niedziela, 25 lutego 2024 01:11

"Bałam się, co powiem mojemu dziecku, gdy jego ojciec zginie?" Świtłana już dwa lata mieszka w ośrodku dla uchodźców pod Wieliczką

Autor Marzena Gitler
"Bałam się, co powiem mojemu dziecku, gdy jego ojciec zginie?" Świtłana już dwa lata mieszka w ośrodku dla uchodźców pod Wieliczką

- Bałam się codziennie, co powiem mojemu dziecku, gdy jego tata zginie? Jak mu to powiem? – mówi Świtłana, która uciekła do Polski tuż po wybuchu wojny, w lutym 2022 roku. Jak przeżyła te dwa lata na uchodźctwie, co był najgorsze? Czy wierzy w szybki koniec wojny?

Nikt się nie spodziewał

Świtłana trafiła do Polski z małym synkiem na samym początku eskalacji wojny, pod koniec lutego 2022 roku. Kobieta wcześniej musiała opuścić Białoruś, gdy nasiliły się tam prorosyjskie sympatie. Ona, jako Ukrainka, wróciła na terytorium Ukrainy i z mężem Maksymem zamieszkała na północy – blisko granicy z Białorusią, w obwodzie żytomierskim. Gdy 24 lutego rozpoczęła się atak, miasteczko w którym mieszkali, znalazło się tuż obok linii frontu. – Trudno mówić o tych pierwszych dniach, bo nikt jednak nie oczekiwał, że znajdzie się w środku wojny. Był bardzo duży lęk. Mieszkaliśmy zaledwie trzydzieści kilometrów od granicy z Białorusią. Pamiętam, że rosyjskie czołgi były kilkanaście kilometrów od nas, bo przyjechały od strony Białorusi po takiej opuszczonej drodze. Dlatego szybko zdecydowaliśmy, że będziemy chcieli wyjechać z Ukrainy. Oczywiście tylko ja z synkiem, bo mój mąż oświadczył, że on idzie walczyć o wolność Ukrainy, że z nami nie przekroczy granicy – wspomina kobieta.

Świtłana powitana w Grabiu - fot. UMiG Wieliczka

Dramat na granicy

Ucieczkę ułatwiło im to, że mieli własny samochód. GPS pokierował ich tak, że ominęli wielokilometrowe korki, które zablokowały drogi prowadzące do przejścia granicznego z Polską w Medyce. – Udało nam się podjechać bardzo blisko do granicy. Nie wiem, może 15 kilometrów do samego przejścia granicznego był już wielki korek. Matki z dziećmi i z ojcami zostawiali samochody i szli dalej pieszo, z całym swoim dobytkiem. Niektórzy mieli kilkoro dzieci, trzeba było je nieść, zostawiali więc swoje walizki, zostawiali wszystko. My też tak szliśmy. Na szczęście było nas dwoje i mieliśmy tylko jednego, kilkuletniego synka. Było bardzo zimno. Kiedy w nocy, zimą idziesz z dzieckiem po ciemku to jest naprawdę bardzo, bardzo trudne. My, jak mówiłam, dostaliśmy się bliżej, bo objechaliśmy ten korek i znaleźliśmy się przed samym przejściem, ale ta granica była bardzo zapełniona. Było tam może 10 tysięcy osób. Nie było szansy, aby w ciągu nawet kilkunastu godzin ją przekroczyć. Wtedy poradził nam jeden ze strażników granicznych, aby pojechać dalej, na kolejne przejście, do Korczowej, które zaraz się otworzy. Była tam też taka pani w ciąży, którą wcześniej wzięliśmy do naszego samochodu, aby trochę się ogrzała, i pojechaliśmy tam razem z nią – opowiada Świtłana.

Sytuacja na granicy z godzinę na godzinę stawała się coraz bardziej dramatyczna. Ludzi przybywało. Wśród uchodźców najwięcej było kobiet z dziećmi. – Stałam w takiej długiej kolejce i cały czas ludzi było więcej i więcej. Nie miałam już nawet siły nieść bagażu. Na szczęście mi udało się w końcu przedostać z synkiem, a mąż przekazał mi przez bramkę walizkę. To był najgorszy moment, gdy on chciał tam wrócić. Pocałował mnie przez tę bramkę i nie widzieliśmy się aż do czerwca 2022 roku, bo on poszedł do wojska i na front – mówi. Świtłana miała wtedy 29 lat, jej mąż – 32, a synek Sasza zaledwie 4 latka.

Droga do Wieliczki

Świtłana nie była nigdy w Polsce. Jednak w Małopolsce, w Niepołomicach, w jednej z firm działających w tamtejszej strefie przemysłowej, pracowała jej teściowa, dlatego skierowała się w tę stronę. – Kontaktowałam się z mamą i ona obiecała mi pomóc. Mieszkaliśmy u niej nawet przez jakiś czas, ale ona mieszkała w hostelu robotniczym, w jednym pokoju z innymi kobietami, z którymi pracują na zmiany. Dlatego, gdy otworzył się ośrodek w Grabiu, od razu się zdecydowałam. Tu jest dużo mam z dziećmi. Cały czas sobie pomagamy, gdy trzeba dziecko zaprowadzić czy odebrać z przedszkola. Kiedy moja koleżanka idzie do pracy, to ja je zaprowadzam, a innym razem ona i tak sobie radzimy - mówi.

Centrum Pomocy dla Ukrainy w Grabiu, które z wielkim zaangażowaniem mieszkańców uruchomiło Miasto i Gmina Wieliczka, to tymczasowy dom dla kilkuset uchodźców. - Od pierwszych dni wojny w Ukrainie w naszej gminie rozpoczęły się przygotowania do stworzenia Centrum Pomocy dla Ukrainy w Grabiu. Miasto i Gmina Wieliczka w porozumieniu ze Wspólnotą Braci Samarytan PMNSM i Sióstr Samarytanek PMNSM przygotowało Centrum, w którym znalazły schronienie osoby uciekające z Ukrainy w wyniku działań wojennych na terytorium tego kraju – mówi Artur Kozioł, burmistrz Wieliczki.

Wyjątkowe miejsce

Ośrodek w Grabiu to jeden z nielicznych ośrodków działających w Małopolsce nieprzerwanie od początku agresji rosyjskiej w Ukrainie. Powstał spontanicznie, dosłownie w kilka dni. – Uruchomiliśmy na miejscu szkołę, przedszkole, są zajęcia świetlicowe, co pozwala na edukację i rozwój przebywających tu dzieci, których jest już ponad 100. Wspólnie świętują polskie i ukraińskie święta, nabożeństwa odprawiają i księża katolicy, i duchowni prawosławni. Placówkę odwiedzają dyplomaci, darczyńcy, artyści, są tu koncerty i najróżniejsze wydarzenia kulturalne. Staramy się stworzyć w Grabiu możliwie sprzyjające warunki dla rozwoju dzieci i młodzieży, z nadzieją, że wkrótce wrócą do swojej Ojczyzny i będą posiadali umiejętności do jej powojennej odbudowy – zaznacza burmistrz.

Obecnie w Centrum Pomocy w Grabiu przebywa ponad 200 osób, które mieszkają w trzech budynkach (każda rodzina ma własne lokum), a w czwartym, przy hali sportowej działa szkoła i przedszkole. – W pierwszych dniach wojny w tym miejscu znalazło schronienie ponad tysiąc osób, które podczas swojej ucieczki trafiły właśnie do gminy Wieliczka i tymczasowo zamieszkały w naszym ośrodku w Grabiu – dodaje Artur Kozioł.

Świtłana i Sasza umieszczają na mapie Ukrainy nazwę swojego miasta - fot. UMiG Wieliczka

Pierwsi mieszkańcy ośrodka przyjechali autokarami z przepełnionego Rzeszowa (to tam w pierwszej kolejności gromadzili się uchodźcy, zastanawiając się gdzie wyruszyć w dalszą drogę), dzięki współpracy pomiędzy oboma samorządami. Wielu uchodźców mieszkańcy gminy Wieliczka i powiatu wielickiego przywieźli spod granicy swoimi samochodami (w pobliżu działa wciąż znacznie mniejszy utworzony spontanicznie ośrodek dla uchodźców przy klasztorze sióstr benedyktynek w Staniątkach). Przyjmowali ich też początkowo w swoich domach. Robili zbiórki darów dla uchodźców i przygotowywali transporty pomocy humanitarnej do zaatakowanego przez Rosję kraju. – Grabie to także ważne miejsce organizowania pomocy humanitarnej dla Ukrainy. Wszystkie dary, które Miasto i Gmina Wieliczka otrzymywało od swoich miast partnerskich z Niemiec, Francji, Włoch i innych ludzi dobrej woli były w Grabiu przepakowywane na transporty z pomocą humanitarną i kierowane na Ukrainę. Dotychczas dary z Grabia dotarły między innymi do Fastova, Lwowa, Baryszówki – wylicza burmistrz Wieliczki. - Dziękuję wszystkim mieszkańcom Grabia i okolic, wolontariuszom, służbie medycznej, harcerzom, strażakom OSP, osobom, które pomogły stworzyć to wyjątkowe miejsce jakim jest Centrum Pomocy dla Ukrainy w Grabu - dodaje.

Świtłana znalazła w Grabiu bezpieczną przystań - fot. UMiG Wieliczka

Myśleliśmy, że zaraz to się skończy

Świtłana do Grabia trafiła w marcu 2022 roku. Jak młoda Ukrainka czuje się teraz, po dwóch latach wojny? Czy zakładała, że spędzi na uchodźctwie tak dużo czasu? – Wszyscy Ukraińcy, których znałam, jak wybuchła ta wojna, próbowali coś zrobić, żeby jak najszybciej się skończyła. Myśleliśmy, że to szybko się skończy. Tak naprawdę nikt nie przewidywał, że to tak się rozwinie i że obejmie tak dużo terytorium Ukrainy. Że stracimy tyle miast, że zginie tyle dzieci, że tyle matek straci swoich synów, młodych chłopaków. To straszne i nikt się tego nie spodziewał, gdy zaczęła się ta wojna. Myśleliśmy, że może potrwa to do końca marca, potrwa ze dwa tygodnie, a potem wrócimy do swoich domów. Wszyscy, z którymi rozmawiałam w czasie ucieczki, myśleli, że zaraz to się skończy. Ten, kto wyjeżdżał, wszystko zostawiał, jakby zaraz miał tam wrócić. Nie zabierał całego swojego dobytku. Nikt nie wiedział, że wyjeżdża na tak długo - opowiada.

Świtłana jest jedną uchodźczyń najdłużej przebywających w ośrodku pod Krakowem. Co teraz myśli o końcu wojny? Czy jeszcze ma nadzieje, że wróci na Ukrainę? – Bardzo się martwię. Chciałabym, aby jakoś rząd i nasze wojsko oswobodzili naszą ziemię od okupantów, bo jest to straszne i nie może tak być. Jest XX wiek. Jak to możliwe, że dzieją się tak straszne rzeczy, taka brutalna inwazja? Jak to w ogóle możliwe w czasach, gdy jest internet, gdy informacja o tym, co się dzieje, jest tak dostępna? Osiągnęliśmy tak dużo, mamy dostęp do takich technologii, a musimy rozmawiać o wojnie i całym jej okrucieństwie – mówi kobieta.

Saszka i jego mama z Mikołajem - fot. UMiG Wieliczka

Nic nie mają, a pomagają

Uchodźcy w Grabiu i w okolicy cały czas organizują pomoc dla wojska. Choć sami korzystają ze wsparcia, odkładają pieniądze, organizują zbiórki i wysyłają dary na front. - My tutaj jesteśmy bezpieczni, rakiety nie latają nam nad głowami. Mamy dom dla naszych dzieci, ale cały czas myślimy o tych, którzy są na froncie i o naszych rodzinach, która tam zostały. Co możemy, to pomagamy – zapewnia.

Pobyt w Polsce choć bez zagrożenia utratą życia, był to dla Świtłany najgorszy czas w życiu. Jej mąż był na froncie, w samym środku walk. I gdy tylko dzień lub dwa nie zadzwonił, umierała ze strachu. - To jest bardzo ciężki temat. Naprawdę, bo moja rodzina i ja cały czas modlimy się o to, żeby nasi bliscy do nas wrócili żywi i zdrowi, bo to jest najważniejsze. Bałam się codziennie, co powiem mojemu dziecku, gdy jego tata zginie? Jak mu to powiem? Nasz synek jest naprawdę bardzo za tatą. Nam się udało i myślę, że tylko ta moja modlitwa i mojej mamy uratowały mu życie - dodaje.

"Ci, którzy to przeżyli nie potrafią sobie z tym poradzić"

W zeszłym roku były takie dni, kiedy Świtłana nie miała kontaktu z mężem. Raz kontakt urwał się na prawie na tydzień. Obawiała się najgorszego. Okazało się, że w ciężkich walkach jej mąż został poważnie ranny. Odnalazł się po pewnym czasie w szpitalu, ale i tak, po wyleczeniu, rehabilitacji i krótkim spotkaniu z bliskimi w Polsce, wrócił jeszcze na front. – Tak, to było straszne. Bardzo rzadko, prawie w ogóle o tym nie rozmawiamy – mówi kobieta.

Od kilku miesięcy mąż Świtłany jest już w Polsce. Został zwolniony ze służby ze względu na ubytek na zdrowiu oraz problemy zdrowotne jego żony, które się pojawiły się podczas jego nieobecności. Są więc teraz razem. W ośrodku dla uchodźców mogą skorzystać ze wsparcia psychologa, odbywają się tu rożne warsztaty, poza tym mieszkańcy sami pomagają sobie nawzajem. Nie ma jednak systematycznej psychoterapii dla osób po tak traumatycznych przeżyciach. – Ja staram się o tym rozmawiać, ale mój mąż nie umie się zwierzać obcemu człowiekowi. Wojna to jest taka trauma, że ci, którzy to przeżyli nie potrafią sobie z tym poradzić. To pokolenie, które przeżyło II wojnę światową, i które by nas zrozumiało, już odchodzi. Słucham różnych psychologów, jak rozmawiają z żonami, czy z matkami, które straciły swoich bliskich na tej wojnie, ale i psychologom bardzo ciężko jest z nami pracować, bo nie mają takiej praktyki, bo nie było u nas wojny od tylu już lat, a teraz jest – podsumowuje.

Świtłana nie musi już martwić się o męża, ale nadal w Ukrainie pozostali jej bliscy. – W domu mojego taty jest moja mama i taka starsza babcia, która jest chora i nie chce wyjechać. Nie można jej namówić, żeby przyjechała do Polski, choć jest tam wciąż niebezpiecznie. Mieszkamy bardzo blisko białoruskiej granicy i cały czas coś może się wydarzyć. Są naloty, jest ostrzał. Jesteśmy w stałym kontakcie i dzwonimy do siebie po każdym alarmie w naszym regionie. Pytam: mamo, czy wszystko dobrze? Czy jesteście bezpieczne? Bo cały czas nad naszym domem latają rakiety – opowiada.

"Chciałabym żebyśmy mogli po prostu, normalnie żyć"

Zadziwiająco dobrze całą tę trudną sytuację znosi jej synek. Sasza nauczył się już mówić po polsku, lepiej niż jego mama i teraz, gdy jest z nimi tata, jest szczęśliwy, choć wciąż pamięta swój dom i ciągle pyta, kiedy do niego wrócą. – Synek chodzi do przedszkola, ale wie, kim jest i mówi często: mamo, ja chcę wrócić do domku. Tu za to ma już kolegów, których tatusiowie też byli na wojnie. Nie mówimy mu wszystkiego. Wie tylko, że tata był na wojnie i że już wrócił. Myślę, że przyjdzie taki czas, kiedy będzie można wytłumaczyć mu więcej – mówi Świtłana.

Dyrektor MGOPS w Wieliczce Dominika Chylińska (po prawej i Świtłana (z lewej), która jest jedną z koordynatorek domów dla uchodźców w ośrodku w Grabiu - fot. MiG Wieliczka

O czym marzy 31-latka, której cały świat i plany pokrzyżowała wojna? – Największe moje marzenie to, to aby był pokój i w Ukrainie, i na świecie, żeby już nie trzeba było się bać. Ja wiem, że teraz w Polsce jest bezpiecznie, ale nie wiem co będzie za jakiś czas. Jeśli ukraińskie wojsko i nasi pomocnicy sobie nie poradzą, może się zdarzyć, że ruscy okupanci przyjdą też tutaj. Nie mogę o tym nie myśleć, ten lęk, ta ciągła obawa - to jest straszne. Chciałabym bardzo, żeby był pokój na całym świecie i żebyśmy mogli po prostu normalnie żyć. Jestem cukiernikiem i swoją pracą sprawiam, że ludzie mają jakąś przyjemność, taką słodką radość. Marzę, aby mieć swoją działalność i prowadzić taki przytulny lokal z własnymi wyrobami, gdzie można by napić się dobrej kawy i zjeść smaczne ciasto, bo umiem robić pyszne ciasta. Bardzo chce, żeby moje dziecko rosło bezpiecznie, żebyśmy mogli dać mu dobrą przyszłość i wykształcenie. Chcę wrócić na Ukrainę i chcę, żeby mój syn mógł powiedzieć z dumą, że jest Ukraińcem i że mieszka w Ukrainie - dodaje.

fot. ilustracyjna pixabay.com

Wieliczka - najnowsze informacje

Rozrywka