Nowe prawo sprawia, że robienie zdjęć przypomina chodzenie po polu minowym. Za nawet nieświadome uwiecznienie obiektu uznanego przez urzędników jako strategiczny można trafić na miesiąc do aresztu, otrzymać gigantyczną grzywnę i stracić sprzęt.
Zakazem fotografowania oraz filmowania mogą być objęte nawet mosty, dworce, czy urzędy, a zarządzający poszczególnymi miejscami mają dużą dowolność w decydowaniu, gdzie wywiesić znane z czasów PRL-u tabliczki z przekreślonymi aparatami. Na baczności muszą się mieć nawet posiadacze wideorejestratorów w samochodach. Restrykcje często dotyczą budynków, których tysiące fotek już krążą po internecie. W dodatku w dzisiejszych czasach bardzo łatwo można kupić niewidoczny gołym okiem miniaturowy aparat, więc wydane rozporządzenie nie będzie żadną przeszkodą dla osób mających złe intencje. Być może rządzący liczą na to, że agenci obcych służb są kulturalni i jak zobaczą zakaz, to się uprzejmie zastosują.
W ostatnich dniach turysta dostał wezwanie z policji w związku ze zrobieniem zdjęcia z popularnego mola w Gdańsku, na którym był widoczny oddalony o kilka kilometrów port objęty zakazem. Mimo że strategiczny obiekt zajmował niewielką część kadru i ciężko było dostrzec jakieś szczegóły, to służby potraktowały sprawę śmiertelnie poważnie. Po opublikowaniu fotki w sieci szybko ruszyła cała machina państwa, żeby wyjaśnić sprawę „zamachu” na bezpieczeństwo naszego kraju. Nie wiadomo jak postępowanie się skończy, ale sam fakt, że ktoś musi się na komisariacie tłumaczyć z niewinnego zdjęcia, pokazuje skalę absurdu. Choć sytuacja była swoistą prowokacją miłośników fotografii, to bardzo celnie udało się pokazać problem. Jeżeli przyjmie się interpretację, że nie można uwieczniać strategicznych obiektów nawet z dużej odległości, to by znaczyło, że kara grozi za zrobienie pamiątkowego zdjęcia z krakowskich kopców czy Wzgórza Wawelskiego, bo z dużym prawdopodobieństwem w kadrze znajdzie się jakieś ważne dla państwa miejsce. Choć warto szukać pozytywów. Jak ktoś nie lubi się fotografować podczas rodzinnych spacerów, to może teraz uniknąć pozowania, strasząc najbliższych, że zostaną uznani za szpiegów.
Pewnie w zdecydowanej większości przypadków na zakaz będzie przymykane oko. Zawsze jest jednak ryzyko, że znajdzie się jakiś nadgorliwiec, który wbrew rozsądkowi będzie próbował w absurdalny sposób egzekwować nowe prawo. Dlatego robiąc zdjęcia, trzeba teraz po prostu liczyć na zwykłe szczęście, co nie stanowi zbytnio komfortowej sytuacji. Przepisy, które łatwo jest nawet nieświadomie złamać, dają dużą władzę rządzącym nad obywatelami, bo pozwalają w prosty sposób znaleźć pretekst, żeby ukarać praktycznie każdego. Dzięki takim regulacjom cały czas aktualne pozostaje stwierdzenie „dajcie mi człowieka, a znajdzie się paragraf”. Nowe prawo w złych rękach łatwo może stać się narzędziem cenzury. Wskutek zmian władze różnych szczebli zyskały możliwość, żeby utrudniać nagłaśnianie kłopotliwych dla siebie spraw. Wystarczy obwiesić zakazami fotografowania rozpadający się most, zatruwający środowisko zakład przemysłowy czy brudny dworzec. Wtedy jeżeli ktoś będzie chciał udokumentować problem, to musi się liczyć z poważnymi konsekwencjami. Wielu dziennikarzy i społeczników stanie przed poważnym dylematem czy zajmować się sprawą narażając siebie na poważne konsekwencje. Rząd Donalda Tuska wprowadzając zakaz w takiej formie świadomie lub nie zrobił świetny prezent dla wielu lokalnych włodarzy, którzy chcą ukryć jakieś nieprawidłowości. Walcząc z zagrożeniami ze wschodu, nie możemy sami przesuwać się w tym kierunku.
W całym kraju jest ponad 25 tysięcy obiektów, który zostały uznane przez rządzących za potencjalnie strategiczne. Nie wiadomo, ile tych miejsc jest w Krakowie, bo lista pozostaje ściśle tajna. Na razie w naszym mieście złowrogie tabliczki pojawiają się na jednostkach wojskowych, przy lotnisku czy niektórych urzędach. Ciągle jednak przybywa oznaczeń i nie wiadomo, ile finalnie lokalizacji będzie objętych restrykcjami, bo zakaz fotografowania obowiązuje tylko jeżeli zostanie wywieszona odpowiednia tabliczka. Zarządcy obiektów mogą wedle własnego „widzimisię” wieszać zakazy. Oznaczenia często nie są dobrze widoczne, bo wystarczy powiesić stosunkowo niewielkie plansze co 300 metrów. Prawo zostawia bardzo szerokie pole do interpretacji, a w naszym kraju nie brakuje osób, które potrafią w bardzo twórczy sposób podchodzić do przepisów. Całe zamieszanie jest efektem wydania w kwietniu rozporządzenia przez ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka-Kamysza, które jednak nie wzbudziło sprzeciwu premiera Donalda Tuska. Podstawę decyzji stanowiła przygotowana jeszcze za czasów PiS-u ustawa o obronie ojczyzny, która została bez głosów sprzeciwu, przyjęta przez Sejm zyskując aprobatę wszystkich partii zasiadających w parlamencie. Dopiero teraz rząd zdecydował się niestety skorzystać z możliwości, jakie daje prawo. Zdaniem wielu ekspertów przepisy zakazujące fotografowania są skrajnie niekonstytucyjne. Dlatego jest szansa, że sądy będą dawać odpór próbom ukarania obywateli. Często to pewnie będzie jednak loteria, na jakiego sędziego się trafi. Poza tym sama konieczność obrony może być bardzo kłopotliwa.
Przepisy, zamiast poprawić bezpieczeństwo, mogą sparaliżować służby, które będą musiały się zajmować absurdalnymi sprawami. Zamiast prawdziwych szpiegów pojmani zostaną emeryci chcący wnuczkom wysłać swoje zdjęcia czy nastolatkowie interesujący się pociągami. Ale za to jak statystyki pójdą do góry.
Fot: Pixabay / Zdjęcie ilustracyjne