- Najbardziej genialnie jest zawsze to, nad czym akurat pracuję – szczególnie do momentu kiedy to dzieło nie jest jeszcze w pełni ukończone - śmieje się w naszej rozmowie Paweł Orłowski. Pracujący na co dzień w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych artysta - doskonale wie co mówi - ponieważ już od najmłodszych lat zafascynował się sztuką inspiracji i eksperymentowania w swoich często niekonwencjonalnych pracach.
To jednak studia w Berlinie czy godziny spędzone w wymarzonej pracowni w Tyńcu sprawiły, że mógł szlifować swój talent na głęboką skalę, czego efektem są takie prace jak genialna "Kobieta w czepcu" u stóp wzgórza wawelskiego w Krakowie. O tym, jak i innych ciekawych tematach (a tych ojj nie brakowało) przekonają się państwo czytając tę niezwykle wartościową rozmowę. Naprawdę warto!
Kiedy rozpoczęła się Pana przygoda z rzeźbiarstwem?
Paweł Orłowski: - Na poważnie poczułem, że jestem rzeźbiarzem, kiedy studiowałem w Berlinie na tamtejszej akademii sztuk pięknych. Wtedy też wchodziłem w dorosłość, inny kraj, inny język, nowe dorosłe wyzwania dnia codziennego. To właśnie podczas studiów na wydziale rzeźby prestiżowej berlińskiej uczelni uświadomiłem sobie, że stykam się i obcuję ze sztuką bardzo namacalnie, prawdziwie. To tam rozpoczęła się też moja droga poszukiwania własnego języka wypowiedzi – pełna eksperymentów i inspiracji. W tej fascynującej przygodzie z rzeźbiarstwem, która miała miejsce pod berlińskim niebem lat 90., atmosfera tworzenia sztuki spleciona była z ducha miasta. Fascynujące było to, że było to miasto, które po dekadach podziału na Berlin Wschodni i Zachodni, odradzało się wtedy na nowo. Dlatego inspirowałem się historią muru berlińskiego, ale też nowych idei kreatywności. Był to też czas bardzo trudny, czas walki, niepowodzeń, zmagań. Samotna droga.
Do dziś pamiętam Berlin z tamtych lat i jego nowoczesne, energetyczne pulsowanie jako miasta pełnego kultury i sztuki współczesnej. Było to nie tylko kształtowanie formy w materii, ale również dialog z miastem, które samo w sobie było też dziełem sztuki. Na Universität der Künste, czyli berlińskiej ASP, w tym samym czasie, co ja, tuż za ścianą, tworzyli wielcy twórcy – Tony Cragg, Georges Baselitz czy Rebecca Horn. Ich sztuka inspiruje mnie do dziś.
Wchodziłem w dorosły świat uświadamiając sobie, że nie ma dla mnie innej drogi, niż ta którą wybrałem – czyli rzeźbiarstwo. To właśnie tam, w Berlinie, bycie artystą stało się moim przeznaczeniem, a raczej to przeznaczenie zrozumiałem.
Pańskie zainteresowania sztuką były jednak widoczne już w dzieciństwie…
- Zgadza się. Sięgając pamięcią do wcześniejszych wspomnień pamiętam, że gdy miałem 12 lat, w pokoju starszego brata oglądałem z wypiekami na twarzy pewien album. Były w nim prace rzeźbiarskie Augusta Rodina. Nie mogę stwierdzić z pewnością, że to dzięki zachwytom nad treścią reprodukowanych w książce dzieł, zostałem rzeźbiarzem, ale bezwzględnie to zdarzenie wywarło na mnie wielki wpływ. Mój zachwyt nad „Myślicielem”, „Pocałunkiem” czy „Kroczącym” utrzymywał się całymi miesiącami.
Najbardziej znany jest Pan dziś z rzeźb powstających w charakterystycznym, kubistycznym stylu. Czy może Pan zdradzić na czym on polega…
- Jeśli chodzi o część wizualną moich prac, to z pewnością zwracają uwagę geometryczne, trójkątne płaszczyzny, którymi posługuję się od kilkunastu lat. Ale nie zawsze tak było. W poszukiwaniu formy, w moich wspomnieniach, wracam do zdarzenia sprzed lat. W spalonym wnętrzu budynku, w którym mieszkałem jako student, zauważyłem rozbitą szybę. Osmolona odbijała pocięty liniami świat – tak powstała moja pierwsza geometryczna praca pod tytułem „Krzesło”. Płaskorzeźba, chociaż początkowo wydawała się jedynie kolejnym eksperymentem, okazała się kluczowym punktem wyjścia dla ewolucji mojego charakterystycznego stylu. Od tego czasu płynne linie i miękka forma coraz częściej stawały się kanciaste, ostre, trójkątne. To było na początku lat dwutysięcznych, krótko po powrocie z Berlina.
Mój styl to jednak nie tylko część wizualna. Syntetyczność wiąże się ściśle z czasami, w jakich żyjemy. Dziś jesteśmy w zupełnie innym momencie w historii dziejów, gdy tempo i pęd to cechy charakterystyczne dla niemal każdego człowieka. Dlatego moje rzeźby opowiadają, czy też raczej odbijają, czasy w których żyjemy.
Równie istotną sprawą w moim języku wypowiedzi jest relacja z odbiorcą, która powstaje w momencie, gdy dopowiada sobie w głowie „skrótowości” mojej wypowiedzi artystycznej. Z jednej strony pozostawia to przestrzeń na własną interpretacje, z drugiej – jest to ilustracja właśnie naszych czasów, w których żyjemy, ciągle pędzących i nie chcących się zatrzymać choć na sekundę…
Kraków to szczególne miejsce w Pana życiu. Ostatnio głośno się zrobiło o rzeźbie - "Kobieta w czepcu" - u stóp słynnego wawelskiego wzgórza.
- Tak, Kraków jest dla mnie szczególny. To tutaj pracuję na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, która jest tez moją Alma Mater. W malowniczym Tyńcu mam swoją pracownię.
Kilkanaście tygodni temu u stóp Wzgórza Wawelskiego pojawiła się moja interpretacja portretu kobiety uwiecznionego przez renesansowego rycerza Sebastiana Taurebacha. Tworzenie tej pracy to było zresztą ciekawe doświadczenie. Starałem się przetransponować tę formę do naszych czasów. Zamienić drewno na stal, płynne linie na charakterystyczne dla mnie ostre, trójkątne kształty. Dzięki temu chciałem stworzyć pomost miedzy przeszłością a teraźniejszością. O mojej głowie wawelskiej sporo się mówiło na krakowskich ulicach, nie zawsze z zachwytem (śmiech), ale dla mnie jako artysty to najważniejsze, że mogę „złapać” uwagę przechodnia, zaczepić go, skłonić do refleksji, zaciekawić. Myślę, że to się udało. Bardzo mnie cieszy to, gdy widzę ludzi, szczególnie młodych, zatrzymujących się przy rzeźbie, podziwiających ją, robiących sobie zdjęcia. Obiekty wyrwane z przestrzeni galeryjnej czy muzealnej mają dla mnie szczególne znaczenie, są w jakiś sposób bezinteresowne. Rzeźba już jakiś czas temu miała zniknąć spod wzgórza – miała być prezentowana tylko na czas wystawy „Obraz złotego wieku” – ale wciąż jest eksponowana. Serdecznie zachęcam, aby zatrzymać się przy niej, spacerując w pobliżu zamku. 2,5-metrowej pracy z blachy, znajdującej się u wylotu ulicy Kanoniczej, u samych stóp Wawelu, nie sposób nie zauważyć.
Odrzucając na chwilę poczucie skromności - czy może Pan zdradzić, z którego dzieła jest najbardziej dumny. A może dopiero taka praca jest na etapie tworzenia...
- Z przyjemnością opowiem nad czym teraz pracuję, gdyż często wydaje mi się że najbardziej genialnie jest zawsze to, nad czym akurat pracuję – szczególnie do momentu kiedy to dzieło nie jest jeszcze w pełni ukończone (śmiech). Dziś są to żeliwne boty – aż kilkadziesiąt egzemplarzy, które mają przekazać światu pewne ważne dla mnie idee.
Pracuję też nad wystawami, które odbędą się w najbliższym czasie – takimi jak „Kontrasty” w ogrodach Zamku Królewskiego na Wawelu czy „PINK BOT” w Mazowieckim Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia w Radomiu. Gdy myślę o czymś spektakularnym, od razu mam skojarzenie z jakąś fizycznie dużą formą. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale dla mnie jako dla rzeźbiarza skala ma wielkie znaczenie. Skala i multiplikacja podkreślają i podkręcają komunikat. „PINK BOT” to seria siedmiu 3,5-metrowych w mocnym różowym kolorze. Dlatego o tej wystawie, która otwarcie będzie miała już w maju tego roku, z pewnością mogę myśleć jako o spektakularnym wydarzeniu. Dodatkowo ważne jest tez ze będzie on dotyczył ważnej dla mnie idee równouprawnienia i niwelowania nierówności.
Pracuję również, z kuratorami z Van Rij Gallery nad wystawą „Świat pełen pozorów”, będzie to wystawa grupowa. Chciałbym zdemaskować to, co skrywamy pod płaszczykiem przyzwoitości, dyplomacji i szeroko rozumianej poprawności politycznej. Z drugiej strony chciałbym opowiedzieć o tym, jak często mylimy się w swoich ocenach, jak często to, na co patrzymy nie jest tym, czym nam się wydaje być. Przy tym projekcie chcę być całkiem swobodny w wypowiedzi, poeksperymentować z różnymi materiałami z którymi dotąd nie pracowałem. Wśród nich są „sztuczne futro” i małe plastikowe zabawki – mam nadzieję, że będzie to ciekawe doświadczenie, także dla widzów.
Jeśli możemy jeszcze wrócić do samych „BOTÓW” – może Pan opowiedzieć o nich więcej?
- Tak, to projekt, który powstawał i ewoluował przez lata. Geometryczna postać ironicznie przedstawia marvelowskiego superbohatera. W przypadku „różowych” botów – które powstały we współpracy z kuratorką wystawy, Katarzyną Rij – chcemy promować ideę równości, zwłaszcza równości płci. Każdego z metalowych „gigantów” chcę prezentować w innym mieście świata i zwracać uwagę na ważny problem społeczny konkretnego miejsca – mam nadzieję, że się to uda.
W mojej twórczości bardzo ważna jest dla mnie też interakcja artystyczna z otoczeniem. Chcę pokazać, że rzeźba może być świetnym wzbogaceniem przestrzeni naszych miast, ale też punktem wyjścia do rozmów o sztuce i dyskusji na ważne dla nas współcześnie tematy. Patrząc na „Kobietę w czepcu” spod wawelskiego wzgórza myślę, że się to udało. Tak było też kilka lat temu, gdy jeden z „Botów” był prezentowany na placu Szczepańskim w Krakowie. Teraz czas na różowe „Boty” w kilku miastach Polski, Europy i świata! Serdecznie zachęcam do śledzenia efektów moich artystycznych działań.
Zdjęcie główne do tekstu jest autorstwa Krzysztofa Krisa Marchlaka.