sobota, 17 maja 2025 05:46, aktualizacja 8 godzin temu

FOMO: Gdy telefon milknie, a życie krzyczy

Autor Maria Panicz
FOMO: Gdy telefon milknie, a życie krzyczy

FOMO (ang. Fear of Missing Out) to coś więcej niż tylko lęk, że gdzieś indziej dzieje się coś ważniejszego, ciekawszego, bardziej wartościowego. To codzienne napięcie – że trzeba być wszędzie, widzieć wszystko, przeżywać więcej. Też to czułam. Zwłaszcza tamtego piątku, gdy świat na chwilę naprawdę się zatrzymał. Kiedy znalazłam się blisko czegoś, czego nikt nie chciałby doświadczyć. Wtedy zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę zawsze warto być obecnym? Czy wszystko, co nas omija, to strata?

Poranek. Siedzę na parapecie, z kubkiem zimnej już kawy w jednej ręce, a telefonem w drugim. Od godziny przeglądam media społecznościowe. Kilku moich znajomych wrzuca zdjęcia z koncertu mojego ukochanego zespołu, bo pojechali do innego kraju na kolejny punkt ich trasy, którą wiernie śledzę. Koncerty, wejścia na fanowskie wystawy. Ciekawe skąd mają na to pieniądze? – myślę. Inni ekscytują się juwenaliami, bawią się nad Wisłą, cieszą wiosenną pogodą. Uświadamiam sobie, że właśnie od godziny bezczynnie i gapię się w ten głupi ekran, a jedna z influencerek, na swojej relacji zdążyła już opowiedzieć o porannym treningu, o jodze i zdrowym śniadaniu, które zdążyła w tym całym czasie zrobić. Patrzę znowu na tę zimną kawę w mojej ręce i odkładam ją na parapet.

Wszyscy gdzieś są, coś robią, coś przeżywają. A ja? Ja w tym czasie tylko jestem. W klasycznym stylu FOMO – bo może coś mnie omija, może moje życie nie nadąża za resztą. To nie pierwszy raz, kiedy łapię się na tej myśli. Ale pierwszy raz, kiedy przestaje być błaha. Uczucie to nie jest nowym. Tak właściwie, stało się tłem codzienności – czymś w rodzaju niepokoju, który nie boli, ale nie daje spokoju. Lękiem, że przegapię coś ważnego. Że nie będę tam, gdzie trzeba. Że moje tu i teraz to zaledwie pauza między cudzymi przygodami. Tak działa FOMO – sprawia, że nawet chwile odpoczynku potrafią smakować jak porażka. Koleżanka wysyła mi śmieszny filmik. Widziałam go już wczoraj, tak też odpowiadam. Widzę wideo na Tiktoku o politycznych zatargach w kampaniach wyborczych. Słucham, bo to przecież ważne, nie mogę przegapić. Ale po piętnastym zdjęciu zachodu słońca, który przegapiłam, będąc wczoraj w pracy – bo przecież galerii handlowych widok nieba i słońca nie dosięga – postanowiłam, że muszę wyjść z domu.

Wracając ze sklepu, cieszyłam się, że pierwszy raz od dłuższego czasu mam wolny dzień. Wtedy przyjaciółka wysłała mi kolejny artykuł o ataku na Uniwersytecie Warszawskim. Straszne. Nie mogę wyobrazić sobie, jak muszą czuć się świadkowie, rodzina i bliscy tych osób. Odkładam telefon obok torby z zakupami, którą kupiłam z drugiej ręki. Przypominam sobie, jak znajoma pokazała mi rolkę w mediach, na której było zestawienie second-handów, które koniecznie trzeba odwiedzić w Krakowie. To moje znalezisko, właśnie z jednego z nich pochodzi. Pamiętam jaką dumę czułam, gdy dzieliłam się jego zdjęciem na grupowej konwersacji z moimi znajomymi, przybliżając na nadrukowaną na materiale grafikę w tematyce mojego ulubionego filmu. Zachęcałam innych do wycieczki do sklepów, które dają drugie życie nie tylko ubraniom, ale też meblom, czy książkom. Wysłałam im kolejne rolki, żeby pokazać… Właściwie co? Odpowiedź jest prosta – że jeszcze nie wypadłam z obiegu informacji. Patrzę na tę torbę drugi raz. Choć wiem, że to błahostka, jest mi głupio, że z jakiegoś powodu bardziej zainteresował mnie fakt tego, co ludzie sobie pomyśleli, kiedy się nią chwaliłam. Może pomyśleli, jak głupie jest to, że się przechwalam? Ale czy to ważne?

W piątek rano pojechałam do pracy, nic nie wskazywało na fakt, że ten dzień miałby jakoś różnić się od innych. Jednak na moim uniwersytecie – UKEN-ie – ogłoszono alarm bombowy. Policja, ewakuacja, niepewność. Korytarze uczelni, które na co dzień tętnią rozmowami, nagle stały się miejscem napięcia. Zamiast wykładów – szum informacji, strzępy plotek, komunikaty śledziłam na naszej studenckiej grupie i poprzez oficjalne maile kierowane z uczelni. O 11.00 otrzymałam informację o godzinach rektorskich. Pomyślałam: dobrze, to chociaż trochę odpocznę. Wyszłam z pracy, wsiadłam w tramwaj i pojechałam do mojego ulubionego parku. Chciałam złapać oddech, przewietrzyć głowę po nerwowym poranku, zaprosiłam znajomą.

Była mniej więcej 12.00, może kilka minut po. Siedzimy na ławce. Cicho, zielono, spokojnie. A potem pojawiają się światła radiowozu, karetka. Słychać jakieś krzyki, panika. Pięćdziesiąt metrów. Tyle mniej-więcej dzieliło mnie od całego zdarzenia. Okazało się, że mężczyzna brutalnie zaatakował kobietę, złapał ją za kark od tyłu, a przechodnie zainterweniowali, kiedy zaczął ją dusić. Nie rozumiałam, co się dzieje, próbowałam pytać ludzi – wersje były różne.

Telefon, który zwykle mam w dłoni, wtedy był w kieszeni. Kompletnie zbędny. I właśnie wtedy poczułam to najmocniej – że prawdziwe życie nie potrzebuje filtrów. Ono po prostu się dzieje. Czasem dramatycznie, brutalnie, w zupełnym oderwaniu od cyfrowych oczekiwań. Kilka godzin później zobaczyłam nagłówki: „Brutalny atak w parku w Krakowie”. To było tam, obok mnie. I wtedy dotarło do mnie, że nie wszystko, co nas omija w internecie, powinno być częścią naszej codzienności. Czasem warto, żeby coś nas ominęło.

Przypominam sobie leżący na parkowym trawniku rower jednego z pierwszych gapiów, który zareagował. Obok leżał jego smartfon, jego plecak. Nikt się nie przejmował tym, że tam jest, bo wtedy nie to było istotne.

Wtedy jedyne, co się liczyło, to przeżyć. Uciec. Pomóc.

Ale nie wszędzie tak było.

Podczas ataku na kampusie Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie 22-latek zaatakował siekierą pracownicę uczelni, niektórzy świadkowie – zamiast wezwać pomoc – nagrywali, robili zdjęcia z bezpiecznej odległości, a nawet zza szyby budynku, przed którym rozegrał się ten terror. Policja zabezpieczyła zarówno monitoring, jak i filmy z telefonów. Oczywiście część z nich trafiła do sieci. Prokurator powiedział wprost: to znak naszych czasów – najpierw się nagrywa, potem dopiero reaguje. Nawet jeśli nagrywa się cierpienie. Nawet jeśli chodzi o życie człowieka.

I tu FOMO pokazuje swoje najciemniejsze oblicze. To już nie tylko lęk, że coś nas omija. To impuls, który odbiera nam empatię, refleks, rozsądek. Kiedy telefon staje się ważniejszy niż człowiek, tracimy nie tylko czujność, ale i człowieczeństwo. Zamienia świadków w obserwatorów zza szkła. Widzów, nie ludzi. Bo w świecie, gdzie wszystko może być treścią, nawet ludzka tragedia staje się materiałem.

To iluzja. Porównujemy nasze wnętrze do cudzego zewnętrza – do kadru z podróży, imprezy, sukcesu. I zapominamy, że życie toczy się właśnie tu. Że czasem najważniejsze rzeczy dzieją się wtedy, gdy nie patrzymy w ekran.

Od tamtego piątku częściej odkładam telefon. Czasem z niepokojem – bo może coś mnie omija. Ale częściej z ulgą. Bo wiem, że jestem tu. W prawdziwym świecie. I to mi musi wystarczyć.

Lifestyle - najnowsze informacje

Rozrywka