czwartek, 12 września 2019 14:07

Historia pewnego zegara. Rozdział V. Odcinek 29 - Praca o świcie

Autor Bernard Szwabowski
Historia pewnego zegara. Rozdział  V. Odcinek 29 - Praca o świcie

Pracownicy byli w tym samym składzie, tu nic się nie zmieniło.

Powoli zaczęliśmy ustawiać biurka, później szafy, a w nich układać akta. Pod względem sanitarnym było tak jak niemal wszędzie w Kazimierzy Wielkiej. Nie było wody bieżącej, a zatem i kanalizacji, a ogrzewanie było piecowe. W każdym pokoju jeden piec, nie wiem dlaczego koloru zielonego. Dobrze, że chociaż w tych wszystkich piecach, które nas ogrzewały, począwszy od Gromadzkiej Rady w Donosach, chciało się palić, to znaczy powiem jaśniej, dobrze się paliło, czyli jeszcze jaśniej, cuch był dobry. Węgiel czarny jak smoła, nie zawsze dobrej jakości palił się jednak dobrze, ogrzewając nasze ręce, abyśmy mogli w nich utrzymać nasze narzędzia pracy, którymi były długopisy. Przewodniczącym był nadal Marian Pietrzyk, a sekretarzem gminy Kazimierz Oleś. Do zadań gminy należało prowadzenie ewidencji meldunkowej, inkasowanie podatków za pośrednictwem sołtysów, wymierzanie i egzekwowanie obowiązkowych dostaw, prowadzenie pracy z rolnikami przez agronomów pracujących w gminie, przede wszystkim prowadzenie szkoleń w celu poprawienia wydajności plonów rolnych i hodowli. Jak zapamiętałem jakie plony zbierali rolnicy w latach sześćdziesiątych, a jakie w latach dziewięćdziesiątych, to jak przysłowiowe „niebo a ziemia”. Do lat dziewięćdziesiątych wydajność plonów rolnych wzrosła przynajmniej trzykrotnie i w hodowli też. Gmina nadal prowadziła budowę dróg gminnych, które były niesamowicie zaniedbane, a przy naszych rędzinach i czarnoziemach nawet do pola trudno było dojechać. W związku ze statutową działalnością Gromadzkiej Rady i kontaktu z rolnikami odbywało się na wsiach wiele zebrań i szkoleń, jak już wyżej wspomniałem, które obsługiwali również pracownicy Gminy.

foto nr 2. Pracownicy gminy na wycieczce z rodzinami - wiosna 1975 r. W dolnym rzędzie, pierwszy z prawej Naczelnik Tadeusz Radziszewski.

Bardzo ciekawa i pasująca do tamtej chwili była ballada nieznanego autora o ojcu urzędniku,  jego małym synku i matce, żonie, która śpiewana na towarzyskich spotkaniach wyciskała z oczu łzy. Balladę tą  prezentuję na końcu tej części.

I tak było zaledwie do roku 1975, w którym to zostały zlikwidowane powiaty. Po ich zlikwidowaniu nastąpiły także zmiany w niższych szczeblach. Zostały zlikwidowane Gromadzkie Rady Narodowe, a powstały Gminy i Gminne Rady Narodowe. Na czele gminy stanął Naczelnik, którym został Tadeusz Radziszewski zam. w Kazimierzy Wielkiej. Zaszła też zmiana na stanowisku sekretarza, a został nim Stanisław Ściupider zamieszkały w Dobiesławicach, natomiast dotychczasowy sekretarz Kazimierz Oleś przeszedł też na sekretarza, ale Miejskiej Rady Narodowej, która mieściła się po przeciwnej stronie ulicy, na której mieściła się Gmina. Wtedy też zmieniło się rozmieszczenie stanowisk w poszczególnych pokojach. Ja opuściłem służbę rolną, z którą urzędowałem przez kilka lat i zająłem pokój wspólnie z sekretarzem gminy. Sekretarz Stanisław Ściupider chłop poczciwy, ale lepiej mi było ze służbą rolną, chociażby nawet przez to, że był moim przełożonym i nie lubiłem, jak mi się wydawało, że patrzy mi na ręce. Wraz ze mną przewędrował również, ma się rozumieć, zegar, który powiesiłem na gwoździu, który tym razem trzeba było wbić nad drzwiami wejściowymi do naszego pokoju. W tym też czasie przydzielono do księgowości budżetowej drugi etat, czyli mówiąc prościej dostałem po raz pierwszy pracownika do pomocy. Był nim Jerzy Macuga, który wcześniej pracował w Urzędzie Powiatowym. Łazienkę oczywiście mieliśmy urządzoną jak w poprzednich siedzibach, a składającą się z miednicy, taboretu i wiadra. Natomiast za ważniejszymi potrzebami chodziliśmy na pole. Ze względu na to, że budynek w którym zajmowaliśmy pomieszczenia na gminę był bardzo duży, miał też wielu lokatorów, zatem i potrzeby wybudowania więcej oczek na ten cele były oczywiste. My mieliśmy przydzielone jedno z nich, zamykane na kłódkę. Nikt, kto nie miał udostępnionego klucza, nie miał prawa z niego korzystać, co owocowało tym, że sprzątaczka miała dużo lżej.

Gmina miała do obsługi finansowej wszystkie Szkoły Podstawowe na terenie wiosek należących do naszej gminy, a było ich dość sporo: w Cudzynowicach, Kamyszowie, Gabułtowie, Zagorzycach, Zięblicach, Kazimierzy Małej, Stradlicach, Słonowicach, Kamieńczycach i Gunowie Kolonii. Trzeba przyznać, że prowadzenie księgowości chociażby samych tylko szkół, jak na jedną osobę, było ponad moje siły. Wszystko musiało być zrobione na czas, gdyż goniły terminy. Co z tego, że przysługiwał urlop, kiedy nigdy nie można go było wykorzystać w tym czasie, co był zaplanowany. Urlop się brało po kawałku, ale i tak w tym czasie narosło dużo zaległości w pracy, różnego rodzaju faktur do zapłaty, delegacji. Trzeba było na czas wypłacić wynagrodzenia pracownikom i nauczycielom. Co miesiąc trzeba było robić sprawozdanie finansowe. Do czasu kiedy istniał powiat, zanosiło się je do powiatu i składało w Wydziale Finansowym, a po jego zlikwidowaniu trzeba było składać osobiście i w wyznaczonym terminie w księgowości Wydziału Finansowego Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach. O sprawozdaniach i ich dowożeniu do Kielc napiszę w dalszej części moich wspomnień. Czasu na to wszystko brakowało, więc trzeba było zostawać po godzinach, albo przychodzić dużo wcześniej rano przed pracą.

Pamiętam te dnie, kiedy wstawałem latem, gdy ledwo się rozwidniło, ubrałem się w pośpiechu, nawet się nic nie napiłem, żeby nie tracić czasu i jechałem do gminy do pracy. A czym jechałem? Miałem motorower Komar, na który wsiadałem i gnałem do mojej „ukochanej” pracy. Miałem klucz od drzwi wychodzących na podwórze, gdzie wchodziłem furtką w ogrodzeniu, która na szczęście bywała otwarta. Na podwórzu jednak królował wielki pies, którego głos już budził grozę. Przechodziłem wolniutko przez furtkę prowadząc motorower, a pies do mnie, to doskakiwał, to odskakiwał, na szczęście nie atakował. Idąc pomału dochodziłem do drzwi, stawiałem motorower na nóżkach przy samych drzwiach, wkładałem kluczyk do dziurki w drzwiach, przekręcałem i wskakiwałem do środka. Wtedy byłem panem sytuacji i wtedy dopiero poczułem jak obfity pot spływa mi po skroniach i czole, aż do oczu, a bujne jeszcze wtedy włosy, które wcześniej stały dęba wolno opadają na moją czaszkę. I tak było zawsze, kiedy o świcie tamtędy wchodziłem, gdyż pies w nocy nigdy nie był uwiązany. W tym czasie już było widno, bo latem o godzinie piątej jest już dzień. Taką cenę musiałem ja płacić za awans na stanowisko głównego księgowego, natomiast mnie płacono tysiąc złotych miesięcznie. Okrągły tysiąc, ponieważ podatku od wynagrodzenia wtedy nie było ani też innych potrąceń, za wyjątkiem dobrowolnej składki na dodatkowe ubezpieczenie, która wynosiła 30 złotych. Gdyby mi przyszło teraz wchodzić tam od podwórka wprost na tego szczekającego swoim barytonem psa, nigdy bym tego nie zrobił. Człowiek młody nie zdawał sobie sprawy, że ten pies mógłby mnie rozszarpać na kawałki zanim by ktoś cokolwiek usłyszał. Pomimo, że z pewnością trochę rozpoznawał moją sylwetkę, ponieważ w podwórze chodziło się do ubikacji, to jednak nie na tyle długo, żeby się zaprzyjaźnić.

Ciąg dalszy nastąpi

Zdzisław Kuliś

BALLADA O OJCU KALKULATORZE

Na Górnickiego koło Dantesu

W maleńkim domu z remontu

Mieszkał tam sobie Ignacy Pliszka

Z żoną i dzieckiem od frontu.

I żyć by mogli szczęśliwi tacy

Jak polne kwiaty na łanie,

Ale Ignacy nie wracał z pracy,

Bo zawsze miał ważne zebranie.

Żona z obiadem czeka wieczorem,

Łzy płyną z dani jej mięsnej,

Cóż z moim ojcem kalkulatorem

Skarży się dziecię nieszczęsne.

Wystygła zupa, zasnęło dziecię

Zbladła twarz matki okrągła,

Wrócił Ignacy rano o trzeciej,

Bo się dyskusja przeciągła.

Więc ona jego błaga w tej męce

Mężu mój ślubny Ignacy,

Nie chodź już więcej na te zebrania

Wracaj do domu po pracy.

On na kolana przed nią się rzucił

Pierś męska wszczęła mu łkanie,

Ale jak poszedł, to już nie wrócił,

Bo znów miał ważne zebranie.

Aż dnia pewnego nagle w tym biurze

Drzwi otwierają się ciężkie

Na progu staje dziecię nie duże

Ze łzami w oczach płci męskiej.

Stoi i stoi biedne malczysko

Na wszystkie patrząc się strony,

Który, ach który Ignacy Pliszka,

Który mój ojciec rodzony?

Trzy lata żyję już na tym świecie

I smutek mi serce toczy,

A jeszczem dotąd nieszczęsne dziecię

Ojca nie widział na oczy.

O jakiż płacz się zrobił w tym biurze

Kobiety mdlały na sali,

A ojciec z synem jak te dwie róże

Bez przerwy się całowali.

Ale się wkrótce musieli rozstać,

Rzekł ojciec synu kochanie

Wracaj do domu ja muszę zostać,

Bo znów mam ważne zebranie.

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka