Tomek Struszczyk, wokalista grupy Turbo, zanim trafił do zespołu, był jego długoletnim fanem. Dziś wspomina, jaką wyboistą drogę musiał przejść, by osiągnąć ten poziom techniczny, na którym jest dzisiaj. – Nie ma żadnych magicznych skrótów, czy metod – mówi.
Razem z Turbo jesteście w trakcie trasy „Back To The Past Tour”, podczas której przypominacie fanom „Kawalerię Szatana”. Skąd pomysł na tę trasę?
– Są dwa powody. Po pierwsze „Kawaleria Szatana” to bardzo ważna płyta w historii zespołu, uważana za magnum opus, najlepszą płytę w dorobku. Podzielam to zdanie. „Kawaleria” jest wyjątkowo spójna, wyznaczyła też nowy kierunek w muzyce metalowej w Polsce. Po drugie – w tym roku mija 30. rocznica wydania tej płyty, dlatego postanowiliśmy uczcić to trasą koncertową i ponownie zaprezentować ją w całości.
Na koncertach nieraz słyszymy, że ta płyta dla wielu osób jest wyjątkowa, również dla młodych, którzy poznali ją dzięki swoim rodzicom czy dziadkom.
Dla ciebie też? Turbo zaczynało karierę, gdy byłeś jeszcze dzieckiem. „Kawalerię Szatana” wydano, gdy miałeś zaledwie kilka lat.
– Na pewno tak. Zanim zacząłem śpiewać z Turbo, byłem długoletnim fanem zespołu i „Kawaleria Szatana” wyjątkowo mi przypadła do gustu. Późniejsze płyty, które poszły już w stronę bardziej bezkompromisową, mniej mi odpowiadały, były dla mnie za ciężkie. „Kawaleria Szatana” natomiast to był idealny ciężar gatunkowy. Było ostro, riffowo, a jednocześnie był „ludzki śpiew”, tak to nazwijmy. Na „Ostatnim Wojowniku” trudno przecież mówić o „ludzkim śpiewie” (śmiech).
W trasie towarzyszy Wam zespół Internal Quiet, który właśnie wydał swoją debiutancką płytę, zatytułowaną „When The Rains Comes Down”.
– To są nasi znajomi, z którymi zagraliśmy już wiele koncertów. Ich muzyka nawiązuje do korzeni heavy metalu z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. To jest bardzo pozytywne. Dziś muzyka heavymetalowa jest coraz mniej promowana w mediach, po prostu się ją pomija. Cieszę się więc, że są jeszcze ludzie, którzy chcą zaprezentować tę muzykę innym.
Zacząłeś śpiewać z Turbo w 2007 roku. Ciężko było się dostać do zespołu? Stawiano duże wymagania kandydatom?
– Przyjechałem na próbę, na którą miałem przygotować określony materiał z repertuaru Turbo. A ponieważ byłem długoletnim fanem zespołu, to „z marszu” mogłem zaśpiewać dużo więcej niż było potrzebne.
Poza tym śpiewałem wcześniej w innych zespołach o podobnym charakterze, dlatego nie było trudno mi się w tym odnaleźć. Można powiedzieć, że na tej próbie dobrze „wpasowałem się” w zespół i to chyba zrobiło na chłopakach wrażenie. A fakt, że zaśpiewałem dużo więcej materiału niż miałem przygotować, sprawił, że zaproponowali mi, żebym miesiąc później zaśpiewał z nimi na koncercie, który mieli zakontraktowany i nie chcieli go odwoływać. Ten koncert był dla mnie jednocześnie drugim sprawdzianem – zespołowi dał możliwość sprawdzenia tego, jak się zachowam na scenie i jak mnie odbierze publiczność. Wszystko poszło dobrze i po koncercie zapadła decyzja, że zostaję w Turbo na stałe.
Jako fan zespołu, będącego w Polsce niepodważalną legendą heavy metalu, nie miałeś obaw, czy sobie poradzisz?
– Na pewno miałem obawy przed pierwszą próbą z zespołem. W Turbo większość utworów śpiewana jest, nazwijmy to potocznie „ostrym” wokalem, czyli z efektem przesteru. W tamtym okresie jeszcze niewiele w ten sposób śpiewałem i właśnie przestawienie się na taką technikę śpiewu było dla mnie najtrudniejsze. Zresztą, Wojciech Hoffmann wspominał, że było to też wyzwaniem dla Grzegorza Kupczyka – na „Dorosłych dzieciach” śpiewał on w większości „czystym” wokalem, natomiast już na „Smaku Ciszy” pojawiło się więcej ostrego wokalu. Dzisiaj właśnie ta przesterowana barwa jest znakiem rozpoznawczym Grzegorza.
Z kolei przed pierwszym koncertem obawiałem się tego, jak zareaguje publiczność. Myślę, że jeśli byłaby mało przychylna, mogłoby mi to „podciąć skrzydła”. Może nawet nie zostałbym przyjęty do zespołu. Ten pierwszy koncert potoczył się jednak w taki sposób, że raczej dodał mi wiatru w skrzydła. Wszystkie obawy zniknęły i już razem, wspólnie z zespołem, popłynęliśmy na fali...
Od dawna śpiewasz?
– To bardzo zabawna historia. Znajoma mojej mamy twierdzi, że gdy miałem dwa lata, nie mówiłem, tylko śpiewałem (śmiech). Śpiewałem zatem od najmłodszych lat, ale świadomie pracować nad swoim wokalem zacząłem dopiero w okolicy 13-15. roku życia, gdy kończyłem „podstawówkę”. Zacząłem wtedy grać na gitarze akustycznej i jednocześnie rozwijać swoje umiejętności wokalne.
To była bardzo długa i wyboista droga. Nie jest żadnym odkryciem, że trzeba włożyć mnóstwo pracy, by osiągnąć wysoki poziom techniczny. Tak naprawdę nie ma żadnych magicznych skrótów, czy metod, trzeba po prostu z roku na rok doskonalić swój warsztat i nigdy nie przestawać. To nie jest tak, że człowiek się czegoś nauczy i będzie z tego całkowicie zadowolony już do końca życia. Nie. Zawsze trzeba sięgać wyżej, dalej, uczyć się więcej, by cały czas się rozwijać, nie stać w miejscu. Zawsze jest coś, co można jeszcze poprawić.
Masz swojego idola, od którego czerpiesz inspiracje?
– Jest wielu znakomitych wokalistów, którzy inspirują i wręcz popychają do rozwoju. Jeśli się słucha kogoś, kto posiada umiejętności, do których my w danym momencie nie jesteśmy w stanie nawet się zbliżyć, naturalne jest, że chcemy dążyć do tego poziomu, chcemy się udoskonalić.
Pamiętam, że gdy zaczynałem śpiewać, pierwszym wokalistą, do którego umiejętności chciałem się zbliżyć, był Robert Gawliński. Dziś, w kontekście wymagającego technicznie śpiewania heavymetalowego, może to brzmieć nieco zabawnie :)
Później, gdy próbowałem nauczyć się vibrato, inspirował mnie Eric Adams. Po nim pojawiali się też inni wokalni „wyjadacze”. Obecnie największe wrażenie robią na mnie: Jørn Lande, Russell Allen, Chris Cornell i oczywiście Glenn Hughes, który, mimo że ma już ponad 60 lat, śpiewa coraz lepiej, robiąc wręcz karkołomne rzeczy ze swoim gardłem, nie forsując go przy tym. To są wokaliści, których podziwiam i do takiego poziomu chciałbym kiedyś dotrzeć.
Twoje największe marzenie muzyczne.
– Na pewno jak do tej pory „zaklęty” jest dla nas Festiwal Woodstock, na którym nie dane nam było jeszcze zagrać. Chcielibyśmy kiedyś tam wystąpić.
Poza tym ważne dla mnie są kolejne płyty i kolejne poziomy rozwoju, podnoszenie poprzeczki i pokonywanie własnych słabości i niedociągnięć.
Chciałbym nagrać kiedyś taką płytę, której posłucham i powiem: „To jest to, kupuję tego gościa, kupuję ten zespół”. To jest trudne, ponieważ zawsze po nagraniu płyty jest pewien niedosyt. Coś by się zmieniło, coś inaczej zaśpiewało. Wydaje mi się, że każdy artysta, który nagrał jakąkolwiek płytę, zna to uczucie. Myślę, że ma to jednak również pozytywną stronę – popycha do rozwoju.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek