William Shakespeare powiedział kiedyś, że „Lepiej być na miejscu trzy godziny za wcześnie, niż minutę za późno”. Te słowa towarzyszyły mi przez pewien kwietniowy dzień, aż do godziny 16. To właśnie wtedy miała rozpocząć się moja ekscytująca przygoda z wielickim podziemiem w Kopalni Soli. A fakt, że to będzie Trasa Górnicza, tylko potęgowało moje zaciekawienie...
Zanim jednak zabiorę was w niezwykłą podróż, której nie powstydziłby się filmowy Bilbo Baggins - wypada mi napisać, w jaki sposób otrzymałem możliwość znalezienia się wśród kilku śmiałków, którzy mogli wcielić się w rolę górników. Przyznam się, że do końca... nie wiem, ale jest to chyba duży plus bycia dziennikarzem.
Jak się okazało, w naszej grupie tylko ja i kolega z redakcji byliśmy spoza "światka kopalnianego". Resztę ekipy uzupełnili przewodnicy-hobbyści, którzy na co dzień pracują na Trasie Turystycznej oraz - "mózg" całej naszej operacji - pani Agnieszka Wolańska, od której pasja i praktyczna wiedza biła na kilometr. Nic więc dziwnego, że jest to również rzecznika prasowa w Kopalni Soli "Wieliczka". Oczywiście mogę się mylić, ale ciężko mi uwierzyć w sytuację, w której nie znałaby odpowiedzi nawet na najbardziej wymagające pytanie odnośnie tych wyjątkowych podziemi.
W takim składzie, było nam niewątpliwie łatwiej przyswajać specyfikę tego miejsca, jednak zanim udaliśmy się kilkadziesiąt metrów w dół - musieliśmy zadbać o odpowiedni górniczy ekwipunek, bez którego nasze przetrwanie wisiałoby na włosku...
Bez tego ani rusz...
Każda osoba, która wybiera się na Trasę Górniczą zostaje zaopatrzona w następujące przedmioty: kombinezon, pochłaniacz tlenku węgla, kask i lampę. Zwłaszcza te dwie ostatnie rzeczy mają niebagatelne znaczenie (zwłaszcza dla osoby mającej niemal 190 centymetrów wzrostu), ponieważ w kopalni nie ma miejsca na nudę i... wysokie pomieszczenia, dlatego co chwilę dawałem okazję moim towarzyszom podróży do zadania pytania: "czy twoja głowa jest cała?".

O lampie chyba nawet nie muszę wspominać. Cóż to za górnik w mrokach kopalni, który nic nie widzi. A bywają miejsca, gdzie jest absolutna ciemność i tato nie przyjdzie wymienić żarówki, bo "prąd może kopnąć". Ciekawie wygląda kwestia pochłaniacza tlenku węgla, którego użycie zostało nam dokładnie zaprezentowane. Tutaj jednak uspokoję: nie został on użyty od bodaj pięćdziesięciu lat, także bezpieczeństwo ponad wszystko!
Całość uzupełnia kombinezon, który otrzymujemy wedle naszych gabarytów. W podziemiach panuje temperatura około 14-16ºC, dlatego ubieranie ciepłej kurtki pod, ma tyle samo sensu co rozpoczynanie tematu polityki przy świątecznym stole. Gdy cała grupa była już gotowa, nie pozostało nam nic innego niż wsiąść do windy i rozpocząć niezwykłą przygodę.
Nie ma czasu na nudę
Myślę, że nie ma sensu bym próbował się mądrzyć i skrupulatnie przedstawiał każde miejsce na mapie Trasy Górniczej. Ani bym tego w życiu nie zrobił z głowy, a tym bardziej można to sobie sprawdzić na oficjalnej stronie kopalni. Przy takim rodzaju atrakcji - lepiej doceniać każdą sekundę. I choć nasza wędrówka trwała niemal trzy godziny, to dla minęła błyskawicznie.
Od momentu pojawienia się w szybie Regis, podziemia kopalni wciąż mnie czymś zaskakiwały. A najlepsze przyszło na sam koniec, ponieważ Komora imienia arcyksięcia austriackiego - Franciszka Karola, to niewątpliwie jedno z najpiękniejszych miejsc kopalnianych na całym świecie. Ciężko mi je nawet porównać do czegoś innego, ponieważ czuje się w niej taki majestat i ducha historii, że można poczuć ciarki na całym ciele.

Samo przemieszczenie się po Trasie Górniczej wymaga pewnej kondycji, jednak spokojnie sobie można poradzić. Mój zegarek odnotował ponad 2 kilometry przebytej trasy, co nie jest jakimś spektakularnym wynikiem przy takim czasie. I tu pojawia się "crem de la creme" całej tej przygody w wielickich podziemiach. Dużą wartość dodatnią stanowiły praktyczne zadania i czynności, które pozwoliły mi się poczuć jak prawdziwy górnik.
Tu się muszę pochwalić, że pani przewodnik chyba nawet delikatnie mnie polubiła, bo dała mi możliwość uczestniczenia w niemal wszystkich doświadczeniach. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę (nie miała po prostu nikogo innego do wybrania), ale to cichosza - nikt o tym nie wie, jak coś...
Najbardziej w pamięci zapadło mi cięcie drewna przy pomocy zwykłej piłki (tutaj brawo dla mojego kompana, który nadał sens i tempo naszym działaniom) oraz... zabawa w elektryka. Połączenie kabelków przy stanowisku strzałowym dało faktyczny wybuch, który w momencie się jego niespodziewania, no... potrafi pobudzić. Tych atrakcji mógłbym jeszcze długo wymieniać, a każde z nich było ciekawe i pouczające.

Bardzo fajną inicjatywą, o której wypada mi wspomnieć, była możliwość poprowadzenia naszej wędrówki. W pewnym momencie to ja decydowałem o naszej drodze, a grupa zwracała się do mnie "mapowy". Przyznam się szczerze, że dodało mi to plus 10 do bycia "fajnym", dlatego łącznie w tej skali miałem... 10, jednak nie zawiodłem i przy lekkim wsparciu moich towarzyszy dotarliśmy do Komory Tanecznica.

Zasłużony certyfikat
Po niemal trzech godzinach naszej wyprawy dało się już odczuć pierwsze zmęczenie. Było ono jednak niewielkie w porównaniu do ekscytacji, z którą mierzyłem się podczas całej wędrówki. I gdy oznajmiono nam, że dotarliśmy do końca - to w głowie miałem tylko jedną myśl, że znakomicie spędziłem czas w te kwietniowe popołudnie.
A z Wieliczki nie wróciłem z pustymi rękoma. Na zakończenie wyprawy wszyscy otrzymaliśmy od przodowego nagrodę - certyfikat potwierdzający zdobycie pierwszych szlifów w zawodzie górnika. Na tym jednak nie zakończyła się lista moich skarbów, ponieważ w trakcie wykonywanych zadań otrzymałem zgodę na zabieranie ze sobą dowodów mojej pracy, które z dumą wam prezentuje na poniższym zdjęciu:

Na sam koniec wypada mi opowiedzieć na pytanie: czy było warto? Odpowiedź w tym wypadku może być tylko jedna. TAK! Bo co innego napisać o miejscu, w którym pochłania się dużo nowej wiedzy, trzeba się liczyć ze zmęczeniem, a na końcu i tak głowa jest wypoczęta, a człowiek przez kilka kolejnych dni jest podekscytowany tym wyjątkowym przeżyciem.
Foto główne: Mateusz Łysik/Głos24