Pandemia koronawirusa przypomina inną epidemię, która końcem XV w. dotknęła tereny Polski w tym Krakowa. Była nią cholera, która wybuchła w Grodzie Kraka w lipcu 1482 r. Opiekę nad chorymi roztaczali wówczas franciszkanie z klasztoru bernardynów, spośród których swoją gorliwością w posługiwaniu potrzebującym wyróżniał się o. Szymon z Lipnicy, który zmarł niosąc pomoc cierpiącym. 18 lipca, w dniu jego śmierci, w Kościele przypada jego wspomnienie.
Po jego śmierci odnotowano przy jego grobie ponad 370 cudownych uzdrowień i łask, które przypisano jego wstawiennictwu. O św. Szymonie z Lipnicy porozmawialiśmy z o. Alojzym Garbarzem, bernardynem i rzecznikiem prasowym zgromadzenia. Nasza rozmowa nie mogła się odbyć się nigdzie indziej, jak tylko w Sanktuarium św. Szymona w Krakowie, które mieści się Krakowie, przy ul. Bernardyńskiej 2.
Szymon z Lipnicy to święty na obecne czasy, ponieważ jest patronem chorych w czasie epidemii. Czy mógłby nam ojciec przybliżyć jego życiorys?
– Św. Szymon z Lipnicy rodzi się około roku 1440 w rodzinie piekarza. Po osiągnięciu stosownego wieku udaje się na studia na Akademię Krakowską, gdzie wpłaca symboliczny jeden grosz wpisowego. Po ukończeniu nauki i uzyskaniu tytuł bakałarza, podejmuje decyzję, aby wstąpić do bernardynów. Na jego decyzję wpływa św. Jan Kapistran, który cztery lata wcześniej przybywa do Krakowa i głosi płomienne kazania na krakowskim rynku. W czwartym roku istnienia klasztoru w Krakowie, razem ze swoimi dziesięcioma kolegami ze studiów, Szymon wstępuje do zakonu, gdzie wykazuje się wielką wiedzą i roztropnością. Bardzo szybko obejmuje urząd gwardiana w Tarnowie. Po kilku latach od święceń zostaje mu powierzona funkcja kaznodziei, co w tamtych czasach było pewny ewenementem. Nie każdy kapłan zostawał kaznodzieją. Szymon mówi kazania płomiennie, w stylu swojego duchowego mistrza, św. Bernardyna ze Sieny. Często przerywa kazania trzykrotnym wezwaniem imienia Jezusa. To też znajduje w przyszłości swój wyraz na wielu obrazach, które go przedstawiają. Niestety przysparza mu to również wielu problemów, ponieważ po pewnym czasie kapituła katedralna sądzi go za nadużywanie imienia Jezus. Szymon z tego sporu wychodzi cało. Po pewnym czasie zostaje mu powierzony urząd kaznodziei katedralnego. Przerywa to pewien monopol wśród kapłanów i profesorów Akademii Krakowskiej, a Szymon jest pierwszym bernardynem, który zostaje kaznodzieją katedralnym. Święty otrzymuje również obowiązek bycia spowiednikiem króla Kazimierza Jagiellończyka, funkcję zaszczytną i odpowiedzialną. Szymon zostaje też wizytatorem prowincjała i delegatem na kapitułę generalną do Włoch. Wykazuje się wielką wiedzą i miłością bliźniego, co znajduje potwierdzenie w ostatnich chwilach jego życia. Mam tu na myśli posługę chorym i umierającym.
Czasy, w których żył Szymon naznaczone były zarazą, która nawiedziła wtedy Kraków. Święty jednak nie szczędził zdrowia i sił, by nieść posługę chorym.
– W czasie trwającej 8 miesięcy, choć niektórzy twierdzą, że rok, zarazy, zmarło ok. 12% krakowian. Ludzie tamtych czasów nie mieli tej wiedzy, którą mamy dzisiaj, na temat bakterii i wirusów. Nie wiedzieli, jak strzec się przed zarazą. Bohaterstwo Szymona polega na tym, że on, pomimo zagrożenia, wychodził do ludzi, szukał chorych, starał się nieść im pociechę i głosić Ewangelię. Pomagał im też w podstawowych, czysto fizycznych potrzebach. Widzi w nich ludzi, którzy chcą godnie umierać, chce nieść im Jezusa w komunii świętej i dawać słowa pociechy, których umierający bardzo potrzebują.
Osobom, które są niewierzące może się wydawać, że Szymon poniósł ofiarę na marne. Pan Bóg nie uchronił go od śmierci.
– Tak, można by spojrzeć na postawę Szymona jako na bezmyślną. To, co zrobił można by określić jako jedną wielką głupotę, ale uważam, że dla każdego człowieka może być wzorem. Także dla ludzi niewierzących. W każdej epoce są nieprzemijające wartości takie jak heroizm oddawania życia w posłudze dla innych, byciu dla innych i w pokazywaniu człowieczeństwa ludzi zakażonych. Szymon pewnie miał świadomość tego, że nie przetrwa epidemii. Naiwnością byłoby sądzić, że idąc w samo centrum zagrożenia, on wyjdzie obronną ręką, a nad nim będzie ochronna kopuła pana Boga. Niektóre źródła podają, że liczył się z tym, że może umrzeć, a nawet, że modlił się o to, by umrzeć w trakcie posługiwania chorym. Czy to jest bezmyślność? Nie, to jest odwaga i bohaterstwo wyjścia do człowieka, szukania go w niebezpiecznym środowisku i robienia tego, do czego został powołany, czyli do głoszenia dobrej nowiny w każdym czasie i w każdym miejscu. Nawet w tak ekstremalnych warunkach, gdy jest zagrożenie życia, Kościół nie jest zwolniony z głoszenia Ewangelii. Dzieje się to w nadzwyczajnych okolicznościach inaczej niż zwykle, ale to wychodzenie do ludzi z Panem Bogiem musi być obecne. Tego uczy nas Szymon.
W krakowskiej kaplicy św. Szymona przy ul. Bernardyńskiej wzrok przyciąga wyeksponowana szata.
– W gablocie znajdują się przedmioty używane przez Szymona, a wśród nich wspomniany płaszcz przez niego noszony. Ma on wyjątkowe znaczenie dla naszego zakonu. Akta beatyfikacyjne z XVII w. mówią, że był on używany przez bernardynów, którzy chodzili do chorych. Niosąc posługę, nakładali go na nich i się za nich modlili. Bernardyni w Krakowie szczególnie odczytywali ten charyzmat: mają posługiwać chorym, niosąc im pociechę, dobrą nowinę i modlitwę pełną nadziei na wyzdrowienie.
Miłość ujawniła się w nadzwyczajny sposób
W roku 1482, a więc tuż przed swoją śmiercią, został Szymon wybrany w krakowskim konwencie dyskretem, mającym reprezentować konwent krakowski na kapitule prowincjalnej w Kole n. Wartą. Nie zdążył jednak wziąć udziału w tej kapitule, gdyż w Krakowie wybuchła w tym właśnie roku zaraza, której padł ofiarą wraz z 25-ma innymi zakonnikami z klasztoru św. Bernardyna. Zaraził się podczas wyszukiwania chorych w ich domach i niesienia im pomocy. Ostatni okres jego życia pięknie opisano w życiorysie na kanonizację Szymona (2007 r.):
Miłość Szymona do braci ujawniła się w nadzwyczajny sposób w ostatnim roku jego życia, gdy w Krakowie wybuchła epidemia cholery. Od lipca 1482 do 6 stycznia 1483 roku miasto było dotknięte plagą tej choroby. W powszechnym opuszczeniu, franciszkanie z klasztoru św. Bernardyna niestrudzenie otaczali opieką chorych, jak prawdziwi aniołowie pocieszenia. O. Szymon uznał, że to jest "czas sposobny" na świadczenie miłości i na dopełnienie ofiary ze swego życia. Docierał wszędzie, pocieszając, niosąc pomoc, udzielając sakramentów i głosząc pokrzepiające Słowo Boże umierającym. Szybko sam się zaraził. Znosił z nadzwyczajną cierpliwością cierpienia choroby, a będąc blisko końca swego życia, wyraził pragnienie, by go pochowano pod progiem kościoła, aby wszyscy po nim deptali. W szóstym dniu choroby, 18 lipca 1482, nie bojąc się śmierci, z oczyma utkwionymi w Krzyżu, oddał ducha Bogu.
Ze względu na warunki powszechnego zagrożenia podczas szerzącej się epidemii w mieście i konwencie św. Bernardyna, Szymon został pochowany w tym samym dniu, w kilka godzin po swojej śmierci, w kościele klasztornym pod wielkim ołtarzem. O. Czesław Bogdalski w następujący sposób opisał czas choroby św. Szymona:
Ten, który był dotąd jego (Zakonu) wielką chlubą, pierwszym zaszczytem, prawdziwym klejnotem w koronie braci, - ten na którym tyle budowano i tak wiele na przyszłość liczono, to jest Szymon z Lipnicy, wrócił pewnego dnia do klasztoru ze swej samarytańskiej wycieczki ze zaraźliwym wrzodem na łopatce. Na braci u św. Bernardyna padła straszna groza i ból dojmujący. Rzucono się natychmiast do ratunku, ale zaraza jakby sobie kpiła z tych usiłowań, coraz bardziej zmagała Szymona. Zakonnicy z przerażenia prawie tracili głowy, lecz Szymon sam dziwnie był spokojny. Z jakąś jakby słodyczą patrzył na tę ranę swoją. Czyż jej nie nabył z miłości ku Bogu i ludziom? Jeśli co było dlań troską, - to nie zbliżająca się śmierć, o której wierzył, że mu otworzy wrota do szczęścia i chwały. Jego troską był ciężki smutek otaczających go braci zakonnych, - troską jego było, że już wkrótce zakonowi służyć ustanie, - że nie wykona tych zleceń, które mu jako swemu dyskretowi dał klasztor krakowski na kapitułę w Kole, więc nie spełni tych nadziei, jakie w nim ufność braci złożyła. To go więcej trapiło niż rana zabójcza.
Fot.: Głos24