piątek, 6 września 2013 14:16

Piotr Pręgowski: „Może mam geny Czyngis-chana...?”

Autor Anna Piątkowska-Borek
Piotr Pręgowski: „Może mam geny Czyngis-chana...?”

Piotr Pręgowski w młodości odnosił sukcesy jako zapaśnik. Nie ze sportem jednak, ale z aktorstwem związał się zawodowo. I właśnie jako aktor rozśmiesza miliony widzów, zwłaszcza rolami w serialach – „Ranczo”, „Halo Hans”, „Camera Cafe”, czy w nieśmiertelnych „Zmiennikach”. Wielbiciele tego ostatniego nie wyobrażają sobie, by ktoś inny mógł zapytać Krokodylowego, czy te aligatory to „nioski czy do tuczu”?...

Zagrał Pan w rewelacyjnym i niestarzejącym się serialu Stanisława Barei „Zmiennicy”. Może opowiedziałby Pan jakąś związaną z tym serialem anegdotkę?

– Ten serial odniósł spektakularny sukces, a zadziwiające jest to, że im więcej czasu upływa, tym serial jeszcze bardziej się ludziom podoba. A moja ulubiona anegdota związana ze „Zmiennikami”? Pamiętam, że jak ludzie spotykali mnie na ulicy, to odruchowo wołali jeden do drugiego: „Zobacz, zobacz, to ten Murzyn!”. Oczywiście nie byłem w serialu Murzynem... Ale przekonałem się, jak to czasem widownia dziwnie coś odbiera, że dla widowni nie ma żadnego znaczenia, z jakiego ktoś jest kontynentu – czy z Czarnego Lądu czy z Azji. Pani pamięta, skąd był Krashan?

Z Azji, dokładnie z Syjamu, dzisiejszej Tajlandii :)

– No właśnie, mnie też się wydawało, że to oczywiste. Tymczasem odbiór był zupełnie inny.

Krashan Bhamaradżanga to ulubiona postać wielu osób, które głównie ze względu na nią regularnie oglądają powtórki „Zmienników”. Dużo w tej postaci jest Pańskich pomysłów?

– Najważniejszy udział w kreowaniu postaci miał reżyser, który mnie wybrał do tej roli i zgodził się na moje propozycje. Miałem to szczęście, że pozwalał mi realizować różne moje wizje. To był mój taki pierwszy „poligon doświadczalny”, gdzie moje pomysły były akceptowane i przyjmowane. Teraz, jak patrzę z dystansu na tę rolę, na efekt końcowy, bardzo mnie to cieszy, że mam w tym swój udział.

A skąd ta piękna orientalna opalenizna? :)

– Wie Pani, do końca tego nie wiem. Być może jak ordy Czyngis-chana przemierzały Europę, to może ktoś się tutaj, na naszych terenach zapodział... i może mam geny samego Czyngis-chana lub kogoś z jego rodziny (śmiech).

Dziś gra Pan Patryka Pietrka, bywalca wilkowyjskiej ławeczki w serialu „Ranczo”, które też cieszy się niesłabnącą popularnością. Jak Pan myśli, co jest kluczem do sukcesu?

– Nie mam pojęcia. To nie jest takie proste. Poza tym, gdyby było proste, to wiedzieliby to też inni producenci i scenarzyści, więc powstawałyby same wspaniałe seriale :) Na to się składa wiele czynników. Na pewno też dużo zależy od szczęścia. Artysta musi mieć wiele szczęścia, albo i nieszczęścia, żeby widz go podziwiał.

Nieszczęścia...?

– Tak. My mamy to szczęście, że nasze role nie są podziwiane tak, jak obrazy van Gogha, który z rozpaczy odciął sobie ucho... My na szczęście nic nie musimy sobie odcinać, ponieważ ludzie nas już kochają. Kiedyś oczywiście o nas zapomną, ale na razie wszystko wskazuje na to, że ta miłość wzajemna będzie jeszcze jakiś czas trwała. Chociaż muszę przyznać, że ten serial powoli zamienia się już w „Modę na sukces” :)

To który odcinek już kręcicie?

– Właśnie jestem na planie „Rancza” i kręcimy 2013 odcinek (śmiech). Zauważyłem, że aktorki z „Mody na sukces” mogą swobodnie zmieniać się rolami z aktorkami z „Rancza”. Na pewno nikt nie zauważyłby różnicy, a to byłby ciekawy eksperyment. I Lucy miałaby okazję zagrać po amerykańsku, i pewnie za jeden dzień zdjęciowy zostałaby większą gażę niż za wszystkie dni zdjęciowe tutaj :)

Lubi Pan tylko grać w komediach, czy też oglądać repertuar komediowy?

– Lubię oglądać repertuar komediowy. Wybieram świadomie komedie, a unikam dramatu, nawet w najlepszym wykonaniu. Według mnie dramat wysyła złą energię, wprowadza mnie w bardzo zły nastrój, staram się dlatego wybierać to, co pozostawia mnie w dobrym nastroju.

A ma Pan swoje ulubione komedie?

– Mam. Na pewno są to komedie, w których gra Eddie Murphy, czy Whoopi Goldberg, oczywiście nie wszystkie, ale sporo z nich. Podobała mi się „Wielka heca Bowfingera” ze Stevem Martinem. Bardzo lubię też nasze polskie słynne komedie, jak „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, czy komedie ze Stanisławem Tymem. Bardzo wiele jest tych filmów.

Z kolei trudno mnie rozśmieszyć w tatrze. W czasie gdy publiczność pęka ze śmiechu, ja się zastanawiam, co w tym jest śmiesznego. Może to dlatego, że w teatrach zwykle grają moi koledzy, których znam na co dzień?

Kiedy zaczął Pan myśleć o tym, by występować dla publiczności?

– Zacząłem o tym myśleć jeszcze, jak byłem w szkole zawodowej - była to Zasadnicza Szkoła Metalowa im. Starzyńskiego na Żeraniu. Zapisałem się wtedy do kółka teatralnego, ale nie wybiegałem myślami tak daleko, że pojawi się jakaś telewizja lub kino. Urzekły mnie popisy kolegów na różnych uroczystościach szkolnych. To kółko teatralne miało w sobie magię i mnie zainspirowało.

A kto je prowadził?

– Nasza polonistka. To były czasy głębokiej komuny. Nauczyciele z liceum, technikum, czy profesorowie uniwersyteccy, którzy byli niepoprawni politycznie, byli kierowani do szkół robotniczych. To był taki rodzaj zsyłki. Właśnie w taki sposób w naszej szkole znalazła się polonistka, która zaczęła prowadzić kółko teatralne. To było niesamowite, co udało jej się osiągnąć. Okazało się, że w Zasadniczej Szkole Metalowej też są utalentowane dzieci, które można zainteresować teatrem, sztuką, literaturą.

Jak rozśmieszał Pan swoich kolegów i koleżanki w szkole?

– To są czasy dla mnie już odległe, niemniej każdy z nas pamięta, kiedy był niegrzecznym chłopcem lub niegrzeczną dziewczynką. Chłopcem jestem nadal, choć nie wiadomo, co się jeszcze może zdarzyć... (śmiech).

Mieliśmy w szkole różne pomysły na psikusy. Nas to bardzo śmieszyło, nauczycieli już nie. Ze sklepiku szkolnego lub ze sklepu spożywczego braliśmy na przykład papierowe torby i strzelaliśmy z nich na lekcji, gdy pani pisała na tablicy... Ubaw mieliśmy po pachy, nauczycielka już nie bardzo...

Najpierw, zanim jeszcze został Pan aktorem, odnosił Pan spore sukcesy w zapasach. Dlaczego zostawił Pan ten sport?

– Wydawało mi się, że sportu nie należy traktować jak zawodu, albo pomysłu na całe życie. Jeśli ktoś trenuje wymagające dyscypliny i przychodzi czas, że chce założyć rodzinę, to trzeba zacząć poważnie myśleć o życiu. Sport jest bardzo ważnym elementem życia, jednak ja nie wyobrażałbym sobie swojego życia jako sportowca. Zresztą, w tamtych czasach, gdy trenowałem zapasy, sportu zawodowego jako tako nie było. Poza tym tak mi się życie ułożyło, że mogłem zająć się czymś innym, nie tylko sportem.

A czy dzisiaj Pan coś trenuje, tak dla siebie?

– Staram się dla siebie robić różne rzeczy. Wiem jednak, że muszę zachowywać większy rozsądek, żeby nie przytrafiła mi się jakaś kontuzja, która uniemożliwiłaby mi wykonywanie zawodu.

A kibicuje Pan innym sportowcom?

– Baaaaardzo :) Moje ulubione sporty to walki w klatkach, MMA, K-1. Mam nawet swoich idoli, wśród nich jest Mamed Khalidov, ale lubię też jak Pudzianowski startuje.

Bardzo lubię walki w klatkach, ponieważ to mi pomaga zrozumieć, na czym polega dzisiejsza cywilizacja miłości...

Razem z żoną, panią Ewą Kuryło, przeniósł się Pan na wieś. Co najbardziej się tam Panu podoba?

– To, co mi najbardziej podoba na wsi to to, że po podwórku nie chodzą alkoholicy i nie śpią na ławkach, czasem natomiast przebiegnie kurka, czy kotek. Poza tym nie słychać syren straży ogniowej i karetek pogotowia, tylko słychać krzyk żurawia, od czasu do czasu przyleci bocian i nawet jak bóbr podgryzie mojego ulubionego dęba, którego posadziłem 20 lat temu, to wybaczam mu to. Bardziej mnie to wszystko interesuje niż zgiełk ulic miasta.

Czy dziś wróciłby Pan jeszcze, by mieszkać na stałe w mieście?

– Właściwie to ja nie jestem na uchodźstwie :) Nie skazaliśmy się na banicję :) Mieszkamy z żoną i na wsi, i w mieście. W mieście głównie wtedy, gdy praca tego wymaga.

Sam dba Pan o ogród i wykonuje w domu konieczne naprawy i remonty?

– Kocham ogród i jak mi tylko czas pozwala, to w nim pracuję. Niestety nie jestem „złotą rączką”, więc sam wszystkiego nie zrobię. Moja żona też uczestniczy we wszystkim i razem pracujemy na każdym froncie.

A macie Państwo zwierzęta?

– Mamy teraz jednego pieska i cztery kotki. Kiedy pracujemy, tak wszystko organizujemy, że zawsze są pod dobrą opieką. Gdy jednak musimy wyjechać na dłużej, to zabieramy je ze sobą.

Pańska żona to również aktorka. Czy czasem konsultujecie Państwo z sobą role, radzicie się nawzajem, jak coś zagrać?

– Tutaj zachowujemy dla siebie przestrzeń i w naturalny sposób staramy się nie uczestniczyć w tym, co robi mąż, czy żona. Oczywiście jeśli jesteśmy w jednym projekcie, to współpracujemy. Inaczej staramy się, by każdy realizował się i spełniał po swojemu. Wspieramy się oczywiście, ale pamiętamy, że są to nasze oddzielne ścieżki.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek

Cała prawda o... - najnowsze informacje

Rozrywka