poniedziałek, 16 stycznia 2023 12:00

Blue Monday, najbardziej depresyjny dzień w roku. Są sposoby, żeby polepszyć samopoczucie?

Autor Mirosław Haładyj
Blue Monday, najbardziej depresyjny dzień w roku. Są sposoby, żeby polepszyć samopoczucie?

Dziś Blue Monday – tak nazywa się najbardziej depresyjny dzień, który w przypada na trzeci poniedziałek stycznia (w tym to 16 stycznia). Jego nazwę można tłumaczyć jako „Smutny poniedziałek” i zawdzięczamy ją Cliffowi Arnall’owi, który termin „Blue Monday” wprowadził w 2004 r. Brytyjski psycholog na podstawie opracowanego przez siebie wzoru matematycznego miał obliczyć najgorszy dzień roku.

Termin zaproponowany przez Arnalla przyjął się i został szeroko rozpropagowany. I o ile można dyskutować na temat  metodologii jego algorytmu, o tyle nie ulega wątpliwości, że czynniki, które wziął po uwagę naukowiec, naprawdę sprawiają, że na przełomie roku możemy czuć się smutni i przygnębieni, a nawet popaść w depresję. Do takiego stanu rzeczy przyczyniają m.in.: krótki dzień i związany z nim niski czas nasłonecznienia, który dodatkowo może być obniżany przez zachmurzenie. Do tego dochodzi też świadomość niedotrzymania postanowień noworocznych. Arnall w swoim wzorze uwględnił również czas, w którym na Zachodzie kończą się terminy spłaty kredytów związanych z zakupami świątecznymi.

Blue Monday na zlecenie

Algorytm Arnalla, a dokładniej zmienne użyte przy jego wyliczaniu od początku budziły wiele kontrowersji a nawet kpin. Jeden z jego oponentów nazwał nawet wzór wyznaczający Blue Monday, „farsą”, która zawiera „bezsensowne pomiary”. Po licznych naciskach, również sam autor wzoru na najbardziej depresyjny dzień w roku przyznał, że jego metoda opiera się na absurdalnych i nieraz niemierzalnych zmiennych i jest w istocie bzdurą.

Brytyjski psycholog ujawnił również, że pomysł na wzór powstał na prośbę agencji reklamowej Porter Novelli pracującej na zlecenie biura podróży Sky Travel. Otóż jej pracownicy chcieli, aby powstał algorytm na obliczenie dnia i miesiąca w którym najlepiej będzie rezerwować turystyczne wycieczki i wyjazdy, co pomoże im w sprzedaży usług. Zagraniczne wyjazdy do egzotycznych krajów jawiły się jako ucieczka od „szarej”, przygnębiającej rzeczywistości. Warto dodać, że za swój algorytm Arnall zainkasował pokaźną sumkę wynagrodzenia.

Spadek nastroju i samopoczucia, który dotyka nas na przełomie roku jest dostrzegalny. A kiedy zimowa chandra staje się niebezpieczna? Czy są sposoby, żeby polepszyć swoje samopoczucie? W którym momencie udać się do specjalisty? Aby uzyskać odpowiedzi na te pytania przeczytajcie naszą rozmowę z panią Sylwią Michalec-Jękot, dyrektor Ośrodka Interwencji Kryzysowej i Poradnictwa w Myślenicach, pedagogiem interwentem kryzysowym.

Pani Sylwio, Blue Monday uznawany jest za najbardziej depresyjny dzień w roku. O ile sama historia powstania tego „święta” okazała się zwykłym chwytem marketingowym, o tyle rzeczywiście przyczyniła się do tego, że tego dnia większą uwagę przywiązujemy do naszego samopoczucia. Czy jednak w okresie jesienno-zimowym, kiedy mamy do czynienia ze spadkiem nastroju, wynikającym poniekąd z naszej fizjonomii, uzasadnione jest mówienie o depresji?

– Jako dyrektorka Ośrodka Interwencji Kryzysowej i Poradnictwa, popatrzyłabym na to z nieco innej perspektywy. Zajmuję się szeroko rozumianym kryzysem psychologicznym, stąd bliższy jest mi ogląd z poziomu społecznego. Na podstawie 15-letniej praktyki mogę powiedzieć, że rzeczywiście ludzie mierzą się z wieloma sytuacjami granicznymi, trudnymi. Ogromne znaczenie ma tu także zmaganie się z depresją. Czy występują okresowe wzrosty tego zjawiska? Mogę powiedzieć, że to prawda. W okresie jesienno-zimowym te wzrosty są znaczne. Gdy zbliżają się święta, przybywa nam klientów. Depresja jest teraz „modna”, ale proszę mnie źle nie zrozumieć, bo ja jej nie neguję. Chodzi o to, że bardzo często mamy do czynienia ze zjawiskami około depresyjnymi – np. ktoś bardziej przeżywa kryzysy w rodzinie, w związku – czy to partnerskim, czy małżeńskim. Młodzież często nie radzi sobie z relacjami. Zaobserwowaliśmy to na przestrzeni ostatnich 15 lat. Po drodze pojawiały się różne komponenty, np. w okresie letnim pojawiają się klęski żywiołowe. Oczywiście, ponieważ jesteśmy jednostką całodobową (pracujemy 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu), byliśmy w pełnej gotowości, kiedy w okresie letnim działa się jakaś sytuacja graniczna na terenie naszego powiatu. Doskonale też wiedzieliśmy, że nasz klient, gdy ma za sobą doświadczenie powodzi czy pożaru, nie zgłosi się od razu po wydarzeniu. On się pojawiał dwa, trzy miesiące później, gdy już uporządkował sobie rzeczywistość i dotarło do niego, co się stało i z czym się zmierzył. Wówczas pojawiały się u niego nawet myśli samobójcze. Parę lat temu (jeszcze przed epidemią koronawirusa) nastąpił skokowy wzrost autoagresji u dzieci i młodzieży. Nie chce być negatywnym recenzentem pracy psychiatrii, bo na tym polu ostatnio dużo się dzieje, ale cały czas psychiatrzy są za mało. My, jako interwencja dostępna nieustannie (co jest unikatowe w skali regionu), wiemy, że często dochodzi do sytuacji, w których próbujemy się dodzwonić do szpitala czy kliniki i nikt tych młodych nie chce przyjąć. A tu chodzi o dzieci i młodzież. Mój zespół często jest na pierwszej linii frontu, ale później z klientem zostajemy sami. Więc w okresie jesienno-zimowym naprawdę bywa trudno.

A jak sytuacja wyglądała po epidemii?

– Zaczęliśmy zbierać żniwo koronawirusa. Liczba klientów z myślami samobójczymi, klientów depresyjnych, ludzi, którzy nie radzą sobie w relacjach, wzrasta skokowo. W grudniu zeszłego roku mieliśmy 302 interwencje telefoniczne, które zostały odnotowane przez mój zespół i 180 spotkań z potrzebującymi pomocy. W mojej ocenie to jest bardzo dużo. Możemy powiedzieć, że to i dobrze, i źle. Dobrze, bo jesteśmy całodobowym, dostępnym ośrodkiem. Dobrze, bo ten klient ma gdzie przyjść. Źle, bo ma takie problemy. Lepiej by było, gdyby ich nie miał. Tutaj pojawia się jeszcze jedno pytanie: czy tych problemów nigdy nie było. Myślę, że były, tylko nie było miejsca, do którego można by przyjść lub które rejestrowałoby takie sytuacje. Na przestrzeni tych kilkunastu lat mamy pewien obraz problemu.

A jeśli chodzi o problemy związane z epidemią, kto do państwa przychodził?

– Wszyscy. Pojawiały się dzieci, przychodziła młodzież, pomocy szukali dorośli, np. małżeństwa. Odwiedzali nas rodzice, którzy nie radzili sobie z kryzysami swoich dzieci. Kryzys jest wkomponowany w naszą rzeczywistość. Takie sytuacje niejako nas budują. Miarą naszego życia jest doświadczenie kryzysu. Wszystko zależy od tego, jak sobie radzimy. Naszym celem jest pomóc ludziom przejść przez kryzys. Najprostszą definicją kryzysu jest: szansa i zagrożenie. Chodzi o to, by dla każdego stał się szansą.

Czy w przypadku osób zgłaszających się do Państwa z problemami kryzysowymi jest jakaś grupa, która stanowi większość?

– Dał mi pan trudne pytanie, ponieważ uważam, że usługa interwencji kryzysowej jest usługą, która jest na początku drogi, mimo, że jest znana od dawna. Mówię moim studentom (bo jestem też wykładowcą akademickim), że interwencja kryzysowa jest tak stara, jak ludzkość, ale jednocześnie jest stosunkowo nową dziedziną, bo powstała w latach 40. XX wieku. Natomiast, jak pan przekartkuje na przykład Biblię i poczyta historię Abrahama, będzie pan wiedział, że on także mierzył się z kryzysem. To też było takim moim celem, gdy tworzyłam Ośrodek Interwencji Kryzysowej i Poradnictwa w Myślenicach – żeby ludzie mieli miejsce, do którego będą mogli przyjść i otrzymać wsparcie w sytuacji granicznej. Miejsce, które będzie czynne całodobowo, w którym będą pracować profesjonaliści. Takiego zawodu jak zawód interwenta kryzysowego jeszcze nie ma, może kiedyś będzie. Pracujemy nad tym. Zatrudnieni u nas są psychologowie, pedagodzy i socjologowie. Oni wszyscy mają dodatkowo skończone studia podyplomowe czy kurs z interwencji kryzysowej. To jest taka moja dygresja. A kto w większości do nas przychodzi? Moim celem było doprowadzenie do tego, żeby przychodzili tak zwani klienci z ulicy, żeby klient wiedział, iż jest takie miejsce, jak nasze i miał świadomość tego, że może przyjść do nas o każdej porze dnia i nocy. Były takie sytuacje. Bodaj pół roku temu w nocy przyszła do nas dziewczyna. Szła piechotą parę kilometrów, bo miała bardzo poważny konflikt z matką, która była zaburzona osobowościowo. Ona wyrzuciła ją z domu i ta dziewczyna po prostu do nas przyszła. Miała gdzie przyjść. Potem załatwialiśmy całą sprawę. Z jednej strony pomogliśmy dziewczynie w jej kryzysie, powiedzmy, psychologicznym, wynikającym z konfliktu z mamą, a z drugiej strony pomogliśmy pewnemu systemowi rodzinnemu. Przecież to, że nastoletnie dziecko idzie kilka kilometrów w nocy, bo nie może być w domu z jakiegoś powodu, też wskazuje na poważny kryzys rodzinny, prawda? Oczywiście ktoś może powiedzieć, że nastolatka pokłóciła się z mamą i to jest po prostu jakaś fanaberia, ale nie zawsze tak to wygląda. To jest jedna sprawa. Druga jest taka, że lubię, gdy moi ludzie, na pytanie, kogo dzisiaj przyjmowaliśmy, odpowiadają, że ten był umówiony, ten też, a tamten przyszedł z ulicy. To pokazuje, że ludzie już wiedzą, iż jesteśmy dla nich i po prostu przychodzą. Są też tacy klienci, jak pewien pan, który przyszedł i powiedział: „Wiecie państwo, pomóżcie mi, bo dwa tygodnie temu zmarła moja żona i ja właściwie nie wiem, jak mam rozmawiać ze swoimi córkami”. Okazało się, że on przyszedł pod pretekstem pomocy córkom, ale tak naprawdę sam nie radził sobie z kryzysem żałoby. I to jest dla nas normalne. Zupełnie przy okazji zdał sobie sprawę, że nie radził sobie z kryzysem żałoby, nie tylko on, ale i jego dzieci. Pan pyta, jakich kryzysów jest najwięcej. Najwięcej jest tych rodzinnych, tylko że one mają różne denominacje, tak jak mówiłam - związane z rozwojem, z dojrzewaniem, ale też z żałobą, z chorobą, również z przemocą domową. Ten konglomerat kryzysów jest ogromny i chodzi o to, żeby paradoksalnie każda z tych trudnych sytuacji była dla tych ludzi szansą, bo ona jest też zagrożeniem. Zawsze daje taki przykład: jak się uczyłam chodzić po wypadku komunikacyjnym, to pół kroku za mną był mój rehabilitant i pilnował, żebym nie upadła, nie straciła równowagi. Tak trochę jest z interwencją kryzysową. Interwent kryzysowy ma być pół kroku za swoim klientem, bo wtedy ta pomoc jest skuteczna. To jest jedna rzecz. Druga jest taka, że te kryzysy czasami się rozkładają na całej społeczności, więc tu pojawia się pytanie, jak być pół kroku za klientem, przy którym jest określona zbiorowość, prawda?

Powiedziała pani, że kryzysy budują, ale mogą też niszczyć. Czy nie padliśmy ofiarą pozytywnego myślenia, kultu sukcesu i tego, że w każdych okolicznościach musi być super? Że kryzysy są złe i nie powinny się nam przytrafiać, bo jeśli się tak dzieje to nasza wina, naszej słabości?

– Myślę, że trafił pan w punkt. Mam już trochę doświadczeń za sobą. Jestem z tego pokolenia, które widziało zmiany ustrojowe i się cieszyło na ich nadejście. Może z tego chcenia zrodziła się wówczas potrzeba bycia silnym. Panował wtedy kult sukcesu, mówiący, że niedobrze jest być słabym i to okazywać. Jednak czasy się zmieniają. Wcześniejsze pokolenie nierzadko pamiętało z dzieciństwa wojnę. Każde pokolenie niesie ze sobą jakiś bagaż i ważne jest, by znaleźć do niego klucz. Pan chyba go znalazł. Tutaj zgodzę się w 100 procentach. Rzeczywiście kult sukcesu, który niosło moje pokolenie, okazał się być niszczący. Trzeba teraz pewne rzeczy przewartościować. To właśnie mi przyświecało, gdy zaczęłam tworzyć Ośrodek Interwencji Kryzysowej i Poradnictwa w Myślenicach. Chciałam, żeby każdy mógł usiąść ze specjalistą, skorzystać ze wsparcia. Żeby osoba, która wysłucha klientów, nie zabierała im poczucia godności i wartości. Mało tego, żeby „pocierpiała” razem z potrzebującym i stała się towarzyszem, który pójdzie krok za nim i spowoduje, że klient będzie mógł korzystać ze swoich zasobów. 20 lat temu byłam ofiarą wypadku, właściwie umierałam w szpitalu. Wtedy doświadczyłam ogromu dobra i zdecydowałam, że jeśli z tego wyjdę, będę pomagać takim przeciętnym osobom, jak ja. Wartością naszego miejsca jest to, że pracują u nas również osoby z niepełnosprawnościami (niewidomy chłopak, niedosłysząca osoba) i są fantastycznymi interwentami. Każdy, kto pracuje w naszej interwencji, ma jakąś historię za sobą i to redefiniuje pojęcie sukcesu. On jest i okazuje się, że idzie się do niego przez doświadczenie cierpienia, które jest wpisane w naszą historię.

Wracając do problemów – z jakimi jeszcze sprawami zwracają się do was ludzie?

– Najczęściej są to kryzysy rozwojowe – np. ktoś dojrzewa i sobie z tym procesem nie radzi, albo nie radzą sobie rodzice tej osoby. Można skorzystać z pomocy, ponazywać pewne sprawy, przeprowadzić ludzi przez problem. To też są kryzysy wieku średniego, ludzi, którzy mają już jakiś dorobek. Warto przypomnieć, że kryzysy są wpisane w bieg naszego życia. Jeśli dobrze je przeżyjemy, to przechodzimy na następny etap. Chodzi o to, by dać człowiekowi poczucie godności w trudnej dla niego sytuacji. Są też kryzysy, które wynikają z pewnych dysfunkcji np. uzależnień. Nie pretendujemy do miana ośrodka leczenia uzależnień, bo nie taka nasza rola, ale jesteśmy w stanie wskazać właściwe miejsce, a potem podjąć współpracę z tą osobą. Dużo pracujemy z osobami, które są uwikłane w przemoc. W momencie pojawienia się epidemii, pojawiła się przecież kolejna trudność w takich sytuacjach, bo ci ludzie zostali zamknięci ze swoimi problemami. Największy kłopot mieliśmy ze sprawstwem przemocowym – z osobami, które stosują przemoc i z tymi, które jej doświadczają, upraszczając: ze sprawcą i ofiarą. Nagle ci ludzie zostali zamknięci w jednej przestrzeni. Kiedyś osoba, która doświadczała przemocy, mogła wyjść, uciec. Podczas epidemii koronawiurusa pojawił się poważny problem. Na szczęście mamy dużą zmianę w prawie. Teraz osoba stosująca przemoc, musi opuścić lokal, nawet jeśli jest jego właścicielem. Prawo wyszło nam naprzeciw.

Obecnie dużo osób szuka pomocy w internecie. Czy tą drogą również zaczęli docierać do państwa potrzebujący?

– Zawsze staram się patrzeć krok do przodu, troszeczkę wyprzedzać. Tak po prostu mam. W pewnym momencie zaczęły się rozwijać media elektroniczne, media społecznościowe, więc zaczęliśmy udzielać wsparcia, zwłaszcza młodym za pośrednictwem komunikatorów. No i proszę sobie wyobrazić, że jak nastał COVID, to wszyscy byliśmy sparaliżowani. A potem zaczęliśmy błyskawicznie korzystać z tego, co wiemy, co już ćwiczyliśmy, czyli szybko, weszliśmy w rzeczywistość wirtualną. Teraz pracujemy zarówno za pośrednictwem telefonu, jak i dzięki komunikatorom, żeby nasz klient mógł być z nami w kontakcie. Oczywiście nie jest to proces doskonały, ale uważam, że dosyć szybko wyłapujemy osobę, która doświadcza sytuacji trudnej, która ma stany depresyjne. Ważne jest, żeby tutaj rozwijała się psychiatria i żeby była w stanie pociągnąć ten temat dalej.

Co powinno nas zaniepokoić w sobie, a co powinno nas zaniepokoić u naszych bliskich w kontekście tego, nazwijmy go sezonowego, spadku samopoczucia?

– Niepokoić powinny destrukcyjne myśli na swój temat, pojawiające się w trybie nawracającym albo w trybie ciągłym. Jeżeli uderzają one w moje poczucie wartości, w moje poczucie godności i zaczynam uważać, że do niczego się nie nadaję, z niczym sobie nie jestem w stanie poradzić, nic nie potrafię, wszystko jest bez sensu, nie czerpię radości życia z takich najprostszych (jak ja to nazywam) smaków, a nie mam specjalnie powodu do tego, żeby się zamartwiać, to warto zwrócić się do specjalisty. Myślę, że paradoksalnie nasz świat jednak uczy nas pewnej kultury psychologicznej, bo sam fakt, że już teraz o tym rozmawiamy, że ja mówię panu o moim ośrodku, o tym świadczy. A wracając do tematu – właściwie każda sytuacja, która budzi w nas niepokój, może być okolicznością stanowiącą zaproszenie do rozmowy z profesjonalistą. I ja bym do tego bardzo zachęcała. Tu się nie ma czego wstydzić. Po prostu warto, jeżeli coś budzi mój niepokój, jeśli chodzi o moje samopoczucie, zadzwonić. Warto dopytać, warto podejść, ponieważ profesjonalista, który zobaczy z boku nasz problem, może nam wskazać, jak mamy sobie z nim radzić. To jeśli chodzi o nas. Jeśli chodzi o naszych bliskich, uważam, że nie warto być nachalnym. Warto za to dyskretnie zachęcać ludzi do tego, żeby skorzystali z pomocy bliskich. Jednak, gdy ktoś jasno sygnalizuje niechęć do życia oraz stwarza sobie plany tego, jak z tego życia zamierza zrezygnować i je nam ujawnia, to niezwłocznie trzeba nawet wezwać pogotowie. Nie należy bagatelizować sytuacji, w których ktoś wspomina, że chce odebrać sobie życie. Często bagatelizowanie tego i niesłuchanie swoich bliskich może skutkować tym, że ten człowiek rzeczywiście targnie się na swoje życie. Różne są scenariusze związane z kryzysami suicydalnymi. Bywa też i tak, że osoby, które popełniają samobójstwo, nic nie mówią. One po prostu same w cichości wewnętrznej tworzą sobie scenariusz i potem go realizują. W ośrodku mieliśmy wiele takich sytuacji. Myślę sobie, że jeżeli ktoś odczuwa niepokój dotyczący swoich bliskich, to radzę i proszę – dzwoń. Za mało jest takich miejsc, jak nasze. Za mało jest miejsc, w których ludzie mają poczucie pewnej podmiotowości i tego, że są naprawdę poważnie potraktowani. Myślę, że to też jest zadanie dla dziennikarzy, profesjonalistów, rządzących samorządowców, żeby tworzyć takie miejsca, bo ludzie muszą mieć przestrzeń, gdzie będą mogli przyjść i pogadać. Nawet jeżeli będzie się wydawać, że może przesadzam, warto przesadzać w takiej sytuacji, po prostu warto przesadzać.

Czy, gdy spotykamy się z takim problemem u kogoś, powinniśmy działać sami, a może raczej odesłać tę osobę do profesjonalisty?

– Uważam, że sukces odnosi się wtedy, kiedy jest suma pomocy. Na pewno wsparcie przyjacielskie jest pomocą ogromną, fantastyczną i bardzo ważną. Natomiast myślę, że jeżeli mam poczucie, że moje możliwości, jako przyjaciela pomagającego, się kończą, to warto poprosić o pomoc profesjonalistów.

Zdrowie – zagrożenia i choroby - najnowsze informacje

Rozrywka