niedziela, 1 czerwca 2025 07:00, aktualizacja 2 godziny temu

Królicza nora... i inne sposoby na przetrwanie [FELIETON]

Autor Maria Panicz
Królicza nora... i inne sposoby na przetrwanie [FELIETON]

Fandomy – dla jednych to tylko czasem dziwna obsesja, dla innych sposób na znalezienie swojego miejsca w świecie. Często słyszę pytanie: po co to wszystko? Po co ta cała gonitwa za znakami, teoriami, niekończące się noce przed ekranem?

Jest kilka minut przed pierwszą w nocy. Nie mogę spać, staram się zagłuszyć szum panujący w mojej głowie. To jeden z tych dni, w których nie wiem, w co włożyć ręce. Mój ADHD-owy mózg trzyma mnie zatem w zestresowanej pozycji siedzącej, kiedy próbuję wylać swoje emocje na kolejną kartkę pamiętnika. Czy ktoś w ogóle jeszcze to robi? Chyba nie jest to znak przynależności do mojej generacji “Zetek”. Mimo wszystko mi pomaga. Palce mam poplamione od czarnego atramentu, którym kreślę niezbyt udane rysunki na wysłużonych stronach, zaraz obok zlepionych ze sobą kilku zdań wyrwanych z tornada moich myśli. Usiłuję skupić się na tekście ulubionej piosenki wybrzmiewającej w tle i prawie bezmyślnie rysuję dalej.

Muzyka. Chyba każdy z nas to zna: jakaś piosenka wpada ci w ucho, cieszysz się jak dziecko, słuchasz jej w kółko, później algorytm – który zna cię bardziej, niż chciałbyś przyznać – podsuwa ci kolejną.

W moim przypadku zaczęło się bardzo wcześnie – jako dziecko chłonęłam to, czego słuchała moja starsza siostra. Z odziedziczonych starych płyt, odtwarzaczy MP3 i telefonów, przechodziłam do kolejnych gatunków i brzmień. Miałam może 11 lub 12 lat, gdy ten konkretny zespół – choć nie najpopularniejszy – złapał za moje serce. Kilka ich piosenek przebiło się do szerszej publiczności, ale to, co mnie przyciągnęło, było dużo głębsze niż chwytliwa melodia.

Jako – niezdiagnozowane wtedy – neuroróżnorodne dziecko, które nie bardzo wiedziało, jak się zachować wśród rówieśników, te oryginalne melodie stały się moim językiem do porozumienia z chaosem w głowie. Jak tajna wiadomość, której nikt w klasie nie rozumiał, ale ja czułam, że ktoś wreszcie nazwał to, co się ze mną dzieje. Wreszcie opisał świat po mojemu – chaotyczny, nieoczywisty, pełen pytań. I wtedy, zupełnie nieświadomie, zaczęłam zagłębiać się coraz bardziej. Najpierw w teksty piosenek, potem ich ukryte znaczenia, w odmęty internetu. Jakbym otworzyła pierwsze drzwi, za którymi czekał labirynt.

Nie jesteśmy sektą… ale mamy swoje rytuały

To, co zaczęło się jako osobista fascynacja, szybko zyskało szerszy wymiar. Kultura fanowska to dla mojego pokolenia nie tylko rozrywka, ale też przestrzeń budowania tożsamości i wspólnoty. Fandom jest dokładnie tym – społecznością, która skupia się wokół wspólnego zainteresowania, najczęściej twórczością artystyczną (np. zespołem muzycznym, serialem, książką). Henry Jenkins, znany m.in. z jego badań nad fandomem, i podkreśla, że fani to współtwórcy znaczeń, aktywni twórcy, a nie tylko bierni konsumenci – tworzą teorie, fanfiki, memy, przeróbki, a nawet strony internetowe pełne ukrytych wskazówek. Nowe badania, jak praca Wang i He (2022), pokazują, że fandom często staje się dla młodych ludzi ważniejszy emocjonalnie niż relacje offline. Bo choć nikt z mojej klasy nie rozumiał, dlaczego płaczę do piosenki z ukulele i dziwnym krzyczącym dwudziestoparoletnim facetem, to anonimowy komentarz z internetu mówił „ja też”. To właśnie te chwile, wspólny kod i poszukiwania nadają temu wszystkiemu moc i sens. To już coś więcej.

Kiedy zaczniesz odkrywać ten fanowski świat, szybko zdajesz sobie sprawę, że to coś więcej niż tylko muzyka. Z jednej piosenki możesz przejść do analizy alfabetu Morse’a i zakodowanych stron sprzed lat, szukając ukrytych znaczeń. Fandom to osobny wszechświat, dostępny tylko dla tych, którzy znają jego zasady i miejsca. Jeśli nie jesteś na bieżąco, czujesz, że coś ci umyka – jakby świat, który tak bardzo rezonuje z tobą, toczył się dalej bez twojego udziału. A przecież nie możesz pozwolić, by tak się stało.

Powiadomienia stają się sygnałami do działania. Tweet pojawia się nagle, w środku nocy, i już wiesz, że nie zaśniesz, dopóki go nie rozłożysz na części pierwsze. W grupach zaczyna się gorączkowa dyskusja. Ludzie rozkminiają każdy przecinek, każdą grafikę, każdą drobną zmianę na stronie zespołu. To nie tylko rozrywka. To poczucie bycia częścią czegoś większego – układanki, która bez ciebie może się nie ułożyć.

Czasami to ekscytujące. Czasami męczące. Ale zawsze... wciągające. Nawet gdy próbujesz zrobić sobie przerwę, telefon jakoś sam znajduje drogę do dłoni. Bo co jeśli akurat teraz wydarzy się coś ważnego? Co jeśli przegapisz moment, w którym cały fandom krzyczy „TO SIĘ DZIEJE!”? To przecież nie do odrobienia.

Nie śpię, bo trzymam fandom

Właśnie tej nocy, gdy w mojej głowie panował chaos, a moje antydzieło pokrywało kartkę nieco zbyt dużą ilością czarnego atramentu, na ekranie telefonu pojawiło się powiadomienie. Nowy tweet.

Serce mi przyspieszyło, ręka sięgnęła po telefon, jakby sam odruch znał stawkę. To był jeden z tych tweetów, które pojawiają się i znikają – zostawiając za sobą tylko pytania, screeny i teorie. I wtedy coś we mnie kliknęło. Znowu to poczułam. Ten stary głód. To napięcie, które znałam tak dobrze, kiedy jako nastolatka czekałam po nocach na znak, że coś się ruszyło. Coś się zaczyna.

Zaczęłam scrollować. Kto widział? Co napisał? Jaki był czas publikacji? Kto zdążył zrobić zrzut? Nagle każda sekunda się liczyła, każda reakcja mogła być wskazówką. W międzyczasie przewijałam feed z prędkością światła, choć wiedziałam, że i tak pewnie nie ogarnę wszystkiego. Zresztą, co tam – lepsze to niż liczenie owiec, które w moim umyśle zawsze szybko zamieniają się w dzikie konie na rodeo. Tablice z teoriami już zaczęły się zapełniać – bo tyle lat w tym fandomie nauczyło mnie, że wszystko może coś znaczyć. Może to tylko kilka znaków na ekranie. Może nic z tego nie wyniknie. Ale samo to, że byłam – że widziałam – znaczyło więcej, niż potrafię powiedzieć.

W tym chaosie był porządek. W tym FOMO było poczucie sensu.

Niedługo później zorganizowano w moim mieście imprezę, na której playliście figurował głównie mój ulubiony zespół i zjawiło się wielu moich znajomych. To było jedno z tych miejsc i chwil, które sprawiają, że czujesz – tak, to dokładnie tu i teraz jest właściwe miejsce i czas. Nieważne, czy poznaliśmy się chwilę temu w kolejce, czy dzieli nas internetowa historia sprzed lat – wszyscy łączyła ta sama pasja i wzajemne zrozumienie. Ten zespół przeprowadził mnie przez trudne chwile, ale to ludzie, których dzięki niemu poznałam, nadają temu wszystkiemu prawdziwy sens. W tej społeczności czuję się wysłuchana, rozumiana i po prostu... u siebie.

Obiecałam sobie kolejny dzień, bo wciąż jest tyle do odkrycia. Z muzyką w tle, z ludźmi, którzy czują podobnie, z tropami, które prowadzą donikąd – ale jak pięknie jest z nimi iść. Bo może rzeczywiście w tym błądzeniu jest sens. W tej dziwnej pewności, że nie jesteśmy sami, nawet jeśli wszyscy tylko odświeżamy ten sam hashtag, albo czekamy, otworzy się jakieś wirtualne oko.

A jeśli ktoś zapyta, po co to wszystko… to powiem, że jeszcze nie wiem.
Może właśnie to niedopowiedzenie trzyma nas przy życiu – ten wieczny znak zapytania.

Albo przynajmniej tak sobie wmawiam… Żeby usprawiedliwić, że znowu jest trzecia w nocy.

Z dedykacją dla fandomu Skeleton Clique |-/

Obserwuj nas w Google News

Lifestyle - najnowsze informacje

Rozrywka