– Zostawiliśmy samochód na początku wsi i według pewnego schematu, sposobu działania Zosi, penetrowaliśmy całą wieś – wspomina Karol Mroziewski, fotograf, który latem 1985 roku, przez dwa dni towarzyszył Zofii Rydet podczas realizowania przez nią monumentalnego dzieła, jakim jest „Zapis socjologiczny”. Wernisaż wystawy, prezentującej m.in. efekty wizyty w Paczółtowicach, odbędzie się 2 lutego w Krzeszowicach.
Jak Zofia Rydet trafiła do Paczółtowic?
– To był 1985 rok. Zofia Rydet, na zaproszenie środowiska fotograficznego wywodzącego się z Młoszowej, Trzebini i Chrzanowa, przyjechała tu, by realizować kolejne zdjęcia do swojego „Zapisu socjologicznego”. Zadbaliśmy o to, żeby przez kilka dni zamieszkała w rejonie.
I tak mieszkała w Wygiełzowie, naprzeciwko skansenu. Była tam przez trzy dni. Kiedy spytała o typową podkrakowską wieś, znając ten teren, zaproponowałem właśnie Paczółtowice. Uznałem, że to idealne miejsce, które przez dwa kolejne dni, od rana do wieczora można penetrować.
Zostawiliśmy samochód na początku wsi i według pewnego schematu, sposobu działania Zosi, penetrowaliśmy całą tę wieś.
Dużo miejsc udało się Wam odwiedzić?
– Przez te dwa dni odwiedziliśmy sporą ilość domów, spotkaliśmy wiele ludzi. Z każdym wiązała się zawsze pewna historia. Podczas takiej wizyty mogliśmy usiąść i porozmawiać z mieszkańcami. Pamiętam, że z jakimś młodym człowiekiem rozmawialiśmy wówczas o sztuce, studiował bowiem na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Mieliśmy wspólny temat.
Jaki sposób działania miała Zofia Rydet? Na co zwracała uwagę?
– Nakierowywała się na obiekty i domy, których cechą było to, że są wiekowe, zamieszkałe już od lat. Najważniejszą sprawą było dotarcie do środka. Zosia jednak wzbudzała zaufanie, a jednocześnie potrafiła krótkim słowem, zachwytem typu „Oh, jak Pan/Pani ma tu pięknie” sprawić, że wpuszczano nas do środka. Najpierw otwierała przestrzeń bezpośredniego kontaktu, potem przystępowała do realizowania swojego schematu. Prosiła, żeby mieszkająca tam osoba określiła ważne miejsce w domu – takie, gdzie na przykład ściany są udekorowane, pięknie ozdobione obrazami, portretami, fotografiami. Następnie prosiła, by ta osoba usiadła właśnie w tym miejscu, zachowując się jednocześnie w sposób dostojny. Zosia mówiła, że to jest fotografia, która może „iść nawet do papieża” – to też sprawiało, że ludzie się otwierali, zwłaszcza tu u nas, pod Krakowem. Świadomość, że jest się fotografowanym przez taką panią, a fotografię może później zobaczyć także sam papież, powodowała, że w tym momencie następowało swego rodzaju przyzwolenie na wszystko. Ta osoba się otwierała.
Czy któreś spotkanie, miejsce i jego mieszkańcy zostały w pamięci na dłużej?
– O jednym zdarzeniu muszę powiedzieć. Na końcu wsi, obok strumienia był młyn, a przed nim stał piękny domek z gankiem. Dotarliśmy tam w drugim dniu, kończąc już powoli fotografowanie. Do tego domu nie mogliśmy się przez jakiś czas „dobić”. Pukaliśmy i pukaliśmy, ale nikt nie otwierał. Okno było jednak uchylone, co wskazywało, że ktoś może być w środku. Nikt jednak nie wychodził, a my byliśmy już trochę zmęczeni, więc powoli rezygnowaliśmy z dostania się do środka. Gdy postanowiliśmy wracać, okno otworzyło się, a w nim pojawił się siwy pan, nieuczesany. Powiedział, że on nie może chodzić. Poruszał się „o krzesełku” (dziś wykorzystuje się do tego balkonik). Był człowiekiem starszym, zmęczonym, schorowanym. Dawniej pracował jako młynarz, dziś nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zosia powiedziała, co chcemy zrobić i wtedy nas przyjął. Musieliśmy jednak chwilę poczekać, aż starszy pan przeszedł przez cały dom, ganek i otworzył drzwi.
Uchwycone wówczas chwile są na fotografiach. Pokazana jest na nich sytuacja, gdy po lewej i po prawej stronie pomieszczenia na łóżkach siedzą starsi ludzie, pani przykryta kołdrą. Na ścianach wiszą piękne portrety ślubne z młodości. To jest sytuacja, która nas „powaliła”... Ci ludzie opowiedzieli nam o sobie. W domu zauważyliśmy stół, a na nim po jednej stronie 20 talerzy czystych, po drugiej 5-10 zużytych. Na parapecie natomiast leżały puszki, konserwy i inne zapasy – pan wyjaśnił, że to dzieci przywożą im z Krakowa na cały tydzień, przyjeżdżają na sobotę i niedzielę, pomagają im.
Pani nie wstawała już z łóżka, mogła jedynie usiąść. Wszystko załatwiała na łóżku i obok niego, lekko się zsuwając... Na podłodze leżały gazety używane do podtarcia... Pamiętam, że uchwyciłem na jednej z tych zmiętych gazet tytuł „Oczekiwana miłość”... Doskonale obrazował tę sytuację.
Pobyt w Paczółtowicach zakończyliśmy wizytą w tym właśnie domu. Gdy wychodziliśmy z niego, „odjęło nam wszystko”. Myślę, że to doświadczenie przerosło też trochę Zosię Rydet. Nie zrealizowała tu takiego sposobu fotografowania, który był przez nią precyzyjnie wymyślony, konsekwentnie realizowany. Wykonała tu jednak szereg zdjęć, można je dziś obejrzeć.
Spotkanie w tym domu obok młyna było wyjątkowo wstrząsające. Do dzisiaj opowiadam o tym z drżeniem głosu. To było takie doświadczenie, o którym nie da się zapomnieć. Odwiedzałem potem to miejsce wielokrotnie. Ci państwo już nie żyli. Raz nawet udało mi się spotkać tam jedno z ich dzieci.
Jak Pan zapamiętał panią Zofię?
– Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. To było po tym, jak Zosia wydała swój drugi album, który nosił tytuł „Świat wyobraźni Zofii Rydet”. Zaprosiłem ją do Młoszowej na spotkanie autorskie, by zaprezentowała swoje fotografie. I na tym spotkaniu ta prawie siedemdziesięcioletnia kobieta, lekko przygarbiona, zniszczona już nieco życiem, ale jednocześnie pełna życia, ciepła mówi: „Zrobiłam się na ładną i poszłam do dyrektora Krajowej Agencji Wydawniczej. I album się wydał”.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek
Zdjęcia z Paczółtowic:
© 2068/12/31 Zofia Augustyńska-Martyniak; zdjęcia dostępne na licencji CC BY-NC-ND 3.0 PL
Kto jest na zdjęciach Zofii Rydet?
Organizatorzy wystawy chcą zaprosić na wernisaż osoby, które są na zdjęciach Zofii Rydet. Proszą o kontakt w tej sprawie. Więcej na ten temat w artykule Marzeny Gitler.