„Żaden z tych zamordowanych nie był liczbą — miał imię, wiek, rodzinę, marzenia” — mówi Dariusz Popiela z Nowego Sącza, który angażuje lokalne społeczności w imienne upamiętnianie ofiar Holocaustu.
Dariusz Popiela – kajakarz górski z Nowego Sącza, czterokrotny medalista mistrzostw świata, dwukrotny mistrz Europy, w 2003 roku wywalczył miejsce dla Polski na igrzyska olimpijskie w Atenach, od 2018 roku realizuje projekt „Ludzie, nie liczby” (ang. People, Not Numbers), stworzony przez Fundację Rodziny Popielów „Centrum”. Inicjatywa polega na odszukiwaniu imion i nazwisk żydowskich mieszkańców małopolskich miejscowości – m.in. Krościenka, Grybowa, Czarnego Dunajca, Nowego Sącza i Nowego Targu – którzy zginęli podczas Zagłady.
Na zdewastowanych cmentarzach wznoszone są pomniki z wypisanymi danymi – imion, nazwisk i wieku ofiar. Oprócz renowacji kładzie wielki nacisk na działania edukacyjne: prowadzone są lekcje szkolne, warsztaty, spotkania z potomkami, wyjazdy do Bełżca, a lokalne społeczności przejmują opiekę nad miejscami pamięci. Ostatnim dziełem fundacji było uroczyste otwarcie cmentarza w Podwilku na Orawie i odczytanie imion i nazwisk ofiar Zagłady spoczywających na tym kirkucie i upamiętnionych na odsłoniętym pomniku.
- Zobacz też:

Co sprawiło, że mistrz olimpijski poświęcił się pracy przy zaniedbanych żydowskich cmentarzach w małopolskich miasteczkach? Dlaczego dla niego imię to więcej niż pomnik? I co dziś znaczy pamiętać – w świecie hejtu i politycznych podziałów? Z Dariuszem Popielą rozmawiamy o projekcie „Ludzie, nie liczby”, który łączy ludzi, buduje wspólnoty i przywraca godność ofiarom Zagłady.

Panie Dariuszu, dlaczego zdecydował się pan na taki projekt – przecież mógł pan po prostu trenować, wygrywać i żyć sportem?
— Sam się czasem zastanawiam, jak to się stało. Wszystko zaczęło się od spotkań, historii, rozmów. Zobaczyłem, że tu, na mojej ziemi, w Nowym Sączu, Krościenku, Grybowie, żyli ludzie, których pamięć została zupełnie zapomniana. Nie w metaforyczny sposób – po prostu nie było po nich śladu. Cmentarze zarośnięte, zniszczone, bezimienne. To we mnie uderzyło. W judaizmie mówi się o micwie – dobrym uczynku – zwłaszcza takim, który robisz dla zmarłego. Bo ten, kto odszedł, nie może ci się odwdzięczyć. Ta bezinteresowność mocno mnie poruszyła.
- Zobacz też:

Co sprawia, że ta praca pana nie przerasta? To przecież wielka odpowiedzialność – historyczna, emocjonalna...
— Prawdę mówiąc, często mnie przerasta. To są momenty, które zostają na zawsze – kiedy czytasz imiona ludzi, których już nikt nie pamiętał. Gdy stoisz na uroczystości i odczytujesz je jedno po drugim, z wiekiem... to jest symboliczny pogrzeb. Przez rok szukamy tych nazwisk, robimy kwerendy, pracujemy w archiwach, pytamy świadków. A potem – oddajemy im imiona.
To dlatego mówi pan: „Ludzie, nie liczby”?
— Dokładnie tak. Bo każdy z nich miał twarz, imię, rodzinę, zawód, dzieci, marzenia. Nie byli tylko cyframi w statystykach Holocaustu. I kiedy na pomniku pojawiają się konkretne dane – imię, nazwisko, wiek – coś się zmienia. Nie tylko w miejscu pamięci. Zmienia się społeczność.
Czy lokalne społeczności są gotowe na tę zmianę?
— Zaskakująco często — tak. Oczywiście, poziom zaangażowania jest różny. Ale wszędzie spotykam ludzi, którzy czują, że to ważne. Bo „ci ludzie byli stąd”. Czasem słyszę: „Dziękujemy, że Pan przyjechał, że Pan to zrobił”. A ja odpowiadam: „To nie jest moja historia – to jest wasza historia”. Może fakt, że jestem „swój” – góral z Sądecczyzny – że nie przyjeżdżam z zewnątrz z misją, tylko naprawdę czuję związek z tą ziemią – to otwiera ludzi.
Jak wygląda współpraca z samorządami? Czy trafia pan na bariery?
— Nie spotykamy się z wrogością, ale budżety są ograniczone. To fundacja ponosi ciężar finansowy: remonty, projekt, pomnik, edukacja – to koszt dziesiątek tysięcy złotych. Czasem nawet 80–90 tys. za jedno miejsce. Samorządy nie dają pieniędzy, ale pomagają logistycznie – udostępnią drogę, przygotują parking. To dużo.

Skąd pochodzą środki na te działania?
— Z grantów, prywatnych fundacji — od kilku lat wspiera nas m.in. Fundacja Ledor Wador. Kiedyś organizowaliśmy zbiórki internetowe, ale po zmianie algorytmów Facebooka to przestało działać. Więc działamy ostrożnie – najpierw zbieramy budżet, potem zaczynamy pracę.
Czy ta praca naraża pana na ataki?
— Tak, i to bywa bardzo trudne. Pojawiają się głosy: „Po co to robicie?”, „Dlaczego żydowskie cmentarze?”, „A co z polskimi ofiarami?”. Albo – co gorsza – hejt w stylu: „Izrael”, „Kaczyński”, „lewacy”, „syjoniści”. To absurdalne. Te ofiary to byli obywatele Rzeczypospolitej. Zginęli tu, byli sąsiadami naszych dziadków. Nie mieli nic wspólnego z dzisiejszą polityką Izraela czy Europy. Ale ludzie lubią przypinać łatki, dzielić.
A mimo to pan nie rezygnuje. Dlaczego?
— Bo wiem, że warto. Gdy widzę młodzież z lokalnych szkół, która przychodzi na cmentarz, bierze udział w warsztatach, sama czyta imiona – wiem, że to zmienia ludzi. Edukacja nie działa od razu, ale zostawia ślad.

Wspomniał pan o hejcie. Jak pan ocenia pomysł zaostrzenia prawa wobec mowy nienawiści?
— To temat trudny, ale konieczny. Jako ojciec dwóch nastoletnich córek wiem, ile hejtu płynie z internetu. Dzieci, które doświadczają wykluczenia, czasem nie mają się komu zwierzyć. Potrzebujemy prawa, które działa jak filtr – nie po to, by uciszać, ale by chronić. Musi być mądre, dobrze skonstruowane — nie — polityczne. Mowa nienawiści nie może być tolerowana w imię wolności słowa.
Jak pan tłumaczy osobom nieprzekonanym, że warto upamiętniać żydowskie ofiary Zagłady?
— Mówię jedno: „To jest wasza ziemia. Ci ludzie są stąd. Tu się urodzili, tu żyli, tu zginęli. I to wy możecie przywrócić im imiona”. Kiedy ludzie to poczują – że nie chodzi o politykę, religię, historię zza oceanu – tylko o ich własne miasteczko, ich ulicę – wtedy otwierają się serca.
Pana działalność została zauważona i doceniona. Otrzymał pan wiele nagród. Co daje panu największą satysfakcję?
— Gdy ktoś pisze: „Panie Dariuszu, widziałem waszą działalność i chcę zrobić to samo u siebie”. To jest najbardziej budujące. W świecie podziałów łączyć ludzi wspólnym celem – dla dobra wspólnego – to dla mnie największa nagroda.
fot. Fb. Dariusz Popiela