– Kto w latach 70. i 80. XX w. wyjechał do USA, kiedy przelicznik dolara na złotówki był bardzo korzystny, mógł myśleć, że złapał Pana Boga za nogi – mówi w rozmowie z Głosem24 żabnianin, Adam Tomczyk, autor książki „Zapach dolarów”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czytelnik, opowiadającej o masowej emigracji do Stanów Zjednoczonych na początku i w drugiej połowie XX w. – W tamtych latach niedostatku w kraju, wyjeżdżający mógł planować i marzyć o kupieniu rzeczy, które wydawały się wówczas synonimem bogactwa, luksusu. Oczywiście życie to weryfikowało, nie starczało zazwyczaj na realizację wszystkich zamiarów, ale życie stawało się o wiele łatwiejsze – dodaje.
Książkę „Zapach dolarów” tworzy cykl reportaży i opowiadań – historii prawdziwych(!) – o trwającym przez cały XX wiek zjawisku polskiej emigracji za Atlantyk, do Stanów Zjednoczonych. Szczególnie licznie wyruszali za ocean rodacy z ziem południowej Polski. Najpierw z biedy – „za chlebem”; później z trudem zdobywali paszport i wizę, by móc dostać się do Stanów i „urządzić się” w Ameryce lub po latach wrócić z plikiem „zielonych” do ojczyzny. Adam Tomczyk opowiada o ich perypetiach wyjazdowych – barwnych i skomplikowanych szczególnie w epoce PRL-u, o nadziejach i rozterkach oraz sukcesach i tęsknotach emigrantów, o polskim Chicago i o spotkaniach z wybitnymi postaciami amerykańskiej Polonii, takimi jak Jan Karski, Bolesław Wierzbiański czy Wojciech Seweryn. A także o przygodach tych, którzy postanowili powrócić do kraju.

– Towarzyszyło im wiele pytań, rozterek i odpowiedzi. Każdy emigrant ma swoją historię do opowiedzenia. W mojej książce jest ich kilkadziesiąt. Proszę przeczytać – zachęca autor, Adam Tomczyk i dodaje: – Mam nadzieję, że znajdziecie tam, państwo, odpowiedzi na niektóre pytania i poznacie w jakimś sensie motywacje ludzi do emigracji w tamtych czasach i to, jak bardzo w ciągu tych 35 lat zmieniła się Polska. Ale przecież zmieniła się też Ameryka. Nie ma już tamtego Chicago lat 80. XX wieku, tamtej polonijnej atmosfery skupionej przy polskich parafiach, w klubach i restauracjach. Inna Polonia, inny klimat i może temat na inną książkę.
W rozmowie z Głosem24 Adam Tomczyk opowiada o Eldorado lat 80. XX wieku.

Panie Adamie, skąd zainteresowanie migracją zarobkową i pomysł napisania na ten temat książki?
– „Zapach dolarów” jest pokłosiem moich zainteresowań historycznych. To też ważny rozdział w dziejach regionu, z którego pochodzę. Na panoramę wychodźstwa składają się losy ludzi, których znałem, słyszałem o nich opowieści. Czasem są to relacje samych bohaterów, a także historie mojej rodziny, osobistych spostrzeżeń i doświadczeń z dwuipółletniego pobytu w USA w latach 80. XX w. Od końca XIX w., do czasów, kiedy powstała Polska, trwał istny exodus. Już ponad dekadę temu moja znajoma opowiadała mi, jak jej babcia jeszcze za czasów Franciszka Józefa wyjechała do Ameryki z biednej galicyjskiej wioski w roku 1909. Drugi raz popłynęła w roku 1912, by po roku powrócić i popłynąć dwudziestego drugiego czerwca 1914 roku statkiem Kaiserin Auguste Victoria z portu w Hamburgu. Przebywała wtedy w USA kilka lat, bo w Europie była wojna. Wróciła, gdy była już Polska. Dziadek mojej znajomej chciał połowę jej zarobionych dolarów zainwestować w Kasę Stefczyka i tak zrobił. Sprzedał dolary i dokapitalizował kasę markami polskimi. Spodziewał się procentów, zysków, dywidend. Popłynął, bo przyszła taka inflacja, że, jak chłop krowę sprzedał, to za kilka dni za te pieniądze kupił gęś. Czwarty raz już jej babcia nie pojechała do Ameryki.
Ile trwały prace nad zbiorem reportaży i opowiadań, jakim jest "Zapach dolarów"?
– Ta książka siedziała we mnie, dojrzewała. Kusił mnie ten temat przez wiele lat. Po przeczytaniu książki Małgorzaty Szejnert „Wyspa klucz” pomyślałem, że też znam takie historie. A gdy sięgnąłem po książkę Martina Pollacka „Cesarz Ameryki”, wzniecił się we mnie płomień pisarskiej zazdrości, tym bardziej, że autor przytacza w swoim znakomitym reportażu emigracyjny epizod Józefa Łapy z Żabna – mojego miasta. Zacząłem pisać i owocem półtorarocznej pracy jest ta książka.
Pisze pan o Polakach z południa kraju, którzy wyruszali za ocean z biedy, za chlebem, choć wyjeżdżających z innych regionów też nie brakowało. Czy ten region był szczególnie "narażony" na emigrację zarobkową?
– Przygotowując się do pisania tej książki, natrafiłem w Internecie na opracowanie ks. Stanisława Piecha „Emigracja z Diecezji Tarnowskiej w Świetle Ankiet Konsystorza z lat 1907 i 1910”. Opracowanie wskazuje na biedę i tę przysłowiową nędzę Galicji, wynikającą z rozdrobnienia gospodarstw rolnych, klęsk żywiołowych, słabego uprzemysłowienia i przeludnienia. Galicja posiadała milion dwieście tysięcy zbędnych do pracy w polu ludzi. Stali się potencjalnymi emigrantami. Wyjeżdżali na tak zwane saksy, t. j. sezonowe roboty do krajów niemieckich, Francji, Dani, krajów skandynawskich lub płynęli do Ameryki. I tak z dekanatu Dąbrowskiego, gdzie nie było żadnego przemysłu, z parafii Bolesław na rok 1907 na emigrację zamorską udało się 1500 osób, a sezonową tylko 15. Z parafii Dąbrowa odpowiednio 600 i 400 osób, z parafii Olesno 1000 i 380 osób, Szczucin 1300 i 160, ale z parafii Żabno już tylko 23 osoby na emigracji zamorskiej a na saksach 80 osób. Może dlatego, że w Żabnie było więcej rzemiosła i słynne jarmarki? To chyba wtedy po raz pierwszy utarło się powiedzenie, że jadą ludzie do tej Ameryki, jak na jarmark do Żabna. W latach 80. XX w. to powiedzenie na nowo odżyło. Kończąc wątek statystyki, wspomnę tylko, że procentowo z parafii Olesno wyjechało do 1907 roku 18% mieszkańców, a z gminy Bolesław 19%. Ale zdarzało się więcej, np. w dekanacie brzeskim z parafii Gosprzydowa było to prawie 30% wiernych.
Opisuje pan też emigracyjną historię z przeszłości własnej rodziny.
– Siostra mojej babci, osiemnastoletnia Wiktoria, wyjechała w roku 1910 właśnie z parafii Olesno. Zamieszkała w New Jersey na stałe. Odnalazłem szlak jej podróży w dokumentach przechowywanych w Muzeum Emigracji na Ellis Island. A przecież w mojej okolicy w różnych opowieściach o dawnych czasach i rodzinnych sagach co rusz można usłyszeć, że ten czy ów był w Ameryce. Że wrócił z kufrem wielkim jak półkoszki wozu zamkniętym na patentowe zamki, pełnym wszelkiego dobytku i z dolarami. Że kupił morgi po rozparcelowanym majątku dworskim i wybudował dom. Wyjeżdżali też ludzie z innych regionów. Wielu z okolic Białegostoku, Łomży, wielu z Lubelskiego. I tam do dziś jest ta tradycja emigracyjna. Mnie jednak bliższa jest Galicja.

Wyjazd w czasach PRL-u to zupełnie inna sprawa niż na początku XX w. czy obecnie. Jak za poprzedniego ustroju wyglądało zdobywanie paszportu i wizy? Powiedzieć, że czasy były trudne, to nic nie powiedzieć.
– Po II wojnie światowej wyjechać z Polski było już trudniej. Państwo „ceniło” swoich obywateli. Trochę się w tym względzie poluzowało w latach 70. za Gierka. W kraju były potrzebne dewizy. Kto dostał zaproszenie z USA od rodziny z emigracji przedwojennej czy tuż powojennej, ten starał się o paszport. Żonaci i mężatki taki paszport zazwyczaj dostawali, bo tu w kraju zostawili rodzinę, co było gwarancja, że wrócą. Może trudniej było osobom wykształconym. Dostawali odmowę z zapewnieniem: „W kraju jesteście potrzebni, obywatelu”. Choć nie było to regułą. Na pewno trudno było dostać paszport ludziom młodym, kawalerom i pannom. Gdy wyjechali, przeważnie nie wracali. Można powiedzieć, że było też pewne „okienko transferowe” za czasów Solidarności. Młodzi rzucili się wtedy do biur paszportowych, stali z wnioskami w kolejkach wielokrotnie dłuższych niż przed sklepem mięsnym. Chłopcy musieli być po wojsku lub mieć kategorię D z przeniesieniem do rezerwy. Wielu z moich stron wyjechało wówczas do Austrii. Stamtąd wyjeżdżali dalej do USA, Kanady i Australii. Kto nie był po wojsku, szukał dojścia do lekarzy w Wojewódzkich Komendach Uzupełnień, byle mieć dojście do jakiegoś oficera. Czasem znajdowano i za odpowiednią kwotę w dolarach dostawano upragnione zaświadczenie obite pieczęciami i z podpisem. Przy jakichś skomplikowanych sytuacjach w desperacji posuwano się do podrabiania zaświadczeń, pieczęci, podpisów. Dwa rodzaje znajomości były wówczas w cenie: sklepowa i urzędnik w biurze paszportowym na komendzie milicji.
Trudno sobie to obecnie wyobrazić...
– A to był tylko etap pierwszy. Z paszportem trzeba było iść do konsulatu po wizę. W owym czasie przed konsulatem w Krakowie stała codziennie kolejka około 150 osób. Były okresy, że dostać amerykańską wizę, to była loteria – rzadkość i wielkie szczęście. Ale uparci nie rezygnowali tak łatwo. Niektórzy starali się po kilka razy. Próbowali też coś załatwiać. Ponoć jeszcze w latach 70. w jednej z wiosek w dąbrowskim powiecie był gość, który załatwiał za kilkaset dolarów amerykańską wizę. Wiążą się z tym pewne historie. Przyjechał żołnierz z jednostki na urlop i po urlopie do armii już nie wrócił. Wybrał się po niego patrol WSW i wtedy ojciec oznajmił, że syna nie ma. Spakował walizkę i pojechał do Ameryki. Wszczęto śledztwo. Pytania: „Jakim cudem?”, „Kto mu dał paszport, kto wizę? To dezercja!”. Ojciec odrzekł, że syn wojsko odrobił. Zresztą nie zna się na tych sprawach. Miał papiery, to wyjechał. – A kto mu dał? – pytali. – No państwo polskie takie papiery wydaje. Kto by inny? – odpowiedział. – A wizę?!– znowu pytają. – To przecież w konsulacie. Mój szwagier, jak jechał, to w konsulacie wizę dostał – mówił ojciec. – Wy mi tu o szwagrze nie opowiadajcie, ja o syna waszego pytam! – denerwował się funkcjonariusz WSW. – Ja nic nie wiem. Syn jest dorosły – tłumaczył ojciec. Zaczęła się granda, ale doszli prawdy. Gościa pomagającego zdobyć lewe pozwolenia zamknęli i siedział w więzieniu. Tak mówią teraz, po latach, o tej historii. A czy to prawda, czy opowieść zmyślona? Trudno mieć pewność. Może jakieś ziarnko prawdy w tym jest, bo czasem się słyszy, że ktoś z okolicy z poręki właśnie tamtego „konsula” wyjechał do USA. Opowiadano też, że pewien gość z podwójnym obywatelstwem polskim i amerykańskim w zaufaniu instruował, starających się o wyjazd, jakie zaświadczenia trzeba mieć, by dostać wizę. Skoro jechało się do USA w celach turystycznych, czy w odwiedziny do rodziny, to trzeba było mieć na to środki. W kadrach zakładu pracy wpisywano takie zarobki na zaświadczeniu, że zwalały z nóg. Dobrze było też mieć na siebie zarejestrowany samochód, własny dom lub mieszkanie i dość zasobne konto w banku, najlepiej dolarowe. Rolnik zaś dodatkowo kwity, że płaci podatek od kilkunastu hektarów i obowiązkowo, że ma traktor. Wtedy ten gość jechał z wyposażonymi w takie zaświadczenia interesantami do konsulatu. Oni stali w kolejce, a on podchodził do drzwi, pokazywał paszport amerykański, coś tam mówił po angielsku i wchodził, niby załatwiać sprawę. Co robił? Może szedł tam do toalety? Po dziesięciu minutach wychodził, kiwał głową, że wszystko załatwione i siadał w restauracji naprzeciw. Gdy tamta trójka wyszła, pytał, kto dostał wizę. Jeden dostał, bo był ucieszony, o mało nie skakał z radości, a dwóch było smutnych. – No tak – kiwał głową ze zrozumieniem. – Trzeba będzie inaczej tę waszą sprawę rozegrać – i oddał im uczciwie po 100 dolarów, które wcześniej brał akonto za załatwienie sprawy. A 100 dolarów, które mu zostawało za nic, to w tamtych czasach fortuna.
Takie były opowieści. Może tamten spod Dąbrowy i ten gość to jedna i ta sama osoba? Może to już legenda? Ale czy tak było w istocie?
Czy USA lat '80 rzeczywiście było przysłowiowym Eldorado?
– Eldorado – tak już na przełomie XIX i XX w. reklamowali Amerykę agenci emigracyjni i różni naganiacze polskiej biedoty na wyjazdy za Wielką Wodę. A w latach 80. XX w. ta nasza bieda, w warunkach totalnego braku wszystkiego, zniewolenia, beznadziei, rzeczywiście wywyższyła Amerykę do miana Eldorado. Ona tak się nam jawiła w marzeniach, w zestawieniu z Polską za Jaruzelskiego. Wówczas USA to o wiele wyższy poziom życia. Owszem Stany Zjednoczone to kraj wielu szans i możliwości, gdzie liczy się praca, kreatywność, co kto potrafi zrobić, wymyślić. Gdzie spełniają się sny. Można dojść pracą i sprytem od pucybuta do milionera. Ale czy dla emigranta to Eldorado? Ciężka praca w fabryce lub na budowie, nie mniej lżejsza w serwisach sprzątających. Pośpiech, zmęczenie. Praca w soboty, by jak najszybciej zarobić, uskładać dolary i wrócić do kraju. Ciągłe przeliczanie na złotówki. Bardziej zawzięci ci, którzy pracowali po osiem godzin w fabryce, szukali sobie drugiej pracy, kolejnego zajęcia. Po szesnastu godzinach, a z dojazdem po osiemnastu, wracali do swoich kwater. Nie dosypiali. Stąd powiedzenie – „Ameryka dla byka”. Tak można żyć tylko na krótki dystans i wracać. Bo kiedy wreszcie przestali po roku czy dwóch przeliczać dolary na złotówki, chcieli sobie kupić coś lepszego, wyjść do restauracji, przenieść się z bejzmentu (spolszczona nazwa piwnicy – dop. red.) do mieszkania na piętrze, wysłać rodzinie do kraju bogatszą paczkę i pieniądze… I okazywało się, że dolary ubywają. Trzeba więc było uczyć się angielskiego, szukać lepszej pracy, założyć własną firmę i żyć normalnie. Jak żyć normalnie, kiedy najbliżsi zostali w kraju? Tak to było Eldorado dla młodych, bez zobowiązań, wykształconych, znających język, którzy z tym krajem wiązali całą swoją przyszłość.

W takim razie możemy chyba powiedzieć, że wyjazd do USA był równoznaczny z odniesieniem sukcesu? Przede wszystkim tego finansowego.
– Kto w latach 70. i 80. XX w. wyjechał do USA, kiedy przelicznik dolara na złotówki był bardzo korzystny, mógł myśleć, że złapał Pana Boga za nogi. W tamtych latach niedostatku w kraju wyjeżdżający mógł planować i marzyć o kupieniu rzeczy, które wydawały się wówczas synonimem bogactwa, luksusu. Oczywiście życie to weryfikowało, nie starczało zazwyczaj na realizację wszystkich zamiarów, ale życie stawało się o wiele łatwiejsze.
Wyjazd był marzeniem. Jakie nadzieje, rozterki i tęsknoty towarzyszyły emigrantom?
– Wyjazd do USA był w pewnym sensie spełnieniem marzeń. Leciało się do lepszego świata z nadziejami na zarobienie dużych pieniędzy. W takim przeświadczeniu była też rodzina, która została w kraju. Dwa, trzy lata szybko miną, zarobi i wróci. Wybudujemy dom, kupimy samochód i jeszcze zostanie trochę dolarów, by od czasu do czasu kupić coś w Peweksie. Takie zwykłe marzenia „ekonomiczne”. A przecież wiadomo, że pierwszy raz do Ameryki jedzie się po rozum, dopiero drugi raz po pieniądze. A dwa, trzy lata to na tyle długo, że można stracić rozsądek, zapał, dać się ponieść pokusom, których w USA nie brakuje. Tyle się słyszy o tych chicagowskich małżeństwach. Do tego przychodzi tęsknota i nostalgia. To stan jakiegoś rodzaju depresji. Nie każdy sobie z tym radził. Ktoś bez wsparcia najbliższych może się wykoleić, wpaść w nałóg alkoholizmu, stracić pracę i zostać bezdomnym. Z nadziejami ktoś jechał za Wielką Wodę i z nadziejami wracał do domu. Z postanowieniem, że już inaczej będzie żył. Doceniać zacznie swoje miejsce na ziemi. Tęsknota pokazała, co ważne, prawdziwą wartość rodziny i miłości.
Nie wszyscy z wyjeżdżających wrócili... Można się tylko domyślać, że takie decyzje nie były łatwe.
– W latach 70. i 80. marzyliśmy o wyjeździe. To była jedyna szansa na odmianę życia, nadzieja na normalność. Tak wielka była w nas chęć wyjazdu z kraju, gdzie było buro, odrapane ściany, dziurawe chodniki, puste półki i nawet drzewa smutne. Kraj zamknięty na cztery spusty. Nasze nocne Polaków rozmowy przy wódce, palącej jak zajzajer, zawsze schodziły na temat wyjazdów. Zaczęto przymuszać działaczy solidarnościowych do wyjazdów. Wyjeżdżali już na stałe. Nie wierzyli, że jeszcze się w Polsce coś za ich życia zmieni. Młodzi ludzie, którym udało się wyjechać, tam w Ameryce, czy gdzie indziej, poznawali kogoś. Pobierali się i tam budowali sobie życie, bo z taką decyzją opuszczali kraj rodzinny. Trudniej jest zdecydować się zostać komuś, kto w kraju zostawił żonę czy męża i dzieci. Myślę, że to zależy od osobowości każdego, wyznawanych wartości, celów, uporu. Myślę też, że rozłąka w latach 80., kiedy komunikacja była tylko listowna i rzadko telefoniczna, czas odgrywał ważną rolę. Dwa, trzy lata pobytu i powrót. Później zaczyna się życie osobnymi problemami, poluzowanie rodzinnych więzi, niezrozumienie. Już rzadziej się do siebie dzwoni, nie czeka na listy, fotografie rodziny ogląda się bez emocji jak gazetę. To jednak subiektywne. Tak, to trudne decyzje dla emigranta i dla rodziny w kraju. Stąd rozbicie rodzin. Tylko nieliczni, którzy zostali, pościągali do siebie swoje rodziny.
Jak polski pracownik był traktowany w Stanach? Jaką miał opinię?
– Wraz z emigracją postsolidarnościową do USA przyjechało wiele wykształconych osób, fachowców w każdej dziedzinie. Uczyli się angielskiego. Inżynierowie, lekarze, pielęgniarki, stomatolodzy i inni nostryfikowali swoje dyplomy. Zwykły polski robotnik po szkole zawodowej czy technikum umiał obsługiwać obrabiarki, różne maszyny i urządzenia, a w najgorszym wypadku szybko się uczył. Wówczas też Polacy stawali się specami w pracy z komputerem, wielu pracowało w biurach różnych firm. A drugie pokolenie tej emigracji z lat 70. i 80. to już ludzie tam wykształceni, bez żadnych kompleksów. Zasiadają w zarządach firm. Może są jeszcze kawały o Polakach tak zwane „polish jokes”, ale to już dawno przebrzmiałe stereotypy.
Pan również pracował jako robotnik w Chicago. Czy z perspektywy czasu, żałuje pan rozłąki z rodziną i tej decyzji? Czy, pana zdaniem, pieniądze są w stanie zrekompensować rozłąkę z rodziną?
– Mój pobyt w Ameryce stał się dla mnie szansą na dorobienie się czegoś w tamtych latach gospodarczego upadku mojego kraju. Chciałem wyjechać do USA i wyjechałem z nadziejami, więc rozłąka z żoną i synkiem była wpisana w koszty tej decyzji. To nie jest nic złego wyjechać, popracować gdzieś w innym kraju, nabrać doświadczenia, poznać obyczaje i wrócić bogatszym nie tylko w dolary czy euro. Wróciłem w czasie, kiedy czułem jeszcze odpowiedzialność za rodzinę, byłem jeszcze mężem i ojcem. Żałowałbym, gdybym został. Nie wiem jak potoczyłyby się moje losy. Tam nigdy nie byłbym u siebie. Nawet, gdybym osiągnął jakiś status majątkowy, nie byłbym szczęśliwy. Żadne pieniądze nie zrekompensują dłuższej rozłąki. Wtedy rozpada się rodzina.

Adam Tomczyk – urodził się w 1956 r. we wsi Przybysławice koło Tarnowa. W latach osiemdziesiątych zarabiał jako robotnik w Chicago na wybudowanie domu w miasteczku Żabno nad Dunajcem. Zafascynowany historią, literaturą i etnografią – utrwala miejscowe legendy, pisze opowiadania, eseje oraz reportaże. Jest autorem kilku książek, m. in. powieści Zaraza, szkicu Żółte znicze nawłoci, zbioru Legendy szepce srebrzysty Dunajec. Publikował też w miesięczniku „Twórczość”, roczniku „Małopolska” i kwartalniku „Wyspa”. Prawdziwy samorodek literacki, został członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mówi o swojej twórczości: „Okres pisania, powstawania książki to dla mnie ogromna radość tworzenia. Są to bezcenne chwile kreacji, marzeń, obaw oraz dumy z tego, co się we mnie rodzi”.
Fot. gł.: Wydawnictwo Czytelnik, materiały prasowe, Adam Tomczyk, archiwum prywatne