poniedziałek, 2 sierpnia 2021 13:51, aktualizacja 3 lata temu

Jan Flasza: Nie pozwólcie sobie wmówić, że żyjecie w mieście w którym nic się nie udaje

Autor Mirosław Haładyj
Jan Flasza: Nie pozwólcie sobie wmówić, że żyjecie w mieście w którym nic się nie udaje

Dyrektor Muzeum im. prof. Stanisława Fischera w Bochni, Jan Flasza, po 28 latach kierowania tą placówką przechodzi na emeryturę. Jego następca zostanie wyłoniony na drodze konkursu, którego wyniki zostaną ogłoszone najpóźniej 25 sierpnia.

Dyrektor Muzeum im. Stanisława Fischera w Bochni, urodził się 23 czerwca 1952 r. W Gierczycach. Po ukończeniu szkół podstawowych, najpierw czteroklasowej w rodzinnej miejscowości, a potem w Siedlcu, uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego im. Króla Kazimierza Wielkiego w Bochni, gdzie w 1971 r. zdał maturę. W 1976 r. ukończył studia historyczne na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

Od 1976 do 1982 r. pracował w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Bochni na stanowisku starszego bibliotekarza; od 1978 r. był kierownikiem Działu Gromadzenia i Udostępniania. Publikował wtedy w fachowych czasopismach bibliotekarskich – „Bibliotekarzu” i „Poradniku Bibliotekarza”. W 1982 r. podjął pracę jako asystent w dziale historycznym Muzeum im. prof. Stanisława Fischera w Bochni; od 1983 starszy asystent; od 1985 r. adiunkt; od 1989 kustosz; od r. 1992 – starszy kustosz. Z dniem 16 sierpnia 1993 r. został powołany na stanowisko dyrektora.

Muzeum w Bochni

Muzeum pod jego kierunkiem jest instytucją znaną nie tylko ze swoich bogatych i różnorodnych zbiorów, lecz także z działalności wystawienniczej w kraju i za granicą. Charakteryzuje się również oryginalnym, szeroko rozwiniętym nurtem pracy edukacyjno-oświatowej. Poprzez systematyczne, wieloaspektowe podkreślanie i wykazywanie znaczenia tej instytucji dla historii i tradycji lokalnej, muzeum zyskało szczególną aurę społecznej przychylności i życzliwości nie tylko środowiska bocheńskiego. W rezultacie pozyskało do swoich zbiorów między innymi cenne kolekcje ofiarowane przez: Norberta i Annę Schlang z Wiednia (pamiątki związane z burmistrzem Bochni Ferdynandem Maissem), ks. arcybiskupa Henryka J. Nowackiego (medale, okazy filatelistyczne, książki związane z pontyfikatem papieża Jana Pawła II), oraz zbiory sztuki chińskiej (dary Stanisława Tworzydły z Warszawy).

Dzięki niemu Muzeum w Bochni nawiązało kontakty z muzeami za granicą, owocujące od wielu lat wzajemną wymianą wystaw, uczestnictwem w sesjach naukowych, realizacją wspólnych projektów (m. in. Dni Kultury Żydowskiej w Kieżmarku). Poza muzeum kieżmarskim muzeum bocheńskie posiada bardzo dobre, systematyczne kontakty z innymi muzeami na Słowacji – w Lewoczy, Starej Lubowni i Bardiowie oraz z Muzeum Górniczym w Bad Salzdetfurth (Niemcy, Dolna Saksonia).

Projekty Muzealne

Jan Flasza jest też autorem licznych, ważnych wystaw muzealnych, których wiele prezentowano w innych ośrodkach w Polsce i poza granicami kraju. Jest pomysłodawcą projektów realizowanych przez muzeum bocheńskie oraz współorganizatorem i kreatorem Czwartkowych Spotkań Muzealnych, organizowanych nieprzerwanie od 1983 r., podczas których wygłosił 25 wykładów o tematyce regionalnej. Jest pomysłodawcą i redaktorem naukowym serii „Biblioteka Czwartkowych Spotkań Muzealnych”, Założycielem i redaktorem naukowym „Rocznika Bocheńskiego” wydawanego od 1993 r. przez Muzeum im. prof. Stanisława Fischera; także autorem kilku zamieszczonych w nim artykułów. Autorem licznych publikacji poświęconych przeszłości Bochni i regionu.

Po 38 latach pracy, w tym 28 na stanowisku kierowniczym, dyrektor Jan Flasza rozstaje się z bocheńskim muzeum. Z tej okazji postanowiliśmy porozmawiać z przyszłym emerytem m. in. o tym, co będzie robił w czasie wolnym od pracy. Podsumowaliśmy też jego dotychczasową działalność, ponieważ nieczęsto się zdarza, żeby ktoś poświęcił prawie cztery dekady życia na działalność kulturalną służącą dobru miasta i jednej z jego najważniejszych instytucji.

Jan Flasza prezentuje inkunabuły ze zbiorów bocheńskiego muzeum podczas jednego ze spotkań z cyklu Muzealna Akademia Historyczna/Fot. Wojciech Salamon

Jak zaczęła się pana przygoda z muzą Klio? Dlaczego właśnie ona?
– Nigdy do końca nie jesteśmy w stanie określić czasu, gdy rodzą się w nas trwałe zainteresowania. To bardziej narastający proces, w którym znaczenie ma często szereg luźno powiązanych elementów. W domu moich dziadków o historii mówiło się sporo. W końcu wydarzenia II wojny światowej, powojenne migracje na Ziemie Zachodnie i Północne niektórych członków rodziny były jeszcze całkiem świeżej daty. Wciąż żywo pamiętano I wojnę światową i mordercze walki, jakie toczyły na Pogórzu Wielicko-Wiśnickim armie austro-węgierska i rosyjska. W mojej rodzinnej miejscowości również znajduje się jeden z licznych na tym terenie cmentarzy wojennych, na którym pochowano ofiary tych walk. Obaj moi dziadkowie barwnie opowiadali o dramatycznych latach obu wojen, podobnie jak mój tato, który został wysłany na przymusowe roboty do Rzeszy. W tradycji rodzinnej było więcej interesujących elementów, a więc wyjazdy za pracą do Ostrawy przed wybuchem I wojny światowej, do francuskich ośrodków górniczych, wcielenie jednego z dziadków do wojska austriackiego, który już po odzyskaniu niepodległości walczył w Wojsku Polskim na froncie wschodnim z bolszewikami, gdzie odznaczył się odwagą i został uhonorowany brązowym Krzyżem Walecznych. O wyborze kierunku studiów z pewnością zadecydowali też nauczyciele, zarówno w moich szkołach podstawowych, najpierw w Gierczycach a później Siedlcu; także nauka w Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Kazimierza Wielkiego w Bochni. Chciałbym w tej szczególnie dla mnie ważnej wyliczance również wspomnieć mojego starszego kolegę Andrzeja Cyza z rodzinnej miejscowości, który zostawszy studentem historii UJ, zachęcił mnie słowem i przykładem do postawienia podobnego kroku.

Czy często pan odwiedzał muzeum jako uczeń i student?
– Czy bywałem w czasach szkolnych i studenckich w muzeum? Owszem, byłem w nim, po raz pierwszy, jako uczeń szkoły podstawowej w Siedlcu. Ówczesny kierownik tej placówki, Ludwik Zachara, utrzymywał przyjacielskie kontakty z twórcą muzeum i pierwszym kustoszem - Stanisławem Fischerem. Fischer zresztą, tuż po wojnie, jako referent Starostwa, zakładał z Ludwikiem Zacharą i jego małżonką Zofią w Siedlcu wiejską szkolę muzyczną! Muzeum zafascynowało nie wtedy piękną kolekcją świątków oraz przedmiotami sztuki egzotycznej. To z pewnością w tamtym czasie musiało robić wrażenie na dziecku z odległej, nadrabskiej miejscowości. Później przyszedł blisko dziesięcioletni remont generalny muzeum, więc ponownie zwiedziłem je już jako absolwent studiów historycznych i pracownik Miejskiej Biblioteki Publicznej w Bochni.

Funkcję dyrektora piastuje pan od 28 lat. W muzeum jest pan 10 lat dłużej. Wcześniej pracował pan w miejskiej bibliotece. Rozumiem, że nie żałuje pan decyzji o aplikowaniu z funkcji kierownika Działu Gromadzenia i Udostępniania Biblioteki na stanowisko asystenta w dziale historycznym Muzeum. Dlaczego zdecydował się pan na taki krok?
– Odpowiem żartobliwie – to nie był jeszcze czas aplikowania, lecz zwyczajnego poszukiwania pracy. Biblioteka bocheńska odegrała w moim życiu niezwykle istotną rolę. Ten sześcioletni okres pracy, bezpośrednio po studiach, okazał się dla mnie wprost błogosławionym. Trafiłem do znakomicie prowadzonej przez panią Marię Bielawską instytucji, słynącej z nowatorskich metod pracy z czytelnikiem, niezwykle aktywnej w środowisku bocheńskim. Miałem wiele szczęścia spotykając tam ludzi, których wpływ na moje dalsze zawodowe losy jest wprost trudny do przecenienia. Bibliotekarstwo zdawało się realizować moje marzenia życiowe. Pracy w Muzeum zacząłem szukać z prozaicznych powodów. W 1981 r. ożeniłem się z bibliotekarką z poznańskiej biblioteki Raczyńskich a nie chciałem pracować w jednej firmie. Odezwała się też dusza historyka, która w pracy muzealnej dostrzegała znacznie więcej możliwości zawodowych dla historyka, niż w nawet tak znakomicie prowadzonej książnicy bocheńskiej.

Jak wspomina swoje początki pracy w muzeum?
– To była jesień 1982 roku. Trafiłem od razu na organizację dwóch ważnych wystaw. Jedna poświęcona była rocznicy założenia bocheńskiego gimnazjum, druga 120. rocznicy powstania styczniowego. To ważne składanki dziejów lokalnych. Jednocześnie w trakcie żywiołowych rozmów z moimi nowymi kolegami dojrzewała myśl organizowania czegoś więcej, przede wszystkim spotkań pod nazwa Czwartkowe Spotkania Muzealne, które okazały się wielkim sukcesem Muzeum i Bochni, nadto zyskały wysoka ocenę w skali kraju. W swoi czasie nagrodzono je Sybillą – prestiżowym wyróżnieniem ministerialnym za najciekawsze wydarzenie muzealne. Ważniejsze okazało się jednak to, że trale wpisały się w bocheński kalendarz kulturalny. Okres owej „burzy mózgów” zaowocował wieloma fantastycznymi spotkaniami i sprawił, że przez 38 lat nieprzerwanego ich organizowania co miesiąc (sic!), z wyjątkiem miesięcy letnich, ten przez dziesiątki lat ustalony porządek zaburzyła dopiero nieubłagana pandemia. Plonem spotkań jest kilkanaście tomów w serii „Biblioteka Czwartkowych Spotkań Muzealnych”, a także szereg artykułów naukowych w „Roczniku Bocheńskim”, wydawanym przez bocheńskie muzeum.

Muzeum pod pana kierownictwem zrealizowało wiele wystaw, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Którą zapamiętał pan jako swoją ulubioną? Która była pana zdaniem najcenniejsza a która najtrudniejsza w zrealizowaniu i dlaczego?
– Odpowiem banalnie – wystaw, które dały mi dużo satysfakcji było wiele. Zarówno zrealizowanych przez nas w kraju, jak i za granicą. Gdybym miał wymieniać…Najwięcej satysfakcji przyniosły mi dwie wystawy: „Czas – czym jest”” oraz „Słowo i gest, czyli sztuka rozmowy”. Obie zuchwałe w pomyśle i bardzo trudne w realizacji, z uwagi na konieczność przełożenia abstrakcyjnych pojęć na język ekspozycji. Czy nam się to wtedy udało – wciąż nie wiem? Ważne, że postawiliśmy istotne potania i pokazali rozmaite, często zdumiewające, z dzisiejszej perspektywy, odwagą dotarcia do sedna problemu. Na obu pokazaliśmy zresztą wspaniałe zabytki o szerokim spektrum różnorodności. To była przygoda, wyprawa w nieznane, poszukiwanie odpowiedzi na pytania, na które tej odpowiedzi chyba znaleźć nie sposób.

Z pewnością wzruszyłem się, gdy w zaprzyjaźnionym Muzeum Spiskim w Lewoczy, w tamtejszym wspaniałym późnorenesansowy ratuszu, mogliśmy po raz pierwszy w Polsce pokazać wystawę malarstwa bocheńskiego twórcy, przyjaciela Olgi Boznańskiej i Tadeusza Makowskiego – Marcina Samlickiego. Z uwagi na ograniczenia powierzchni ekspozycyjnej nigdy dotąd nie mogliśmy takiej wystawy zorganizować w Bochni. To paradoks, że udało się to dopiero za granicą.

Był pan świadkiem wielu ciekawych wydarzeń i odkryć. Które wymieniłby pan jako najważniejsze?
– Wydarzeń istotnych udało nam się zorganizować w Muzeum sporo. Miałem poczucie ogromnej satysfakcji, gdy po wielu latach starań udało nam się wreszcie doprowadzić w 2009 roku w bocheńskim muzeum do spotkania z panem Andrzejem Wajdą, który mówił m. in. o swoich bocheńskich związkach rodzinnych. A rozważał z nasza publicznością temat zasadniczy: dlaczego ludzie tworzą muzea? Bisko dwieście osób na Sali, a raczej w trzech salach, rozpromieniony gość, rozradowana publiczność – tak dla takich chwil warto być muzealnikiem! Jeśli zaś chodzi o odkrycia… Było ich niemało, lecz najbardziej uradowałem się tym, że znany krakowski malarz Alfons Karpiński był po kądzieli wnukiem bocheńskiego drukarz Wawrzyńca Pisza. Zupełnie inaczej spojrzałem wówczas na jego znakomite obrazy w naszych zbiorach: „Wnętrze z mimozą”, „Kwiaciarka krakowska”, czy nokturn „Chaty w nocy”. Zaskoczyła nie także aktywność naszego Mikołaja z Bochni – przedstawiciela krakowsko-sadeckiej szkoły malarstwa tablicowego, działającego w rejonie Koszyc w końcu XV stulecia. Także to, że tym tropem podążył na przełomie XIX i XX wieku malarz i literat i zapamiętały badacz sztuki średniowiecznej z Bochni - Ludwik Stasiak. Dreszcz emocji niewątpliwie towarzyszył nam, gdy w domu Mistrza Pawła z Lewoczy, twórcy niebotycznego ołtarza głównego w tamtejszym kościele św. Jakuba, organizowaliśmy wystawę poświęconą artystyczny peregrynacjom Stasiaka.

Z czego jest pan szczególnie dumny, jako dyrektor?
– Z zespołu pracowników, rozumiejącego świetnie misję i zdania statutowe muzeum - instytucji kultury działającej w mieście historycznym, takim jak Bochnia, i tak na historię wyczulonym. Dzięki temu zaangażowaniu, ale przecież także wysokim umiejętnościom zawodowym pracowników muzeum, mogliśmy się porywać na rzeczy naprawdę trudne i ambitne, przy nader skromnych możliwościach finansowych. Organizowaliśmy wydarzenia ważne, absolutnie bez żadnej taryfy ulgowej, że dzieją się w mieście zaledwie trzydziestotysięcznym.

Wiele satysfakcji przyniosła mi renowacja budynku muzeum w latach 2013-2014 ze środków europejskich, dzięki której ocaliliśmy po pierwsze fantastyczną zabytkową więźbę dachową z przełomu XVIII i XIX wieku, po wtóre zyskaliśmy ponad 300 metrów kwadratowych ekspozycji na zupełnie dotąd nieużytkowym strychu.

Myślę również, że nie sposób pominąć faktu, że muzeum, czerpiąc wzory budowania kolekcji od swojego założyciela, Stanisława Fischera, wciąż wzbogaca swoje zbiory dzięki darom ludzi dobrej woli. Jest ich wiele a lista ofiarodawców długa.

Co było najtrudniejsze w pracy na tym stanowisku? Co lubił pan w niej najbardziej?
– Wykonywanie zawodu muzealnika tak, jak ja to rozumiem łatwe nie jest. Wbrew obiegowemu poglądowi, że to zajęcie nudne, monotonne, jałowe. W muzealnictwie podstawą, jak zresztą w wielu innych zawodach, jest solidna wiedza. Bez niej propozycje będą mimo pozornej atrakcyjności zawsze jałowe. Muzealnictwo jest bowiem sztuką kreacji w oparciu o szeroką, specjalistyczną wiedzę. W przeciwnym razie staje się wydmuszką, blichtrem, ślizganiem się na powierzchni wydarzeń. Zatem jeśli przyjmiemy, że muzealnictwo to kreacja, to najwięcej satysfakcji daje konstruowanie wystaw, komponowanie wydawnictw i innych działań w oparciu o zasoby własne i ewentualne wypożyczenia. Ludzie, którzy nie cenią nieustannego wzbogacania swojej wiedzy w zakresie szeroko rozumianej humanistyki, nigdy tego zawodu nie polubią. Nie dostrzegą owego niesamowitego piękna we wzajemnej interakcji przedmiotów, ich systematyzowaniu, klasyfikowaniu.

Przyznam, że najbardziej lubię, kiedy po żmudnych, trudnych zabiegach konserwatorskich zabytek poraniony przez czas, czasem również źle potraktowany przez ludzi, odzyskuje swój blask. Ogromną satysfakcję sprawiła mi wieloletnia i żmudna konserwacja obrazów Marcina Samlickiego oraz ludowego malarstwa religijnego. Zawsze jest to radość ogromna, bo przecież w dużym uproszczeniu powiedzieć, że przed konserwacją tych zabytków de facto nie było, stanowiły jedynie pozycję inwentarzową. To od nas, muzealników, którzy z zaufaniem powierzają te zabytki konserwatorom dzieł sztuki zależy, czy wróci do nich życie.

28 lat pracy na stanowisku dyrektora pokazuje, że posiada pan zdolności przywódcze i lubi pracę z ludźmi.
– Relacje z ludźmi są podstawą do dobrego wykonywania każdego zawodu. Praca z ludźmi na obszarze kultury i sztuki to jednak coś więcej. Spotykamy przecież ludzi wrażliwych, bywa często, że i nadwrażliwych, choć bardzo utalentowanych. Nie jest łatwo kojarzyć rozmaite emocje, sytuacje, aby wyprowadzić z nich pozytywne działanie. Bardzo lubię pracować z ludźmi młodszymi od siebie lub młodymi. Przez wiele lat prowadziłem zajęcia w terenie Kręgu Młodych Miłośników Starej Bochni. Młodzi zasilają nas ogromnymi pokładami energii, choć mogą niepokoić czasem zbytnią dosłownością. Sprecyzowanie celu, pokazanie dróg jego osiągniecia, bycia dla nich równocześnie i partnerem i przewodnikiem, znakomicie porządkuje sytuacje oraz może przynieść wiele dobrego.

Poświęcił się pan pracy na rzecz miasta. Co chciałby pan przekazać przyszłym pokoleniom?
– Bochnia to wspaniale miasto o bogatej i oryginalnej przeszłości, pełne różnorodnych kontekstów, ośrodek o ogromnych tradycjach życia społecznego, kulturalnego. Chciałbym namówić szczególnie młodych ludzi i przekonać do tego, aby nie pozwolili sobie wmówić, że żyją w mieście, w którym nic się nie udaje. Gdyby śledzić dzisiejsze media społecznościowe i niektóre portale człowiek mógłby się naprawdę osunąć w cień pesymizmu. Nie oznacza to oczywiście, że nic tu nie można poprawiać. Owszem, można i to niemało! Bochnia ma jednak ogromny potencjał generowania rozmaitych ciekawych rozwiązań. Po wtóre ma ciągle wielu znakomitych, pełnych pasji ludzi, którym po prostu na tym mieście zależy i chcieliby coś sensowego dla niego zrobić.

Nie mogę pana nie zapytać o badania na bocheńskim rynku? Jak je pan ocenia? Były potrzebne?
– Każde badanie archeologiczne w mieście o takiej metryce historycznej jak Bochnia ma sens. Uwierzmy wreszcie, że to naprawdę jest stare miasto, z oryginalnymi układami osadniczymi, strukturą przestrzenną. A wciąż wiemy o nim tak niewiele, właśnie głównie z uwagi na niedostatek lub fragmentaryczność badań archeologicznych. Widzimy, jaki plon przyniosły badania wyprzedzające budowę autostrady A4. Podobnie mogłoby być w skali miasta. Każdy najdrobniejszy przedmiot odkryty podczas takich badań ma swoją wagę, zwłaszcza, że zabytków tego rodzaju posiadamy naprawdę znikomą ilość.

Badania zawsze weryfikują stan wiedzy, tak jest również i w tym przypadku. To, co już odkryto utwierdza nas w tym, że obecny rynek jest jednak wtórną lokalizacją, lecz nadal nie wiemy, gdzie był pierwszy? To frapujące pytania, wymagające nadal badań, które mogłyby przynieść znacznie pełniejsze odpowiedzi.

Na emeryturze będzie czas na rozwijanie zainteresowań. Może pan zdradzić, jakie one są?
– W ostatnim czasie w Polsce zbudowano wiele znakomitych obiektów muzealnych, wiele muzeów gruntownie zmodernizowano, rozbudowano. Otworzyły się dla nich fascynujące możliwości działania. To ogromne pole do realizacji mojej od wielu lat pasji podstawowej – zwiedzania zabytków. Wiem, że to program ambitny, wymagający mobilności, energii. Poza tym mam w głowie kilka pomysłów na książki – pytanie jest zasadnicze: czy już, kiedy je z pomocą Boską napiszę a dzięki ludziom dobrej woli wydam drukiem – ktoś do nich zajrzy i je przeczyta? Czy książki są jeszcze współczesnemu człowiekowi potrzebne?

Był pan wieloletnim prezesem Bocheńskiego Oddziału Towarzystwa Przyjaciół Książki, domyślam się, że ma pan już listę lektur do nadrobienia?
– Otrzymałem w ciągu kilkudziesięciu lat wiele książek od moich przyjaciół, znajomych i ludzi przygodnych. Może nadchodzi czas, aby wreszcie do nich porządnie zajrzeć, a może nawet je przeczytać. Od kilkudziesięciu lat czytam niczym mantrę Jana Parandowskiego „Alchemię słowa”, która uwodzi opowieścią o kształtowaniu komunikatywnego i pięknie brzmiącego przekazu tekstowego. Myślę, że nadal pozostanę jej wierny.

Czy ma pan już jakieś konkretne plany, co do emerytury? Co będzie pierwszą rzeczą, którą pan zrobi na wolnym, a której nie miał pan szansy wcześniej zrealizować?
– Moi przyjaciele bibliofile skłonili mnie całkiem niedawno do zapisania się do Towarzystwa Bibliofilów Polskich w Warszawie, które w tym roku świętuje swoje stulecie. Legendarne stowarzyszenie, o wyjątkowej działalności i zasługach dla kultury polskiej. Jako „wpisowe” zamierzam, bo jako nowy członek chcący się wkupić w łaski komilitonów muszę coś zrobić, wygłosić gawędę bibliofilską w Warszawie. W moim przypadku będzie to wystąpienie „Z dziejów książki w Bochni”.

Czego najbardziej będzie panu brakowało na emeryturze?
– Rozmów z pracownikami, planowania wydarzeń, burzy pomysłów – to wspaniale uczucie i doświadczenia. Wtedy, gdy właśnie w rozmowie rodzą się ciekawe i ważne pomysły.

Czy będzie zaglądał do muzeum?
– To miejsce będzie dla mnie zawsze bardzo ważne. Mam głęboką nadzieję, i w zasadzie przekonanie graniczące z pewnością, że oferta tej instytucji zachęci mnie nie jeden raz, aby co pewien czas powracać i znaleźć się wśród tej wyjątkowej publiczności.

Fot.: Wojciech Salamon

Bochnia

Bochnia - najnowsze informacje

Rozrywka