piątek, 9 sierpnia 2019 07:32

Historia pewnego zegara. Rozdział V. Odcinek 24

Autor Bernard Szwabowski
Historia pewnego zegara. Rozdział  V. Odcinek 24

Okazało się, że mamy się przenieść do budynku Pana Popiela zamieszkałego w Ławach, a będącego właścicielem narożnego budynku w Kazimierzy Wielkiej przy rondzie na ulicy pierwszego Maja.

Budynek ten obecnie jest piętrowy, a w tym czasie, kiedy tam urzędowała Gromadzka Rada, był parterowy. Piętro właściciele dobudowali dużo później, kiedy tam nas już nie było. W pomieszczeniach, które mieliśmy objąć, przed nami mieścił się Wydział Oświaty Urzędu Powiatowego, który powiat wynajmował z powodu braków lokalowych w Kazimierzy Wielkiej. Dopiero po wybudowaniu budynku dla celów powiatu, wszystkie wydziały rozrzucone po całej Kazimierzy Wielkiej przeniesiono do tego budynku. I nadszedł pewien dzień, kiedy otrzymaliśmy polecenie przenoszenia się do nowej kwatery. W poprzedniej nie byliśmy długo, bo zaledwie ponad rok. Dostaliśmy do przewożenia tego wszystkiego jakiegoś żuka i znowu mozolne i żmudne przenoszenie dokumentów i wymagające wysiłku przenoszenie niezbyt lekkich szaf. Dla mnie była to już czwarta przeprowadzka i dla „mojego” zegara też. W nowym budynku warunki były dużo lepsze. Był on wybudowany już po wojnie z czerwonej cegły, pomieszczenia były świeżo pomalowane, a w ich wnętrzu czuć jeszcze było zapach farby użytej do malowania. Pomieszczeń było pięć i długi korytarz. W tych pokojach przynajmniej można było się jakoś urządzić, dzieląc je na poszczególne referaty. W jednym, małym pomieszczeniu urzędowali: przewodniczący gminy Marian Pietrzyk i sekretarz Kazimierz Oleś. W drugim, też niewielkim, mieściło się biuro meldunkowe, a w następnym referat skupu. Czwarte pomieszczenie, średniej wielkości, zajmowali agronomowie zwani dostojne gminną służbą rolną. A w tym pomieszczeniu jedna szafa, biurko i krzesło było wydzielone dla głównego księgowego, czyli mnie. Służby rolnej były cztery osoby: Stanisław Uszko, Edward Żywczyk, Mirosława Zaręba i Halina Parada. W tym pokoju urzędowało mi się bardzo dobrze, ponieważ służba rolna miała pracę terenową i była zazwyczaj poza biurem, a ja zostawałem sam z moim zegarem.

foto nr 1. Budynek w którym mieściła się Gromadzka Rada, wygląd współczesny.

Zegar jak zwykle przy takich przeprowadzkach bywa, został dokładnie odkurzony i wyglancowany, a i z powieszeniem nie było też problemu, z wyjątkiem niewielkiego, brak gwoździa tam, gdzie miał być powieszony i w ogóle brak gwoździa nawet do wbicia. Chodziłem po pokojach, pytałem wszystkich czy ktoś nie ma i nikt takiego nie miał. Znajdowały się, ale albo zbyt malutkie teksiki, albo za wielkie. W tym celu trzeba było iść do żelaznego sklepu odległego o około trzysta metrów i gwoździa kupić. Trochę było mi głupio kupować jednego gwoździa, ale taka była potrzeba. Przecież to nie było nic pilnego i można było z tym poczekać do następnego dnia i przynieść gwoździa z domu, bo w domu miałem różne, ale ja chciałem, aby mój zegar już wisiał. Więc poszedłem do sklepu po tego gwoździa. W sklepie sprzedawca zapytał: Co panu podać?, a ja odpowiedziałem: Gwoździa. Jak to gwoździa? - pyta sklepowy - Ile tych gwoździ i jakich? No gwoździa - powiedziałem najnormalniej i podszedłem do skrzynki z gwoździami, która stała na ladzie i wziąłem jednego z nich, takiego jaki był mi potrzebny. Pokazując sklepowemu i mówiąc: Taki jest mi potrzebny, położyłem gwoździa na wagę, równocześnie zapytałem: Ile bulę za tego gwoździa? A nic, masz pan jeszcze jednego na wypadek jakby się skrzywił. To bardzo dziękuję - powiedziałem i pospiesznie skierowałem się do drzwi. W drzwiach musiałem się zatrzymać, bo stał w nich jakiś rolnik głośno krzycząc na swojego konia zaprzęgniętego w pojedynkę do wozu, trochę się kręcącego przed sklepem: Stoisz! Stój! Stoisz cholero! Akurat w tym czasie nadszedł ksiądz, starszy już proboszcz kazimierskiej parafii, który widząc i słysząc całą scenę z koniem powiedział: Teraz zrozumiał. I rzeczywiście, gdy chłop zaklął, koń jakby zrozumiał, uspokoił się, speszony jego właściciel wszedł do sklepu, a ksiądz pomaszerował dalej. Ja poszedłem w drogę powrotną, a gdy uszedłem kawałek  i obejrzałem się, chłop wsiadał na furę i odjeżdżał.

Przyszedłem do biura i zabrałem się do sfinalizowania rozpoczętej roboty tj. powieszenie zegara. Tym razem drobne narzędzia były złożone w jednym miejscu, a Zenek Puchała, który był niezbyt małego wzrostu i pełnił funkcję referenta skupu wbił sprawnie gwóźdź i czasomierz zawisnął nad drzwiami wejściowymi do mojego pokoju, oczywiście od wewnątrz pomieszczenia, a nie od strony korytarza. Dziwnym trafem zginęła następna cyferka z jego tarczy, a była to jedynka. No cóż nie było co rozpaczać, zegar trzeba było powiesić i tyle. Jednakże po jakimś czasie, kiedy wpadła w moje ręce biała farba wziąłem pędzelek i domalowałem obie cyferki: szóstkę i jedynkę na biało. W ogóle ten kolor nie pasował do koloru zegara, nawet z daleka raził w oczy, ale był przynajmniej widoczny. Nakręcany raz w tygodniu chodził wesoło, dokładnie odmierzając czas. Niektórzy pracownicy już sobie kupili zegarki na rękę, ale byli i tacy, którzy wkładali głowę w uchylone drzwi, zadzierając ją ku górze, kierując wzrok na ciągle cykający zegar. Niektórzy byli zdziwieni, że już ta godzina, a inni wzdychali: dopiero pierwsza?

foto nr 2. Pracownicy GRN na dożynkach w Gabułtowie, od lewej stojący przodem: Stanisław Jańczyk- rolnik z Zięblic, Zdzisław Kuliś- główny księgowy Janina Górska- ref. meldunkowy,

Marian Pietrzyk- przewodniczący GRN, Józef Bajor II sekretarz KP PZPR, Mirosława Zaręba – agronom i  sołtys wsi Hołdowiec- Edward Chećko.

Piąte pomieszczenie, którego funkcji dotąd jeszcze nie określiłem, spełniało rolę archiwum, magazynku i pomieszczenia socjalnego. Tam na kuchence gazowej, rzadziej elektrycznej gotowaliśmy wodę na herbatę (kawę w tym czasie w naszym biurze jeszcze rzadko kto pijał) i tam też była umywalka urządzona z miednicy postawionej na taborecie, a obok wiadro z wodą. Obok stało drugie wiadro na brudną wodę, do którego się ją wylewało po umyciu rąk. Budynek nie był zwodociągowany, ani skanalizowany, nie było też centralnego ogrzewania. Ale był gaz z butli, który na terenie powiatu kazimierskiego był instalowany w roku 1967. Ogrzewanie było piecowe. W każdym pomieszczeniu był piec kaflowy opalany węglem, który przynosiło się z magazynku stojącego w podwórku. Ta czynność należała do sprzątaczki, która codziennie przez okres grzewczy, ponad pół roku musiała w wiadrach go nosić. Do ubikacji chodziliśmy na pole, która mieściła się w podwórku tej posesji. Był to budyneczek o powierzchni jeden na jeden metr zbudowany z desek, a dodatkowo odgrodzony od ulicy wysokimi deskami, żeby nie szpecił w samym centrum, bądź co bądź, miasta. Chcąc iść do tego pomieszczenia trzeba było wyjść na ulicę, obejść budynek wkoło, aby od tyłu wejść w podwórko, gdzie ów salonik pierwszej potrzeby stał. O czystości w nim wolałbym nie pisać, ale można sobie wyobrazić jak on mógł wyglądać służąc wszystkim osobom przechodzącym ulicą, którzy o nim wiedzieli. Zamknąć nie bardzo było jak, bo to ciągłe zamykanie i odmykanie byłoby bardzo uciążliwe.

ZEGAR

Równiutko odmierzam czas,

Tak dla mnie trzecia, jak dla ciebie.

Chodzę cichutko i spokojnie,

Jak twa małżonka wokół ciebie.

Więc nigdy nie bądź na mnie zły,

Jeżeli chcesz mieć dobre sny.

Ja z góry obserwuję cię,

Z miejsca, gdzie powiesiłeś mnie.

I nie pomoże smutna mina,

Jak stwierdzę, że jest twoja wina.

A gdybyś kogoś skrzywdzić chciał,

Nie pójdę, zawsze będę stał.

Choćbyś po stokroć naprawiał mnie,

Nie będę chodził jak będzie źle.

Więc zmykaj bracie na łóżko swe,

Ciepła pierzyna czeka cię.

I szybko się do spania kładź,

Ja muszę chodzić, nie mogę stać.

Ciąg dalszy nastąpi  

Zdzisław Kuliś

Donosy, 1986

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka