czwartek, 19 września 2019 13:43

Historia pewnego zegara. Rozdział V. Odcinek 30 - Kolejna przeprowadzka do budynku po zlikwidowanym powiecie.

Autor Bernard Szwabowski
Historia pewnego zegara. Rozdział  V. Odcinek 30 - Kolejna przeprowadzka do budynku po zlikwidowanym powiecie.

Jak już wspominałem wcześniej piętnastego maja 1975 roku zostały w całym kraju zlikwidowane powiaty i w Kazimierzy Wielkiej także.

Kilka miesięcy przed zlikwidowaniem powiatu dostałem drugi etat i pracownika do pomocy, który jednak u mnie długo miejsca nie zagrzał, ponieważ pojechał szukać szczęścia na Śląsk. Ja jednak miałem szczęście i zatrudniono innego pracownika, a nazywał się Tadeusz Terpiński, który zamieszkiwał w Kamieńczycach, a wcześniej tak jak i poprzednik pracował w Urzędzie Powiatowym. Tadek też nie posiedział u mnie za długo i kiedy przyuczył się księgowości, wyszukali go włodarze z Gminy Bejsce i przeszedł tam na głównego księgowego, gdzie pracował długie lata. Ja pozostałem znów sam ze swoją pracą.

ROZDZIAŁ  VIII

Kiedy zlikwidowany powiat opuścił zajmowany przez niego budynek, duży dwupiętrowy, na ulicy Broniewskiego dostaliśmy polecenie opuszczenia pomieszczeń u Pana Podkopała i przeniesienie się do tego budynku. Tam dostaliśmy przydział odpowiedniej ilości pokoi w części budynku i ich zagospodarowania. Drugą część budynku zajęła Miejska Rada, która też urzędowała w starym, pamiętającym odległe czasy przedwojenne, budynku z cegły też przy ulicy Głowackiego, naprzeciwko naszego. Parę miesięcy wcześniej nastąpiła zmiana na stanowisku sekretarza gminy. Sekretarz Ściupider opuścił piastowane stanowisko i objął bardziej zaszczytne stanowisko dyrektora Banku Spółdzielczego w Kazimierzy Wielkiej. Nowym sekretarzem został Adam Noga, który nie bardzo był zadowolony z warunków socjalnych, ale co miał robić? Jak chciał być sekretarzem, to musiał zaakceptować to co jest. Wreszcie nastąpił dzień w którym zaczęliśmy pakować dokumenty, wiązać sznurkami i przygotowywać do przeprowadzki.

Jak zwykle pieczołowicie zapakowałem w stare gazety „swój” zegar, który czekał na moim biurku, aż nadejdzie ten dzień kolejnej przewózki do następnego lokum. W wyznaczonym dniu podjechał samochód marki żuk, bodajże z gospodarki komunalnej i znów to żmudne ładowanie. Najprzód szafy, biurka, a na końcu dokumenty. Jedni pracownicy zostali w miejscu, z którego się wyprowadzaliśmy, a drudzy w nowym miejscu do zdejmowania. Ma się rozumieć, że żuk musiał obracać kilka razy, bo tego sprzętu było dość sporo. W każdym nowym miejscu gmina się rozrastała, to i sprzętu było więcej i akt, które „wyprodukowaliśmy” też. Zegar włożyłem między akta w ostatnim transporcie, a my poszliśmy pieszo, chociaż odległość wynosiła ponad kilometr. W tym to czasie jeszcze nikt z pracowników gminy samochodu nie miał. Gdy dotarłem do nowego miejsca urzędowania, najpierw szukam mojego zegara i nigdzie go nie widzę. Szukam głębiej, czy nie wpadł gdzieś między akta, nie ma. Co za licho? Pytam będących tam współpracowników, czy nie widzieli zegara, wzruszają ramionami i tyle. Aż tu patrzę, na kolanach siedzącej na jakimś starym krześle jednej nowej pracownicy, która miała być zatrudniona w służbie rolnej leży mój zegar rozpakowany i wesoło tyka. Trochę wzburzony pytam: Dlaczego pani wzięła ten zegar? Odpowiedziała: Teraz będzie on w tym pokoju, gdzie ja będę. Ożesz ty – pomyślałem  i o mało nie wytoczyłem najcięższych słów przekleństwa, powiedziałem: Akurat, ten zegar wędruje ze mną od samych Donos, a tu się mam go pozbyć dla jakiejś tam nie do końca, damy. Dawaj ten zegar – powiedziałem, podszedłem i wyszarpnąłem go z jej rąk. Nawet nie stawiała większego oporu, a może się ze mną drażniła pomyślałem później. Jednak z biegiem czasu upewniłem się, że to nie były żarty, ona po prostu taka była. Po odzyskaniu mojej zguby poszedłem do mojego pokoju na pierwszym piętrze i bez żadnego odkurzania powiesiłem nad drzwiami na miejscu w którym poprzednio też wisiał zegar. Dopiero gdzieś po tygodniu poprosiłem sprzątaczkę, aby go odkurzyła, bo prawdę mówiąc nie miałem na to czasu. To ustawianie szaf i biurek, aby stały w jak najbardziej dogodnym miejscu zajmowało sporo czasu i nerwów, a także i akt też.

Jak wspomniałem wcześniej otrzymałem pokój na pierwszym piętrze tzw. przejściowy tzn., że przechodziło się do niego przez sąsiedni pokój. Było to bardzo pożądane, ponieważ dostałem nareszcie pracownika do pomocy. Była to Halina Parada, która miała wykształcenie rolnicze i z księgowością nie miała nic wspólnego, ale w tym całym zamieszaniu, bo trzeba było też gdzieś zatrudnić pracowników ze zlikwidowanego powiatu, musiało tymczasowo tak być. I tak też było. Po krótkim czasie Halinka poszła do służby rolnej, a do mnie przyszła Anna Noga, która w zlikwidowanym powiecie była główną księgowa. Z panią Anią Nogową przepracowaliśmy dwadzieścia lat, od 1975 do 1995 roku, kiedy to odeszła na emeryturę. Po paru dniach zaaklimatyzowania się w nowym miejscu pracy i ułożeniu tych wszystkich szpargałów, które wtedy były cenne i za nie odpowiadało się głową, zaczęliśmy normalnie pracować. Niektóre z tych wyżej wymienionych dokumentów po pięciu latach można było oddać na makulaturę, ale niektóre, jak np. akta personalne czy listy płac powinny być przechowywane pięćdziesiąt lat. Z tym oddaniem na makulaturę, to nie była taka prosta sprawa jak się może komuś wydaje. Wyrzucili i już. Otóż nie. Trzeba było komisyjnie sporządzić protokół, wymienić w nim wszystkie dokumenty, których okres przechowywania minął i po podpisaniu dopiero je można było zniszczyć. Ale do tego niszczenia nikt się nie spieszył. Jeśli było gdzie, to niech one sobie leżą, a nuż się kiedyś przydadzą. I kiedy tak urzędowaliśmy już parę miesięcy, mając nareszcie dobre warunki socjalne, wodę bieżącą zimną i ciepłą, umywalki, ubikacje, doszły nas słuchy, że znów będzie zmiana. I była.

ROZDZIAŁ  IX

Piętnastego października 1975 roku został połączony Urząd Gminy z Urzędem Miasta i nazywał się Urząd Miasta i Gminy Kazimierza Wielka, a Naczelnikiem został Marian Mróz, który poprzednio pracował w powiecie. Zastępcą został Tadeusz Radziszewski, który przed połączeniem był naczelnikiem gminy. Wtedy to było roboty. Wszystkie dane, cały majątek trzeba było zsumować tak, aby powstał jeden. Trzeba było sporządzić dwa odrębne bilansy Urzędu Gminy i Urzędu Miasta             i przekształcić w jeden bilans Urzędu Miasta i Gminy. Wszystko to spadło na moją głowę i pani Hani. Ale wcześniej też była przeprowadzka. My z panią Hanią przenieśliśmy się do innego pomieszczenia, wprawdzie niedaleko, bo na tym samym korytarzu, parę pokoi dalej, ale jednak to przeprowadzka. Znów trzeba było wyciągać akta z szaf i przenosić. Tym razem nie trzeba było ich wiązać. Najpierw przenieśliśmy szafy, a potem akta do tych szaf, które układaliśmy tak jak leżały poprzednio. Brało się teczki na naręcze i maszerowało korytarzem do odpowiedniego pokoju.

Ciąg dalszy nastąpi   Zdzisław Kuliś

DROGA  ŻYCIA

Dziergając na drutach

teraźniejszości swój los

w ciemności istnienia,

po omacku szukamy

nieznanej drogi.

Tysiące szarych komórek

chce utkać tę właściwą

autostradę, szeroką i prostą,

którą łatwo dotrzeć do celu.

Ale są też drogi błotniste,

pełne zakrętów,

niebezpieczeństw i tragedii.

Chociaż każdy wie, co go czeka

na końcu tej drogi,

to nikt nie wie,

którą z nich dotrze do mety.

I chociaż jesteśmy kowalami

swojego losu, nie jesteśmy

w stanie przekuć go

na wieczne szczęście.

Jesteśmy za słabi, aby

z każdego wydzierganego dnia

powstał arras naszego życia,

a nie zwykła makata.

Zdzisław Kuliś

Donosy, wrzesień 2012 r.

Zdjęcie nr 2. Pani Anna Noga – pracownik księgowości, przy swoim biurku.

Zdjęcia: Zdzisław Kuliś.

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka