piątek, 20 sierpnia 2021 13:49

Srebrna olimpijka z Tokio: O tym, gdzie jestem, zadecydował jeden dzień w szkole

Autor Mirosław Haładyj
Srebrna olimpijka z Tokio: O tym, gdzie jestem, zadecydował jeden dzień w szkole

Maria Sajdak, wicemistrzyni olimpijska z Tokio w wioślarskiej czwórce podwójnej wywalczyła srebro na tegorocznych letnich zawodach.

O tym, jak zaczęła się jej przygoda z wioślarstwem, przedolimpijskich przygotowaniach, finałowej rywalizacji, która przyniosła srebro polskiej załodze mówi w rozmowie z Głos24.

Pani najświeższy sukces – srebrny medal w czwórce podwójnej wywalczyła pani wspólnie z Agnieszką Kobus-Zawojską, Martą Wieliczko i Katarzyną Zillmann. Dodajmy też, że był to dla reprezentacji Polski pierwszy medal igrzysk w Tokio. Czy dodarło już do pani to, co się wydarzyło na olimpiadzie?
– Rzeczywiście już minął pewien czas od zdobycia medalu, jestem już tydzień w Krakowie, więc emocje opadają. Zaczynam odpoczywać, spotkań jest coraz mniej, ale emocje jeszcze są. Jest jeszcze radość, jeszcze dostaję gratulacje, także cały czas to wraca.

Po powrocie z Tokio została pani zaproszona na spotkanie z prezydentem Krakowa. Jak wspomina pani wizytę w Urzędzie Miasta?
– Przede wszystkim najpierw było spotkanie u nas w klubie, gdzie przyszły władze Małopolski, pan Janusz Kozioł z Krakowa i tam dostałam pierwsze gratulacje z miasta. Otrzymałam także zaproszenie do pana prezydenta. Spotkanie odbyło się w poniedziałek, było bardzo miło. Siedzieliśmy w gabinecie prezydenta z trenerką, z panem Januszem,  rozmawialiśmy o sporcie, o igrzyskach, to było bardzo miłe spotkanie.

Karierę wioślarską zaczynała pani w wieku 12 lat w miejscowym UKS 1993 Kraków. Potem przeszła pani do AZS AWF, w którym jest do dziś. Pani klubową trenerką jest Iwona Wójcik-Pietruszka. Czy przy takich okazjach, jak zdobycie medalu na olimpiadzie, wraca pani czasami do początków kariery?
– Rzeczywiście moja kariera już trwa bardzo długo i zaczynałam właśnie tutaj – na przystani AZS-AWF. Cały czas współpracuję z trenerką Iwoną Wójcik-Pietruszką. Pierwsze kroki, pierwsze pływanie pod Wawelem to były najpiękniejsze chwile. W tamtym czasie odbywały się wspaniałe przygody, zawierałam wspaniałe przyjaźnie, które trwają do dziś i rzeczywiście to był dobrze spędzony czas.

Dlaczego wybrała pani wioślarstwo? Czy to był przypadek, czy też była pani w trakcie poszukiwania jakiegoś hobby, albo po prostu zajęcia, które gwarantowałoby może adrenalinę? Co sprawiło, że pojawiła się pani w przystani pod Wawelem i wybrała ten sport?
– Od zawsze byłam aktywna fizycznie, lubiłam chodzić na dodatkowe zajęcia sportowe (SKS-y) i ciągnęło mnie do sportu. Zawsze bawiłam się na zewnątrz, na powietrzu, koło domu. Tak naprawdę to, że wybrałam wioślarstwo, to jest trochę przypadek, bo w trakcie zajęć WF-u nauczycielka przyprowadziła nas do klubu i właśnie trenerka Iwona pokazałam nam, czym jest wioślarstwo. Zrobiła zajęcia na ergometrach i następnego dnia zaprosiła mnie na trening. Więc jeżeli by mnie tego dnia nie było w szkole z jakiegokolwiek powodu, nie znajdowałabym się w tym miejscu, w którym jestem. To właśnie trenerka Iwona zaprosiła mnie na trening i zaczęliśmy od zajęć na ergometrach wioślarskich, a nie na wodzie. To jest też trochę zaskoczenie, bo najprzyjemniejszą częścią wioślarstwa jest rzeczywiście pływanie, a w Krakowie tym bardziej, bo widać jak tu jest pięknie. Pływam pod Wawelem, na pięknej Wiśle i naprawdę jest to przyjemne.

Co takiego było w wioślarstwie, że chwyciło panią za serce i stwierdziła pani: Tak, to jest to, chcę trenować”?
– Myślę, że to była możliwość pokazania i dania z siebie więcej, możliwość rywalizacji. Ale też, jak już tu przyszłam, to byli tu wspaniali ludzie, wspaniała ekipa i naprawdę lubiło się tu spędzać czas. Tak naprawdę przychodziło się na trening, ale oprócz tego treningu, spędzało się tu dużo więcej czasu – w szatni, z przyjaciółmi i naprawdę się to lubiło.

Pani Mario, wróćmy jeszcze do Tokio. Przygotowania do tej imprezy wcale nie były łatwe. Najpierw była przerwa spowodowana pandemią. Jesienią ubiegłego roku nie wystąpiła pani na ME, z powodu kontuzji. Z kolei w tegorocznych ME, z powodu problemów zdrowotnych, w składzie zabrakło Agnieszki Kobus-Zawojskiej. Ostatecznie zawody zakończyły się na 7. miejscu bez awansowania do finału A, co było najgorszym od lat wynikiem. Ale, można powiedzieć, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jak ten czas przygotowań wpłynął na panią?
– Rzeczywiście to nie był łatwy czas. Kwalifikację zdobyłyśmy już 2 lata temu na mistrzostwach świata i byłyśmy bardzo skupione na celu. W marcu dowiedziałyśmy się, że igrzyska są przełożone na przyszły rok i tak naprawdę trzeba było dalej trenować, bo był cel, tylko odsunięty w czasie. Trzeba było podjąć decyzję o dalszych przygotowaniach, walczyć, żeby motywacja dalej była, bo do celu znowu się zrobiło 1,5 roku. Natomiast rok olimpijski to jest najcięższy rok, jaki można sobie wyobrazić w przygotowaniach. A w tym cyklu przygotowań takie lata były dwa. To oznacza 300 dni w ciągu roku poza domem, a takie lata, jak już powiedziałam, były 2 czyli 600 ciężkich dni zamiast 300-tu. Naprawdę nie było to łatwe. Jako drużyna jesteśmy też w zamkniętym gronie 4 dziewczyn, z trenerem to 5 osób i im dłużej to trwało, tym więcej było zgrzytów między nami, więcej nieporozumień i też dlatego było to męczące.

A jak wspomina pani samą walkę o medal? Przypomnijmy, złoty w Tokio zgarnęły Chinki.
– Myśmy na igrzyska jechały z celem medalowym. Nie jechałyśmy do Tokio dla samego wyjazdu, jechałyśmy z celem medalowym i to bardzo głośno mówiłyśmy. Nie bałyśmy się deklaracji. I wiedziałyśmy, że to będzie ciężkie, bo w tym roku rywalizacja pokazała, że jest dużo drużyn chętnych na medal i że nie będzie łatwo. Natomiast po przedbiegu przegranym z Chinkami liczyłyśmy trochę na to, że podejmiemy z nimi walkę i że w finale się uda. Podeszłyśmy do finału z nową energią. Wiedziałyśmy, że jesteśmy bardzo dobrze przygotowane, mimo tych wszystkich przeciwności i niepowodzeń, które były po drodze. Wiedziałyśmy też, że formę mamy na dzisiaj i po prostu to, co przygotowałyśmy, oddałyśmy na torze. Nie było to łatwe, bo do tego doszła jeszcze fala, ale nie mogłyśmy pozwolić na to, żeby to fala nam przeszkadzała. Współpracowałyśmy z nią i im dalej w dystansie byłyśmy, tym bardziej z nią falą płynęłyśmy, dlatego też przesuwałyśmy się do przodu i w końcu zajęłyśmy 2. miejsce.

Czy czuje pan niedosyt? Czy Chinki były, mówiąc kolokwialnie, do ugryzienia?
– Chinki wygrały sześcioma sekundami, więc pokazały. że rzeczywiście zasługują na ten medal. Są bardzo mocne i tak naprawdę ten srebrny medal jest prawie jak złoty. Nie ma niedosytu, bo naprawdę Chinki były mocne i nie było tajemnicą, że są faworytkami. Wiadomo, ambicje były natomiast rzeczywiście lepiej popłynąć się nie dało.

Była też pani na olimpiadzie w Rio, mógłbym prosić o porównaniu tych dwóch imprez?
– Dla nas były to dwie zupełnie inne olimpiady. W Rio byłyśmy mniej doświadczone, jechałyśmy tam z celem nie do końca medalowym. Wiadomo, że na igrzyska jedzie się walczyć o medal, jednak tam jechałyśmy przede wszystkim walczyć. I ten brązowy medal był bardzo mocną motywacją do dalszej pracy. To, że miałyśmy ten medal, spowodowało, że bardzo chciałyśmy zdobyć lepsze miejsce. Brązowy medal z Rio był drogą do tegorocznego srebrnego medalu. A ten srebrny medal jest po prostu zwieńczeniem całej pracy, którą włożyłyśmy nie tylko przez te 5 lat, ale przez całą karierę. I rzeczywiście też był trudniejszy do zdobycia, bo było więcej przeciwności, było to pięć lat, nie cztery i naprawdę jesteśmy z niego bardziej szczęśliwe.

Całość wywiadu w powyższym wideo.

Fot.: Mateusz Łysik/Głos24

Kraków - najnowsze informacje

Rozrywka