Katarzyna Jamróz na dużej scenie wystąpiła po raz pierwszy w wieku sześciu lat, grając, z uwagi na krótkie włosy... Cypiska, syna rozbójnika Rumcajsa. Dziś przepięknym głosem urzeka publiczność w każdym miejscu, w którym się pojawia.
Jak wyglądały Pani pierwsze występy?
– Moje pierwsze występy były bardzo profesjonalne – wtedy nie śpiewało się do dezodorantu, ale do skakanki :) A tak poważnie, to bardzo wcześnie zaczęłam profesjonalnie występować. Swoje pierwsze kroki na scenie stawiałam, będąc w ognisku baletowym. W wieku sześciu lat wystąpiłam w dzisiejszym Teatrze Muzycznym w Gliwicach (dawnej Operetce Śląskiej), w bajce „Rumcajs”. Potrzebne było dziecko, które ma krótkie włosy, umie tańczyć i nie przestraszy się sceny – wybrano więc mnie do roli Cypiska :) To był chyba 1976 rok. W zasadzie będę mogła niedługo obchodzić czterdziestą rocznicę mojej pracy artystycznej :)
Kiedy zaczęła Pani planować, by swoją przyszłość związać z pracą artystyczną?
– Granie i śpiewanie było dla mnie zawsze czymś oczywistym – w domu się muzykowało, spotykaliśmy się w gronie rodzinnym i każdy grał na jakimś instrumencie lub śpiewał. Dziadek – z zamiłowania multiinstrumentalista, mama – zawodowy muzyk, ciocia – która jest po medycynie, grała na skrzypcach, babcia śpiewała, ciężko było uniknąć muzyki :)
Początkowo traktowałam to jako zabawę, nie przypuszczałam, że w przyszłości będę zawodowo śpiewać, czy grać, że będzie to moim życiem. Chciałam zostać weterynarzem, myślałam też o dziennikarstwie, a nawet o medycynie, w przypadku której przeraziła mnie jednak ilość egzaminów :) W wieku dojrzewania, kiedy przygotowywałam się do matury, musiałam podjąć decyzje. A ponieważ zawsze interesowały mnie albo śpiew, albo taniec, albo gra na fortepianie, pomyślałam, że wszystkie te elementy będzie łączyła szkoła teatralna, o ile się oczywiście dostanę. Jak nie, będę próbować zostać weterynarzem. Taki miałam plan. Ale przyjęto mnie do szkoły teatralnej i w zasadzie od tamtej pory cały czas idę drogą artystyczną.
Ktoś kiedyś powiedział, że jest Pani „osobą, która robi wszystko, żeby nie zrobić kariery”.
– Wiele osób mówi tak do tej pory :) Po prostu nie „bywam”, choć teraz jest to tak powszechne, że trzeba „bywać”, być celebrytą, nie wystarczy wyjść na scenę i wystąpić. Trzeba się pojawiać w różnych miejscach. Nie robię tego, jest mi to obce, nie moje, mam taką, a nie inną naturę.
Są tacy artyści, którzy kochają to całe zamieszanie wokół siebie, które pojawia się przed i po występie. Ja natomiast chciałabym mieć taki „rękaw”, przez który przemykałabym z samochodu na scenę, a potem z powrotem. Nie lubię zamieszania wokół siebie, w związku z czym go nie wywołuję. Unikam sytuacji, które zostałyby skomentowane w ten sposób: „Przyszła Jamróz na bankiet i miała buty za jakąś tam sumę, a sukienkę od projektantki lub projektanta, którego ubiór warto mieć, bo jest to modne”. Być może właśnie tutaj się odzywa moja „weterynaryjna” natura - w gumiakach i spodniach jeansach, to jest to, co kocham. W ten sposób jednak, w tym naszym polskim tzw. szołbiznesie ciężko jest zrobić karierę.
Nie robię tak jak niektóre koleżanki, które potrafią być czasem na czterech różnych bankietach jednocześnie. Owszem, podziwiam je, chapeau bas, bo to jest ciężka robota, ale tak nie robię. Byłoby to wbrew mnie.
Której części swojej pracy zawodowej Pani nie lubi? Która jest tylko przykrym obowiązkiem?
– Nienawidzę prasowania rzeczy przed wyjściem na scenę! Bardzo nie lubię też porannego wstawania o 4:00 na zdjęcia i nie cierpię długich samotnych podróży. Kolega, Zbyszek Wodecki, powiedział kiedyś, że człowiek jedzie 7 godzin w jedną stronę, żeby przez 45 minut pograć, pośpiewać i pobyć z ludźmi, a potem kolejne 7 godzin spędza znowu w podróży. Ale taka jest ta praca. Niemniej, jest to bardzo uciążliwe, zwłaszcza w zimie. Pamiętam jak w zeszłym roku w jeden dzień występowałam w Słupsku z Orkiestrą Symfoniczną Zbigniewa Górnego, a nazajutrz grałam w spektaklu w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Czasem jest tak, że człowiek podpiera się już nosem ze zmęczenia. Owszem, pewnie są jednostki w stylu hollywoodzkich gwiazd, które mają swojego szofera, wsiadają do samochodu i nic już ich nie obchodzi, muszą tylko siedzieć i pachnieć. Ale to zdarza się bardzo rzadko.
A chciałaby Pani, by syn poszedł w Pani ślady?
– Tak to jest z mamami, że chcą czegoś dla swoich dzieci, ale nie zawsze jest tak, jak one sobie wymarzyły. Aż boję się powiedzieć, czego ja bym chciała dla swojego syna. Na pewno chciałabym by był zdrowy i szczęśliwy, ale czy wybierze artystyczną drogę zawodową, czas pokaże. To jest niewdzięczny tak naprawdę zawód, związany z dużym stresem, niepewny. Owszem, daje olbrzymią satysfakcję, ale ona jest krótkotrwała, szybko przemija.
Mój syn wykazuje ogromne zdolności muzyczne. „Jest przy wokalu”, jak ja to mówię, i to takim nietuzinkowym wokalu. Jaka droga jest mu pisana, to na pewno jest zapisane w gwiazdach. Mogę tylko delikatnie pomóc i doradzić.
Są rodzice, którzy mówią dziecku, np. „Masz zostać lekarzem” i znam takich ludzi, którzy boją się widoku krwi i idą na medycynę... Ja nie chcę absolutnie mówić, żeby mój syn wybrał drogę artystyczną, choć widziałabym go w wielu sytuacjach, w których widzę moich kolegów na scenie i wiem, że z powodzeniem dałby sobie radę. Alex jest takim moim programem rozrywkowym na życie :)
Śpiewa Pani, występuje w teatrze, gra w serialach... W której roli czuje się Pani najpewniej?
– Najpewniej czuję się, śpiewając. Jak zaczynam śpiewać, zapominam o problemach. Każdy z nas musi mieć jakąś odskocznię, hobby, które pomaga mu się zrelaksować, zapomnieć o kłopotach dnia codziennego. Dla mnie tą odskocznią jest śpiewanie.
Jeśli chodzi o spektakle, w których gram, to już zależy od ich kalibru, od tego, ile wyrzeczenia, fizycznego zmęczenia i jak to mawiamy – „zdzierania duszy” – ode mnie wymaga.
Bardzo lubię scenę, kontakt z żywym człowiekiem, bezpośrednio z publicznością. Po to tak naprawdę ten zawód został stworzony, żeby dawać natychmiastowy przepływ energii. Praca w serialu, w filmie, to już inna opowieść. Występ na żywo przed widownią doładowuje akumulatory, tam nie ma miejsca na kłamstwo. Inaczej widz siedzący naprzeciwko od razu by ten fałsz wyłapał. Grając na żywo, nie da się zrobić dubla, wyciąć jakiejś sceny, przemontować. To się dzieje tu i teraz, i to właśnie jest piękne.
Śpiewając, sięga Pani po różne gatunki muzyczne. Który z nich jest Pani ulubionym?
– Moim ulubionym gatunkiem muzycznym zawsze był jazz, taka muzyka, która pozwala na odrobinę swobody, improwizacji. Niekoniecznie musi to być jazz, kojarzący się niektórym z trudną muzyką. Dla mnie fragmentami jazzu mogą też być folkowe odstępstwa od tematu, zabawa muzyką. Takiej muzyki słucham i lubię słuchać najbardziej.
A czyjej twórczości jest Pani wielbicielką?
– Mojej ukochanej Elli Fitzgerald mogłabym słuchać dzień i noc. To jest taki rodzaj głosu, który powoduje, że otwierają się wszystkie zablokowane przez stres i nerwy przepływy energii w organizmie.
Lubi Pani też rośliny.
– Zawsze miałam jakieś rośliny w domu, może dlatego, że jestem Koziorożcem i dla mnie wielką przyjemnością jest sadzenie, patrzenie jak coś rośnie. Był nawet taki moment, że kwiatów w moim mieszkaniu było za dużo :) Goście musieli się przedostawać przez dżunglę :)
Poza tym, zawsze jak byłam w jakimś pokoju hotelowym dłużej niż parę dni, to pierwszym zakupem, jaki robiłam do pokoju, był kwiatek. Jestem trochę jak Leon Zawodowiec, który się przenosił z miejsca na miejsce z kwiatkiem w doniczce :)
Podobno zna pani jakąś japońską sztukę walki?
– To ze znam, to jest za dużo powiedziane :) Trenują na mnie panowie w domu – syn i mąż :) Jest to japońska, dość trudna, elitarna sztuka walki – daito-ryu. Na ciele człowieka jest mnóstwo punktów, które wystarczy ucisnąć, by go unieszkodliwić. Trzeba znać doskonale anatomię i naprawdę nie jest konieczne machanie rękami. Znajomość tej sztuki jest bardzo pomocna, czuję się przez to pewniejsza, bezpieczniejsza, jednak nie mam takiej natury, żeby chcieć tego używać kiedykolwiek. Wiem i to mi wystarczy.
A jak wspomina Pani swoje szkolne lata? Czy np. stała Pani kiedyś w kącie?
– Wielokrotnie stałam w kącie! :) Przypuszczam, że wiązało się to z tym, że poszłam do szkoły jako 6-latek. Zwykle przez 15 minut wytrzymywałam bardzo dobrze na lekcji, a po 15 minutach wstawałam, wyciągałam z tornistra lalki, bawiłam się, szłam na środek klasy. Przez to lądowałam w kącie. Zawsze miałam swój świat. Nie byłam rozrabiarą, ani nie byłam też typem naukowca, raczej osobą, która woli się zaczytać w zakazanej książce. Zdarzało mi się też robić wiele innych rzeczy, ale nie będę o tym mówić ;)
Z czym dziś kojarzy się Pani dzieciństwo?
– Dzieciństwo to coś, za czym bardzo w dorosłym życiu tęsknię. Widzę teraz po swoim dziecku, które ma w tej chwili 10 lat, że dzieciństwa się nie docenia. Człowiek chce być bardzo szybko dorosły, chce robić to, co potem tak naprawdę spędza nam tylko sen z powiek i niesie zmęczenie.
Dziś tęsknię za zapachem różnych rzeczy, które przygotowywała moja mama lub babcia, tęsknię za zapachem prawdziwej choinki. Chociaż teraz w czasie Świąt też mamy prawdziwą choinkę, to jednak już jej nie czuję, w pośpiechu przygotowując Święta. Dorosłość to już całkiem inny czas.
Pamiętam te magiczne chwile z dzieciństwa, wiarę w świętego Mikołaja, w Aniołka. Pamiętam, że moi dziadkowie i mama robili przedziwne rzeczy, żebym czuła tę wyjątkową chwilę, gdy na niebie pojawia się pierwsza gwiazdka. W całym domu otwierali też okna, żeby święty Mikołaj mógł wjechać saniami i zostawić prezenty.
Brakuje mi tego. Tęsknię za tymi wszystkimi ciepłymi chwilami. Wówczas wydawało mi się, że trwają wiecznie, a teraz czas biegnie bardzo szybko...
Jakie potrawy planuje Pani przyrządzić na Wigilię?
– Wszystko zawsze robimy razem z synem, pomaga mi w kuchni. Chociaż nie zdarzyło mi się jeszcze na Wigilię lepić uszek, to może w tym roku będzie pierwszy raz :) Mam już dobry przepis od mamy. Przekonała mnie, że uszka wcale nie są takie groźne :) Chodzi tylko o czas. Wiadomo, że teraz jest to towar deficytowy. Mam jednak nadzieję, że może wszystko się uda.
Dziękuję za rozmowę :)
Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek