czwartek, 17 października 2019 13:24

Historia pewnego zegara. Rozdział V. Odcinek 33 - Jak to do Kielc zimą się jeździło.

Autor Bernard Szwabowski
Historia pewnego zegara. Rozdział  V. Odcinek 33 - Jak to do Kielc zimą się jeździło.

Do Kielc jeździło się przeciętnie dwa razy w miesiącu, jeden raz ze sprawozdaniem, a drugi raz na szkolenie lub naradę.

Chociaż to niezbyt daleko, to tej jazdy autobusem nie lubiłem, nie wiem jednak, czy to nie za mało powiedziane, ja tej jazdy autobusem wręcz nienawidziłem. Tu przypomniała mi się taka przygoda. Pamiętam dobrze było to dwunastego stycznia. Zima, ale śniegu nie było. Trzeba było zawieźć miesięczne sprawozdanie finansowe. Zaplanowałem sobie wyjechać z Kazimierzy Wielkiej o godzinie piątej, to gdzieś około godziny ósmej będę już w biurze Wydziału Finansowego, pomyślałem, że wcześniej pozbędę się tego sprawozdania i wrócę wcześniej do domu. I założenie było dobre, gorzej z wykonaniem. Aby zdążyć na godzinę piątą na pierwszy autobus do Kielc, wyszedłem z domu o godzinie czwartej piętnaście. Od mojego domu do drogi wojewódzkiej Kazimierza Wielka – Kraków jest około dwieście metrów, wyszedłem na tą moją drogę, na której asfaltu w tym czasie nie było, najpierw sprawdzam czy nie jest ślisko. Kamienie na drodze suchutkie, niezbyt zimno, wręcz jak na tą porę roku, to nawet za ciepło, dobrze mi się będzie jechać ucieszyłem się. Poszedłem w kierunku drogi głównej, asfaltowej, na niej też sucho, nie jest ślisko, więc obrałem kierunek na Kazimierzę Wielką i idę. Niezbyt szybko, żeby się nie spocić, bo jak autobus będzie nie nagrzany, to się to może źle odbić na moim zdrowiu. Ciemno jak u przysłowiowego Murzyna, bo świateł ulicznych nie było, domów pełno po obu stronach drogi, ale żadnego światełka, wszyscy śpią kamiennym snem, nawet psy nie szczekają. Spojrzałem w górę na sklepienie niebieskie, jakie tam niebieskie, czarno wszędzie, ani jednej gwiazdki nie widać. Pomimo to dobrze mi się idzie, bo czuję asfalt pod nogami i tak uszedłem około połowę tej drogi z Donos do Kazimierzy Wielkiej i nagle nogi mi się rozjechały, ale na szczęście nie rąbnąłem na ten asfalt. Co jest grane? Mruknąłem sam do siebie i próbuję jazdy na butach, czy jest ślisko. I rzeczywiście trochę ślisko. Dopiero wtedy zauważyłem, że pada mżawka, taka mgiełka mało dostrzegalna, ale przy takiej zimowej temperaturze około zero stopni, a może minus jeden lub minus dwa i zimnym podłożu asfaltowym robiło swoje i powoli tworzył się lód. Zanim zaszedłem na dworzec, drogę pokrywała już ładna warstwa lodu. Musiałem się dobrze trzymać, aby nie upaść.

fot: nr 1. Droga asfaltowa zimą.

Zaszedłem na dworzec, nawet nie wchodzę do środka, bo zbliżała się już godzina piąta, tylko stanąłem i czekam co będzie dalej. Parę minut po piątej podjechał autobus, więc wsiadłem tak jak inni, wykupiłem bilet i ruszamy. Kierowca zachowuje się tak jakby nie widział tego co było na drodze, obrał kierunek na Kielce i jedzie. Ja się boję, bo wiem co jest na drodze, od czasu do czasu tak jakby trochę zarzucało tym autobusem, a to, że wiedziałem, że jest ślisko na drodze jeszcze tą moją bojaźń potęgowało. Jedziemy nie za szybko, ale i niezbyt wolno, żadnej piaskarki na drodze, a tego się spodziewał kierowca, który wiedział, że jest ślisko, bo przecież widział, ale liczył się z tym, że jakoś powoli pojedzie, żeby droga ubywała, a w tym czasie nadjedzie piaskarka i wszystko będzie dobrze. Nie ujechaliśmy za daleko, bo zaledwie do Topoli około cztery kilometry i tam na pierwszym zakręcie zarzuciło i nagle autobus stanął w poprzek drogi i jak ja to mówię, po ptokach. Ani do przodu, ani do tyłu. Po kilku próbach kierowca zrezygnował, zgasił silnik i czekamy, że może ta piaskarka niebawem nadjedzie. Po pewnym czasie, pomimo że na polu nie było zbyt zimno, ale to przecież zima, w autobusie zrobiło się zimno. Zmarzły nam nogi i choćby człowiek chciał się przejść drogą, rozruszać nogi, to jak iść po tej ślizgawicy?Kobiety poprosiły kierowcę, żeby włączył ogrzewanie, ale on powiedział, że nie myśli płacić za przepał. Dopiero kiedy widocznie i jemu zrobiło się zimno, zapalił silnik i włączył ogrzewanie. Czas się dłużył niesamowicie. Dopiero około godziny siódmej zaczęło świtać, około ósmej było już prawie widno. I wtedy, kiedy myślałem, że już na tę porę powinienem być w Kielcach, nadjechała piaskarka, a i mżawka tak jakby przestała padać. Po podsypaniu piasku pod koła autobusu, kierowca pomału zaczął manewrować, a to do przodu, a to do tyłu i po jakimś czasie wyprostował autobus, ustawiając go wzdłuż drogi. Za niedługo ruszył, a zbliżała się już  godzina dziesiąta. Przed jedenastą byliśmy w Działoszycach. I tam znów przymusowy postój, bo dalej droga jest nieprzejezdna z powodu gołoledzi. Służba drogowa, która posypała drogę w Topoli była z Miechowa i do jej obowiązków było utrzymanie drogi przejezdnej między innymi z Miechowa przez Działoszyce, Skalbmierz do Kazimierzy Wielkiej. Natomiast droga z Działoszyc do Pińczowa nie wchodziła w ich zakres obowiązków. Za tą drogę odpowiedzialni byli drogowcy z Pińczowa i od nich trzeba było oczekiwać pomocy. Po jakimś czasie ta pomoc nadeszła, a my z kolegą, który akurat jechał też tym autobusem do Kielc, zdążyliśmy wypić gorącą herbatę w kawiarence, która była tuż obok miejsca, gdzie zatrzymał się autobus. Wreszcie ruszamy i około godziny trzynastej byliśmy w Kielcach, a zanim zaszedłem do Wydziału Finansowego, który mieścił się na ósmym piętrze gmachu Urzędu Wojewódzkiego, była godzina trzynasta trzydzieści.

fot: nr 2. Gmach Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach

Pracownicy na czele z kierownikiem wydziału Zdzisławem Niedzielą zdziwili się, że ja, uważany za rannego ptaszka, gdyż zawsze zjawiałem się w godzinach rannych, tym razem przyjechałem po południu. I wtedy opowiedziałem im całą przygodę z dojazdem z Kazimierzy Wielkiej do Kielc. Na szczęście nie było dużo księgowych z innych gmin ze sprawozdaniami i bardzo szybko udało mi się załatwić sprawę, czyli jak to mówiło się po naszemu: udało mi się szybko „sprzedać” sprawozdanie, które było bezbłędne. I chociaż z tego byłem zadowolony, bo mi to zrekompensowało niepowodzenie wynikające z pechowego dojazdu do stolicy województwa. Po załatwieniu sprawy, pożegnałem się szybko i nie tracąc czasu poszedłem na dworzec, aby jak najszybciej wyjechać z Kielc zanim zacznie się ochładzać, bo przecież o tej porze wieczór przychodził wcześnie, a wraz z nim zimno i możliwość wystąpienia gołoledzi. Zdążyłem na autobus na godzinę piętnastą i przed osiemnastą byłem już w domu. Taka to była jazda do Kielc, szczególnie zimą. Bywały też odskoki od tej ciężkiej harówy i było trochę rozrywki jak ta, którą opiszę. Często organizowane różnego rodzaju szkolenia i kursy były jednodniowe, trzechdniowe, tygodniowe, a nawet dwutygodniowe. Po jednym takim kursie i pomyślnym zdaniu egzaminu znalazłem się w zgranej paczce z szefem Zdzisławem Niedzielą, jego zastępcą Marianem Zielińskim i koleżankami po fachu z gmin: Chęciny, Jędrzejów i Wodzisław. Postanowiliśmy iść do jakiegoś lokalu na ciastka z bitą śmietaną, którą to pan Niedziela bardzo lubił i często wspominał nawet na wykładach, kiedy miał dobry humor. W tymże niewielkim  lokaliku na ulicy Sienkiewicza zamówiliśmy upragnione ciastka, ale tak jakoś rozmowa nam się nie kleiła więc któraś z pań bez uprzedzenia zamówiła po pięćdziesiątce czego nikt nie oprotestował.

Zdzisław Kuliś

Ciąg dalszy nastąpi.

ROLNIKA  LOS

Pługami przez konie ciągnione

Pod zasiew zaorane zagony.

Te czarne skiby nawozem użyźnione

Dawały obfite plony.

Zboża kłosy tak dorodne miały,

Że gięły się pod ich ciężarem.

Pochylone, ziemi się kłaniały

Spieczonej przedżniwnym żarem.

Rolnik  z kosą na ramieniu

Szedł kosić te zboża łany.

I kosił ku swemu zadowoleniu

Ciężkimi od pracy rękami.

Wiedział, że nadejdzie zapłata

W postaci mąki jak śnieg białej,

Której wystarczy do drugiego lata

Na chleb dla rodziny całej.

Nadwyżkę zboża mógł sprzedać.

W Spółdzielni za opłacalną cenę.

Pieniądze na obrządek wydać,

Lub na środki nawożące ziemię.

Potem snopowiązałki nastały,

Które rolnikowi ulżyły.

Traktory pola orały

Oszczędzając ludzkiej siły.

Teraz zboże kombajny zbierają.

Omłócone ziarno zwożąc do domu,

Którym gryzonie się dokarmiają,

Bo sprzedać nie ma komu.

Zdzisław Kuliś

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka