– Nazywają nas pogardliwie „łapiduchy”... Ale czy my coś złego robimy? Nie! To my w niedzielne popołudnie, kiedy inni są na lodach w parku, odcinamy w lesie samobójcę. To my w święta zabieramy z domu człowieka, który dostał zawału i upadł pod choinką... Tak, robią to te złe „łapiduchy”, ci „alkoholicy” i inni „nieudacznicy, którym w życiu nie wyszło” i poszli do „trupiarni” – mówi Maciek. Ma zaledwie 23 lata... Od 3,5 roku pracuje w zakładzie pogrzebowym, w prosektorium.
Dlaczego wybrałeś taką pracę?
– Mając 18 lat, postanowiłem żyć na własny rachunek. Po kilku miesiącach pracy na różnych budowach, w urzędzie pracy natknąłem się na ofertę – poszukiwano pracownika chłodni, który jednocześnie pełniłby obowiązki dozorcy na cmentarzu komunalnym. Uznałem, że spróbuję, chyba z ciekawości... Ciężko mi teraz powiedzieć. Miałem wówczas skończone zaledwie 19 lat...
Podczas pierwszej rozmowy z szefem okazało się, że tylko kilka osób odpowiedziało na ogłoszenie, zainteresowanie było znikome, a ci, którzy już się zgłaszali, po 2-3 dniach, a czasem nawet po paru godzinach, rezygnowali. W zakładzie pogrzebowym poszukiwali osoby na to stanowisko już ponad pół roku...
W czasie tej pierwszej rozmowy usłyszałem: „Proszę przyjść jutro na 6:00 rano i sam się Pan przekona, czy jest w stanie tak pracować”.
I poszedłeś... Pamiętasz swój pierwszy dzień pracy?
– Pamiętam, oczywiście. I tego ciała z pewnością nie zapomnę... Był to mężczyzna w wieku powyżej 40 lat, brunet, z wąsami, w zielonym ubraniu roboczym. Jak się później okazało, był budowlańcem, który dostał na budowie zawału serca i zmarł... Doskonale pamiętam, jak przy pożegnaniu dwie córki zmarłego (które były w moim wieku) płakały, lamentowały na trumną. Przez ich łzy słyszałem tylko niesamowity żal i smutek, i powtarzające się pytanie, dlaczego?...
Po tym pierwszym dniu pracy, byłem niesamowicie wykończony psychicznie, chodziłem po mieście przez dobre cztery godziny, zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego... Zastanawiałem się, czy warto? Czy to ma sens? Czy jestem na to gotowy? Powoli jednak wszystko do mnie dochodziło i podjąłem decyzję. Kolejnego dnia o godzinie 5:45 stawiłem się pod drzwiami chłodni...
Co Cię właściwie przekonało?
– Już po pierwszym dniu dostrzegłem sens tej pracy. Najpierw widziałem ciało, które jak dla mnie, wyglądało po prostu strasznie... Blade, otwarte oczy i usta, istny horror... Myślę, że każdy, kto zobaczyłby takie ciało, miałby podobne odczucia... A następnie zobaczyłem to samo ciało, które po wykonanych w prosektorium zabiegach, wygląda już na zupełnie spokojne – tak, jakby osoba tylko spała...
Wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jaki ta praca ma sens. Po pierwsze – w aspekcie psychicznym. To ważne dla bliskich zmarłego, by mogli widzieć go spokojnego i po pogrzebie mieli świadomość, że jest mu dobrze. Nie zapominajmy też, że jesteśmy wzrokowcami i ten ostatni widok bliskiej osoby zapamiętamy już na zawsze... Dlatego moja praca jest tak ważna i potrzebna.
Z drugiej strony, ja się po prostu w tej pracy spełniam. Za każdym razem muszę cały czas mieć na uwadze to, czym kierowała się rodzina, przekazując wskazówki, dotyczące przygotowania: dobór makijażu, pomoc w kompletowaniu ubioru itd. To bardzo ważne sprawy, a pogrążona w żałobie rodzina nie jest przecież w stanie o tym wszystkim myśleć. Wtedy z pomocą przychodzę ja... I pomagam, jak tylko mogę.
Wydaje mi się, że to swego rodzaju misja...
Długo trwało, zanim „oswoiłeś się” z widokiem ciał?
– Przyszło to wyjątkowo szybko. Pierwszego dnia był faktycznie szok: worki, zimno, ciała wyglądające jak woskowe figury, na twarzach których widoczny był ból i cierpienie, otwarte oczy i usta, krew, płyny... To szokowało, ale po kilku dniach samo odeszło...
Kto przygotowywał Cię do tej pracy? Miałeś nauczyciela?
– Na początku miałem przyjemność uczyć się u człowieka, pracującego w tym zawodzie od 15 lat. Pan Darek dał mi wszelkie podstawy – zarówno techniczne, jak i psychiczne wsparcie na początku mojej pracy w tym zawodzie. Później uczyłem się sam codziennie czegoś nowego, często dzwoniłem jednak do pana Darka, który cierpliwie dawał mi wskazówki i zawsze mnie wspierał. Rok temu pojechałem natomiast do Łodzi, na szkolenie, prowadzone przez pana Adama Ragiela, które pozytywnie ukończyłem, otrzymując dyplom i certyfikat.
Jak wygląda Twój dzień pracy?
– Jeśli mam kilka pogrzebów do przygotowania, często do pracy jadę wcześnie, około 4:00-5:00. Przygotowuję ciała do pochówku, później wynoszę trumny z magazynu, przekładam ciała, robię ostanie poprawki. Następnie przychodzi czas na mocowanie tabliczek, stroików i przynoszenie kwiatów do każdego pogrzebu. Zazwyczaj około godziny 9:00 przychodzą rodziny na identyfikację i pożegnanie ze zmarłym. Zdarza się też, że jeżdżę z ciałami do krematorium i wracam z urną.
Później sprawdzam, o której jaki pogrzeb się odbywa i wystawiam każdy w kaplicy na pół godziny przed wyjściem. Często też idę na obsługę zazwyczaj ostatniego pogrzebu. Niosę trumnę, czasem pełnię rolę świeckiego mistrza ceremonii pogrzebowej – wygłaszam przemówienia na pogrzebach ateistów, Świadków Jehowy czy po prostu katolików, którzy z różnych względów nie chcieli księdza na swoim pogrzebie. Bywa też, że pełnię obowiązki grabarza – po pogrzebach zasypuję groby lub zamurowuję katakumby...
Mam też dyżury na przewóz zwłok – większość to przewozy z domu, hospicjum, z prosektorium przy szpitalu, ale też i na zlecenie prokuratury (samobójstwa, morderstwa, wypadki, ciała w rozkładzie, topielcy itd...). Czasu na przewozy nie mamy zbyt wiele. Przykładowo, w przypadku przewozu tzw. prokuratorskiego, na dojazd na terenie miasta mamy 30 minut od zgłoszenia. Często bywa, że jest to 1:00 lub 3:00 w nocy. Przywozimy ciało do prosektorium i oznaczamy.
Pamiętam, że dwa lata temu w Wigilię miałem cztery przewozy, a w Boże Narodzenie i w drugi dzień Świąt – po dwa.
Z kolei w ubiegłym roku, w Sylwestra, o 23:50, gdy ludzie już szykowali szampana, my we dwóch wkładaliśmy nosze ze zmarłym do karawanu... Niestety, to bardzo przykre, ale w naszym przypadku – realne i codzienne...
Jak wygląda samo przygotowywanie zmarłego do pogrzebu?
– Wszystko tak naprawdę zależy od rodziny i jej wymagań, ale jeśli specjalnych życzeń nie ma, wtedy wykonuję podstawowe czynności: wyjęcie ciała z worka, zdjęcie ubrania, w którym osoba została zabrana, mycie, obcinanie paznokci, golenie, ponowne oznaczenie ciała, zabezpieczanie przed wyciekami, zamknięcie ust i powiek, przełożenie do trumny i ułożenie w niej ciała.
Dość często zdarza się jednak, że rodzina ma różne życzenia, dotyczące wyglądu zmarłego. Jeśli chodzi o kobiety, jest to wykonanie makijażu, ułożenie włosów, malowanie paznokci itp. Z kolei w przypadku mężczyzn chodzi na przykład o to, na którą stronę się czesał, albo o schowanie w trumnie jakichś drobiazgów, które lubił zmarły. Zwykle w takich wypadkach proszę rodzinę o dostarczenie mi, zazwyczaj na dzień przed pogrzebem, nie tylko ubrania, ale i zdjęcia zmarłego, które byłoby jak najbardziej aktualne. To bardzo pomaga. Nie chodzi przecież o to, żeby ze zmarłego zrobić lalkę i w ogóle jakiegoś „show” z pogrzebu. Zmarły ma wyglądać naturalnie, godnie i tak, jakby był już pogrążony w głębokim spokojnym śnie...
Udaje się osiągnąć taki efekt, jak na zdjęciu?
– Dzięki zdjęciom jestem w stanie wiele odtworzyć. Dobrać róż, puder, ułożyć włosy, wymodelować wąsy, brwi. To i wiele innych, bardzo ważnych rzeczy można wyczytać właśnie ze zdjęć.
A jeśli zmarły będzie wyglądał spokojnie, tak jak na zdjęciu za życia, rodzina z całą pewnością będzie „zadowolona” (jeśli można tak w tym przypadku powiedzieć) i wdzięczna za wykonaną pracę.
Często masz do czynienia z ciałami zmasakrowanymi, po ciężkich wypadkach, ale i po sekcjach. Co robisz, by w dniu pogrzebu wyglądały jak najbardziej naturalnie?
– Każde ciało wygląda inaczej, czy to po wypadku, czy po samobójstwie czy zgonie naturalnym. Nie ma czynności, które byłyby identyczne, które się powtarzają. Do każdego trzeba mieć indywidualne podejście. Czasem wystarczy zabezpieczyć ciało folią – tak, aby ubranie nie zostało pobrudzone przez broczące się szwy sekcyjne, czy też rozczłonkowane elementy ciała, zszyte ze sobą. Czasem wystarczy zrobić dobry makijaż, który potrafi wiele zamaskować. W ekstremalnych przypadkach trzeba zrobić specjalny kombinezon foliowy, nakrywający całe ciało, po czym nakłada się na nie odzież i zmarły – już ubrany – zostaje złożony do trumny. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie ma ciała, którego nie dałoby się ubrać i przygotować.
Podczas przygotowywania ciała, sam wykonujesz wszystkie czynności? Co jeśli dana osoba jest dużo cięższa od Ciebie? Jak dajesz radę?
– Pracuję zawsze sam, nie mam nikogo do pomocy. Na wszystko jest sposób, to kwestia przyzwyczajenia się do pracy w pojedynkę. Zresztą, często zastawiam się, czy w ogóle chciałbym z kimś pracować.
Nie będę ukrywał, że czasem jest naprawdę ciężko i niejednokrotnie, po kilku dniach i paru ciężkich ciałach kręgosłup daje o sobie znać... A miałem już kilka przypadków osób zmarłych, które ważyły ponad 150 kg... Póki co, radzę sobie sam. Wydaje mi się, że mam jak na razie trochę siły i opatentowałem już kilka sposobów na radzenie sobie w takich – czasem dość ekstremalnych sytuacjach.
Ale ostatnio przygotowywałem pana, który ważył 170 kg. Wtedy już kolega, który właśnie uczył mnie fachu, pomógł mi wszystko zrobić.
Po śmierci następuje tzw. stężenie pośmiertne. Wtedy jest chyba bardzo trudno ułożyć ciało zmarłego...
– Z całą pewnością na pierwszy „rzut oka”, może wydać się to trudne, zresztą praktycznie codziennie słyszę o łamaniu kości... Wynika to z nieświadomości ludzi, którzy nie mają o naszej pracy pojęcia... Nikt nigdy nikomu nie łamie kości!!! Ciało sztywnieje po śmierci, ale to stężenie pośmiertne likwiduje się poprzez specjalny masaż i tzw. „gimnastykę pośmiertną”, która z całą pewnością nie ma nic wspólnego z łamaniem kości! Polega to natomiast na masowaniu twarzy, okolicy oczu, wyprostowaniu palców u rak, rozprostowaniu nadgarstków, łokci, kolan, stóp. Po tych „zabiegach” ciało jest już „normalne” i wtedy można przystąpić do wykonywania dalszych czynności, spokojnie zająć się ubieraniem zmarłego itd. Powtórzę tylko, że nie ma to nic wspólnego z łamaniem kości.
Ta praca jest chyba bardzo trudna dla osoby młodej?
– Ciężko to określić, chociaż myślę, że tak, jest trudna. Większość moich rówieśników uczy się dalej, część wyjechała za granicę do pracy, inni są bezrobotni, a ci, którzy pracują, z całą pewnością zajmują się czymś zupełnie innym.
Ja natomiast od zawsze, odkąd pamiętam, miałem starszych od siebie znajomych, byłem bardzo dojrzały jak na swój wiek. Raczej nie mam zbyt wielu kolegów czy koleżanek w swoim wieku.
Nie przeraża Cię śmierć, z którą na co dzień obcujesz?
– Jakiś czas temu bardzo bałem się śmierci, przerażała mnie myśl o odejściu z tego świata. Teraz już nie, wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że osoby pracujące przy ciałach, powoli zaprzyjaźniają się ze śmiercią... Odkąd zacząłem pracować, boję się o swoich bliskich bardziej niż o siebie samego.
Nie przeszkadza Ci chłód w chłodni i zapach rozkładu ciał...?
– Myślę, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, chociaż z całą pewnością na początku było to trudne... Po kilku dniach jednak samo przeszło i przestało przeszkadzać. Obecnie ten zapach stał się dla mnie tak samo normalnym zapachem, jak zapach smażonego jedzenia dla kogoś pracującego w barze, czy zapach surowego mięsa dla sprzedawcy w sklepie mięsnym.
Czy widok zmarłych nie wraca później do Ciebie, gdy jesteś w domu, z bliskimi?
– Nie, to nie wraca. Myślę, że to kwestia oddzielenia pracy od życia prywatnego. Poza tym mam krótką pamięć i staram się też nie rozmyślać w domu o tym, co robiłem danego dnia w pracy. Owszem, jest kilka przypadków, które poprzez swoją ekstremalność zapadły mi w pamięć, ale mówiąc ogólnie, nie mam z tym problemu.
Czasem jednak widok niektórych ciał jest wstrząsający...
– Na początku zdarzało mi się to dość często. Wszystko było dla mnie nowe, kolejny dyżur i każdy kolejny przewóz był „niespodzianką”.
Na pewno dużym szokiem był dla mnie mój serdeczny kolega, z którym byłem na kawie w piątek popołudniu, a we wtorek rano leżał w mojej chłodni... Pojechał na wakacje i utonął... Dramatycznym widokiem było jego ciało po sekcji, z krzywo zszytą twarzą... I płacz jego matki, i siostry. Oczywiście wszystko poprawiłem i godnie go przygotowałem.
Bardzo wstrząsnął mną też widok kolegi z mojej klasy, ze szkoły średniej, który się powiesił, a także pierwsze ciało w rozkładzie – z mnóstwem robaków i niesamowitym smrodem, który czułem w nosie przez kolejny dzień...
I dzieci... Pamiętam chyba wszystkie, które przygotowywałem... To najstraszniejsza czynność do wykonania w tym zawodzie. Powiem tylko, że wolę być przy pięćdziesięciu ciałach w rozkładzie niż przy jednym dziecku. I to powinno być najlepszym podsumowaniem.
Wspomniałeś o znajomych, kolegach, których przygotowywałeś... Jak udaje Ci się powstrzymać wtedy silne emocje? Co robisz, żeby się nie „rozkleić”?
– W pracy nie mogę się „rozklejać”, a wręcz przeciwnie, chcę zrobić to, co potrzeba, jak najlepiej potrafię. Z całą pewnością jest to zdecydowanie trudniejsze, głównie ze względu na rodzinę zmarłego, która na mnie liczy i oczekuje, by praca została wykonana jak najlepiej. Kilka razy miałem sytuację, kiedy przygotowałem kogoś znajomego rano w dniu pogrzebu, a po kilku godzinach uczestniczyłem w uroczystości nie jako przedstawiciel zakładu pogrzebowego, ale jako bliski zmarłego.
Praca to jedno, a życie osobiste to drugie. Trzeba umieć oddzielić od siebie te dwie sfery życia, nauczyć się nad tym panować – to klucz do „sukcesu”, jeśli można tak powiedzieć.
Czyli po pracy funkcjonujesz jak każdy? Chodzisz ze znajomymi do kina itd.?
– Staram się normalnie funkcjonować po pracy, ale czasem różnie z tym bywa. Jak mam wolne, to żyje jak każdy inny człowiek, chodzę na zakupy, do kina, czy restauracji, ale nie będę ukrywał, że robię to dość rzadko. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu, a jeśli już go mam, to często wolę odpocząć w domu. Jestem raczej typem domatora, a nie imprezowicza. Bardzo nie lubię pozerów, ludzi, którzy za czymś gonią, ale sami nie wiedzą za czym, chcą udawać kogoś, kim nie są. Widzę to codziennie na ulicy, w sklepie. Czasem strasznie mnie to złości, dlatego wolę zostać w domu. Moi bliscy i mój dom to mój azyl, święte miejsce, które jest dla mnie wszystkim najcenniejszym, co mam.
Mam kilku przyjaciół, którzy są ze mną zawsze wtedy, kiedy ich potrzebuję. W wolnych chwilach, których jednak jest zdecydowanie za mało, spędzamy wspólnie czas. Nie będę jednak ukrywał, że wielu moich rówieśników, po tym jak dowiedziało się, czym się zajmuję, odsunęło się ode mnie i dziś udają na ulicy, że mnie nie znają. Ale trudno, to ich problem, nie mój. Nie robię nic złego, a wręcz przeciwnie.
Zdarza się jednak, że ci, którzy wcześniej mnie unikali, po jakimś czasie powoli do mnie wracają: po śmierci dziadków, rodziców. Poza tym, jeśli mnie pamięć nie myli, od początku pracy osobiście przygotowałem sześciu moich kolegów...
Czy wracając do domu, opowiadasz o swoim dniu w pracy? Czy bliscy i znajomi chcą tego słuchać?
– Opowiadam tylko wtedy, jeśli zmarły w jakimś stopniu był związany z kimś z moich znajomych, z kimś z rodziny lub był osobą publiczną. Nieszczególnie mają ochotę tego słuchać, jak wszyscy... Ja pewnych rzeczy sam też nie chcę opowiadać, nie jest to przyjemne. Za wszelką cenę chciałbym uchronić moich bliskich przed wszystkim co złe...
Poza tym mam też swoją dewizę, jeśli chodzi o wykonywaną przeze mnie pracę: nie słowa, a czyny. Moją wizytówką nie są słowa, a przygotowane do pochówku ciało zmarłego. Każdy, kto ze mną pracuje, zgodzi się z tym.
Masz jednak potrzebę opowiedzenia o tym, co robisz. Inaczej nie byłoby tej rozmowy. Dlaczego zależy Ci, by ludzie dowiedzieli się, jak ta praca wygląda?
– Jeszcze jakieś dwa lata temu nie byłoby tej rozmowy. Sam potrzebowałem czasu, żeby przejrzeć na oczy i jasno powiedzieć sobie rano do lustra: „Facet, do cholery, to co robisz, jest potrzebne, to ma sens!” Z tym długo miałem problem. Ale od jakiegoś czasu nastąpiła diametralna zmiana, uważam się za kompetentną osobę na tym stanowisku. Praca, którą wykonuję, sprawia mi dużą satysfakcję. Rodziny zmarłych są moim „motorem napędowym” – ich szacunek do mnie, podziękowania, skinienie głową na ulicy uświadomiły mi, że przecież to, kim jestem i to, co robię, jest dla kogoś ważne. Odkąd sięgam pamięcią, miałem spory problem z dowartościowaniem się i niską samooceną, teraz jest inaczej. Wiem, gdzie jestem, wiem, gdzie będę chciał być za kilka lat, mam swoje plany, mam marzenia i dużo energii do działania.
Drugą stroną medalu w tej kwestii jest rozwianie mitów i potwierdzenie faktów. Chcę o tym mówić, chciałbym, żeby ludzie wiedzieli, że branża pogrzebowa się zmienia i doskonali jak każda inna, że już dawno skończyła się „era pijanych grabarzy”, zardzewiałych karawanów czy trumien „zbitych na oko”. Pamiętajmy, że w branży pogrzebowej pracuje coraz więcej młodych ludzi.
Nasza świadomość na temat śmierci jest inna niż dwadzieścia lat temu, ale mimo to nadal realność i majestat śmierci nas przerażają, bo ona jest i czeka na każdego z nas... Nikt z nas nie będzie żył wiecznie, dlatego starajmy się szanować innych ludzi, którzy niejednokrotnie poświęcają naprawdę wiele po to, żeby innym pomóc.
Nazywają nas pogardliwie „łapiduchy”... Ale czy my coś złego robimy? Nie! To my w niedzielne popołudnie, kiedy inni są na lodach w parku, odcinamy w lesie samobójcę. To my w święta zabieramy z domu człowieka, który dostał zawału i upadł pod choinką... Tak, robią to te złe „łapiduchy”, ci „alkoholicy” i inni „nieudacznicy, którym w życiu nie wyszło” i poszli do „trupiarni”.
Chciałbym obalić nieprawdziwe oskarżenia! Walczyć z niesłusznym wizerunkiem, jaki nam jest przypisywany. Nasze społeczeństwo jest specyficzne, szanujemy księdza, lekarza, strażaka... Natomiast nasza praca owiana jest wielką tajemnicą i traktowana z obrzydzeniem, z pogardą. Dlaczego? Nigdy nie robimy niczego złego, nie chcemy źle, a wręcz przeciwnie. Nie mam zamiaru teraz nikogo bronić, bo jak w każdej branży zdarzają się i w naszej rutyniarze, alkoholicy i ludzie nieodpowiedzialni, ale chciałbym tylko powiedzieć, że nie odbiegamy od średniej krajowej w posiadaniu niewłaściwych osób na danym stanowisku. Tak samo jest w każdej branży z działu usług.
Może szersza i publiczna debata na ten temat otworzy oczy wszystkim tym, którzy tego będą chcieli. Tym natomiast, którzy dalej będą trwać w swoim przeświadczeniu na temat naszej pracy, mogę powiedzieć: „Szkoda... Żal i wielka szkoda życia, które było jedną wielką farsą...”
Bardzo dziękuję za rozmowę.
– To ja dziękuję, że miałaś ochotę w ogóle zająć się tematem, który wszyscy omijają szerokim łukiem i boją się go na kilometr.
Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek