Przyznaję, dałem się ponieść szaleństwu na przyjazd Pitbulla do Polski. Choć biletów do Krakowa nie udało mi się zdobyć, mimo wszystko na koncert pojechałem, tyle że za granicę, a konkretnie do Belgii.
We wtorek 24 czerwca w ramach europejskiej trasy koncertowej do Krakowa ma przyjechać Pitbull. Amerykanin z kubańskimi korzeniami jest dla wielu osób mojego pokolenia, czyli roczników z przełomu milenium, jest ciepłym wspomnieniem dzieciństwa. Muzyką, którą można puszczać przez całą imprezę i nikomu to nie będzie przeszkadzać. Zresztą wspomniana trasa jest zatytułowana "Party After Dark Tour", co można przetłumaczyć na "imprezę po zmroku".
Dla mnie muzyka Pitbulla to też mundial w Brazylii, do którego razem z Jennifer Lopez i Claudią Leitte stworzył piosenkę, oraz szkolne dyskoteki, czy głośnik włączony na boisku, podczas orlikowych meczów z kolegami. To po prostu jeden wielki sentyment i wspomnienie czasów beztroskiego dzieciństwa.
Biletowy absurd w Krakowie
Po długim oczekiwaniu i walce o bilety przez przeciążone serwery, w końcu się udało. Dotarłem do oferty cenowej na koncert w Krakowie. Gdy w końcu udało mi się wejść na stronę organizatora, najniższa suma za tę przyjemność wynosiła 1600 złotych za wysokie miejsce na trybunie, a kilkadziesiąt minut wcześniej można było dostać wejściówkę za kilkaset złotych na płytę. Podobnie jak wielu innych fanów twórczości Pitbulla doszedłem do wniosku, że to czyste szaleństwo, nawet jak na taką postać. Okazało się, że słusznie, bo sprawdziłem inne lokalizacje i tam udało mi się dostać miejsce w siódmym rzędzie za 800 złotych. Nadal sporo, ale to połowa "krakowskiego" biletu.
Doszedłem do wniosku, że lepiej coś zwiedzić, niż przepłacać za lokalny koncert. Stąd szybka decyzja — Antwerpia zamiast Krakowa. W weekend 13-15 czerwca wybrałem się więc do Belgii. Organizacja z mojej strony to taktyka i strategia godna Napoleona. Najpierw czekał mnie lot do Brukseli. Tam spędziłem ponad dobę. W stolicy poszedłem zobaczyć zabytki, zjeść belgijskie frytki (faktycznie lepsze od naszych), czy zobaczyć oficjalny sklep Smerfów, które pochodzą właśnie z tego kraju. Nie zabrakło też wizyty pod Parlamentem Europejskim. Bruksela mnie pozytywnie zaskoczyła jak na to, że przede wszystkim mówi się o niej w kontekście Unii Europejskiej.
Następnego dnia, w sobotę 14 czerwca musiałem pociągiem trafić do Antwerpii, w której odbywał się koncert. Podobnie jak stolica, również to miasto mi się spodobało, choć nie ma co ukrywać, że mniej. Centrum Antwerpii wydało mi się jednak ładniejsze przez wielkość rynku głównego, przez co łatwiej było się przemieszczać. Czas miałem jednak ograniczony, a myślami już byłem przy Pitbullu. Po tym jak zwiedziłem oba miasta wyruszyłem w drogę na Sportpaleis Antwerp, czyli odpowiednik naszej Tauron Areny.
Początek koncertu
Otwarcie bram miało nastąpić o 18:30, a pierwszy występ na 20:00. Hala była po drugiej stronie miasta względem mojego hotelu, więc część mnie obawiała się, czy trafię na miejsce. W połowie drogi zobaczyłem jednak dziewczyny w garniturach, okularach przeciwsłonecznych i łysych perukach. Wiedziałem już, że mapa dobrze mnie pokierowała.
Pod samą halą było mnóstwo osób. Spodziewałem się tego, ale jednak niezliczona liczba fanów Pitbulla mnie zaskoczyła. Choć jeszcze bardziej to, że wielokrotnie pod Sportpaleis Antwerp mogłem usłyszeć język polski. A już myślałem, że tylko ja wpadłem na tak genialny plan, jak wyjazd do innego kraju. Sprawdzanie biletów i ogólna praca ochrony była zaskakująco płynna, do czego w Polsce nie przywykłem. Ciężko zliczyć, ile razy ochrona w naszym kraju najpierw wpuszczała ludzi bardzo powoli przez skanowanie biletów, jednocześnie na pół gwizdka sprawdzając później plecaki i torby. W Belgii było zdecydowanie sprawniej w tej materii.
Aczkolwiek żeby nie było zbyt słodko, dowiedziałem się, że mój plecak jest za duży i muszę umieścić go w szatni. To jeszcze nie byłoby problemem, gdyby nie to, że była płatna. Wolałbym mieć te 11 euro niż nie mieć, no ale jak mus to mus. Po oddaniu plecaka mogłem już skupić się na samym koncercie. Znalazłem swoje miejsce i oczywiście siedziałem między dwiema grupami Polaków. Człowiek wyjedzie z Polski, ale ta będzie szła za nim krok w krok.
Koncert Pitbulla
Przechodząc do samego koncertu, jak w wielu innych wypadkach, tak też tutaj przed gwiazdą wieczoru wystąpił tak zwany support, czyli ci, którzy mają rozgrzać publikę. Najpierw na scenie pojawił się Shaggy, artysta znany z takich piosenek jak "Boombastic", czy "Angel". Trzeba powiedzieć, że dobrze mu poszło, bo zrobił spore wrażenie na mnie, jak i antwerpskiej hali. W pamięci zapadło mi też zdanie Shaggy'iego, który, jak sam twierdził, nie przyjechał do Belgii dla frytek, czekolady, czy Smerfów. On przyjechał tam dla kobiet.
Następnie na scenie pojawił się DJ Laz, który puszczał kolejne hity. Od "Baby" Justina Biebera, po "Play Hard" Davida Guetty. Nic specjalnego, ale wystarczyło, by trzymać temperaturę wydarzenia. Choć nie było to specjalnie trudne, bo w hali panowały upały przez brak klimatyzacji. Wszyscy wyczekiwali jednak już jedynie Pitbulla, który miał wejść o 21:15. W pewnym momencie scena rozbłysła na biały kolor, a na niej gitarzyści zaczęli grać "Enter Sandman", jeden z najbardziej znanych utworów Metalliki. Byłem bardzo ciekaw jak oni przejdą z heavy metalu, do muzyki, którą wybił się Pitbull, ale zrobili to, w dodatku naprawdę dobrze.
Gdy w pewnym momencie artysta wybiegł na scenę, cała hala oszalała, a sam raper od razu zaczął imprezę, bo tak zgodnie z nazwą trasy należy nazwać jego występ. Mnie pozostawało zbieranie szczęki z podłogi. Nie sądziłem, że kiedyś zobaczę go na żywo. Dla mnie Pitbull był jak ktoś tak nierzeczywisty, że ciężko było uwierzyć, że istnieje.
Imprezę rozpoczął przy pomocy "Don't stop a party". Zagrał wszystkie swoje największe hity, jak "International Love", "Give Me Everting", "Timber", czy "Rain Over Me" dając z siebie wszystko pod kątem wokalu, jak i choreografii. Zabrakło jedynie wspomnianej wcześniej piosenki “We Are One”do piłkarskich mistrzostw świata. Co do tych, które wykonał, to co tu dużo mówić, czyste szaleństwo. Płynne przejścia między piosenkami też były naprawdę imponujące, jeśli chodzi o pomysłowość.
Dalsza część artykułu pod galerią zdjęć






Czy było warto?
Widać po nim upływ lat (w styczniu skończył 44 lata). Staruszkiem nie jest, ale młodzieniaszkiem też nie. Choćby w płynności ruchów dało się to zauważyć. Energii i zaangażowania odmówić mu jednak nie można. Armando Christian Pérez (bo tak naprawdę się nazywa) dał publice to, czego chciała i naprawdę to były dobrze wydane pieniądze.
Jeżeli wśród naszych czytelników są ci, którzy kupili bilet na koncert Pitbulla w Krakowie i obawiają się, lub chociaż zastanawiają, jak to będzie, uspokajam. Fani artysty nie będą zawiedzeni, pod warunkiem że sam raper powtórzy to, co sam widziałem w Antwerpii.
Fot: Krystian Kwiecień / Głos24