Tomasz Kuk, tenor i solista Opery Krakowskiej – o pracy śpiewaka operowego, swoich ulubionych rolach i „oswajaniu” tremy.
Jak trafił Pan na scenę operową?
– Czasem w życiu zdarza się tak, że jeśli sami czegoś nie szukamy, wówczas to coś samo nas znajduje. Tak było w moim przypadku. Nie zamierzałem wcale być śpiewakiem operowym. Zdałem maturę i z rodzinnych Gorlic przyjechałem na Politechnikę Krakowską, by studiować budownictwo lądowe. Dopiero w trakcie studiów, w czasie - można powiedzieć - dojrzewania osobowościowego, zrodziło się wewnętrzne przekonanie, że trzeba wykorzystać głos, którym zostałem obdarzony. Wtedy mieszkałem jeszcze w akademiku przy ul. Dywizjonu 303 i moi koledzy, którzy byli zachwyceni moim głosem, zachęcali mnie do śpiewania. Najpierw trafiłem do Słowianek, później do Szkoły Muzycznej II stopnia na Basztowej, gdzie pod okiem prof. Wojciecha Jana Śmietany i jego małżonki Małgorzaty doskonaliłem swój głos. Tam też poznałem swoją żonę Agnieszkę, która ostatecznie przekonała mnie, że powinienem poświęcić się muzyce. Rzuciłem Politechnikę, praktycznie na ostatnim roku studiów, ożeniłem się i zacząłem studia wokalne na Akademii Muzycznej, kontynuując naukę u prof. Śmietany. Później były kursy mistrzowskie u prof. Heleny Łazarskiej i prof. Ryszarda Karczykowskiego, oraz kilka zwycięskich konkursów wokalnych, z których najważniejszym była pierwsza nagroda na Międzynarodowym Konkursie Moniuszkowskim w Warszawie w 2001 roku. Tak krok po kroku znalazłem się na scenie operowej.
A pamięta Pan jeszcze swój debiut operowy?
– To był Zbrojny w „Czarodziejskim flecie” Wolfganga Amadeusza Mozarta, mniejsza rola na końcu spektaklu, który wystawiała Opera Krakowska jeszcze na deskach Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Później pojawiła się już większa rola, był to jednocześnie mój dyplom - partia Cavaradossiego w operze „Tosca” Giacomo Pucciniego pod batutą Maestro Andrzeja Straszyńskiego, gdzie partnerowali mi, i co pragnę podkreślić bardzo pomagali, znakomici soliści: Monika Swarowska i Przemysław Firek.
Ma Pan swoje ulubione role?
– Jest ich mnóstwo. Kompozytorzy rozpieszczali tenorów, dla których pisano wspaniałe role z przepięknymi ariami. Zawsze z ogromną radością przystępuję do każdej partii, którą śpiewam.
Najbardziej sentymentalna pozostanie dla mnie jednak partia Cavaradossiego, pewnie dlatego że była pierwsza. Później doszły role w polskich operach – Jontek w „Halce” i Stefan w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki. Dalej „posypały się” kolejne, które wykonywałem na różnych scenach, na przykład Don José w „Carmen” Bizeta, Turiddu w operze „Cavalleria rusticana” Mascagniego, czy Radames w „Aidzie” Verdiego. Mam w repertuarze około czterdziestu głównych partii i cały czas jestem na etapie uczenia się nowych.
Obecnie zapoznaję się z partią Tannhäusera. W czerwcu, na scenie Opery Krakowskiej po raz pierwszy wystawiony zostanie „Tannhäuser” Richarda Wagnera. Partia tytułowego bohatera wymaga nie tylko doświadczenia, ale i kondycji. Nie przypomina też objętością tych, które wcześniej wykonywałem. Ta rola stanowi spore wyzwanie.
Jak wyglądają przygotowania?
– Jeśli godzę się na jakąś partię operową, to muszę mieć pełną świadomość, jakie ta partia stawia wymagania i muszę być przekonany, czy się do niej nadaję.
Kiedy już decyduję się na rolę, zapoznaję się z tekstem, tłumaczę go, by wiedzieć dokładnie co śpiewam. Próbuję wczuć się w postać, którą gram, a jednocześnie zapoznaję się z materiałem muzycznym. Najczęściej sam podgrywam sobie akordy na fortepianie, nie korzystam z pomocy akompaniatora. Czasami pomaga mi żona, śpiewamy też razem duety, czy bardziej skomplikowane ansamble. Potem przychodzi długotrwała i wymagająca praca z reżyserem.
A zdarzyło się Panu samemu zrezygnować z roli, ponieważ uznał Pan, że się do niej nie nadaje?
– Tak. Głównie dlatego, że pojawiła się dla mnie za wcześnie. Tak było chociażby z partią Hermana w „Damie pikowej” Piotra Czajkowskiego. Na niektóre partie nie zdecydowałem się też dlatego, ponieważ uznałem, że głosowo się do nich nie nadaję. Były na przykład zbyt koloraturowe.
Teraz, przymierzając się do partii Tannhäusera, trochę się waham. Na razie próbuję „wejść w ten świat”, jednak jeśli będzie mnie to przerastało, to zrezygnuję.
Są jeszcze role, o których Pan marzy?
– Mnóstwo. Role przychodzą w różnych okresach. Być może moją wymarzoną okaże się rola Tannhäusera? Nie wiem, zobaczymy. Poza tym jest jeszcze sporo partii z dzieł włoskich, które chciałbym zaśpiewać, na przykład partia Otella. Może kiedyś. Trzeba poczekać. Wszystko w swoim czasie.
W czym aktualnie można Pana usłyszeć w Krakowie?
– W grudniu mieliśmy w Operze Krakowskiej wznowienie „Strasznego dworu”. W styczniu natomiast wystąpię podczas „Koncertu Karnawałowego” (23.01.) i w operze „Cyganeria”, w której pojawię się jako Rodolfo (29.01.). Jest to bardzo wymagająca, pierwszoplanowa rola, ale muszę przyznać, że przyjemnie się ją śpiewa. Występuję także poza rodzimym teatrem, także poza granicami kraju, głównie w Austrii i Niemczech. W najbliższym czasie wybieram się do Włoch i Stanów Zjednoczonych. W Polsce współpracuję z Teatrem Wielkim w Łodzi, Teatrem Wielkim w Poznaniu, Operą Nova w Bydgoszczy, Operą na Zamku w Szczecinie, a także Operą Narodową - Teatrem Wielkim w Warszawie.
W jakich językach najchętniej Pan śpiewa?
– Najchętniej śpiewałbym po polsku, jednak wiadomo, że polskich oper nie jest dużo. Większość dzieł sztandarowych z gatunku opery, napisanych jest w językach obcych, głównie włoskim, niemieckim, francuskim. Uważam jednak, że najbardziej popisowe partie są w muzyce włoskiej i bardzo chętnie śpiewam opery włoskich mistrzów.
A co z tremą? Pojawia się jeszcze po tylu latach na scenie?
– Trema jest zawsze - to część emocji, które towarzyszą artyście na scenie, czy to w teatrze dramatycznym, czy w operowym. Przez te wszystkie lata na tyle jednak „oswoiłem” tremę, można powiedzieć: „zaprzyjaźniłem się” z nią, że stała się ona moim sprzymierzeńcem. Nie walczę z nią, wręcz przeciwnie - jest ona dla mnie czynnikiem mobilizującym, dodaje nieco adrenaliny.
Jak śpiewak operowy musi dbać o głos?
– Ważne jest umiejętne dobieranie repertuaru, nie zagęszczanie koncertów. Zawsze trzeba dać sobie czas na regenerację.
Jak mam przerwę między występami, staram się wyjechać na parę dni. Lubię termy w Bukowinie Tatrzańskiej, narty, piesze wędrówki. Podczas takich wyjazdów nie śpiewam, oszczędzam głos. To ważne, by utrzymać struny głosowe w dobrej kondycji.
W Pańskim domu na co dzień słychać chyba nie tylko partie operowe...?
– Nie tylko. Nie daję się zwariować tylko jednemu gatunkowi. W moim życiu jest nie tylko muzyka operowa. Z chęcią słucham też innych gatunków.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek