poniedziałek, 6 września 2021 15:43

Trafiła do „katowni Podhala”. Wyryła na ścianie wiersz wybitym zębem. Kim były góralki walczące podczas wojny?

Autor Mirosław Haładyj
Trafiła do „katowni Podhala”. Wyryła na ścianie wiersz wybitym zębem. Kim były góralki walczące podczas wojny?

Góralska historia II wojny światowej to nie tylko dzielni tatrzańscy kurierzy, ale także, a może przede wszystkim kobiety, bo to ich twarz, zdaniem autorki, miała wojenna codzienność. Łączniczki, sanitariuszki, kurierki… Ale też gospodynie dające opiekę sierotom i uciekinierom, karmiące żołnierzy, przyjmujące pod swój dach prześladowanych Żydów, które za niesioną pomoc często spotkała największa kara.

Agata Puścikowska, dziennikarka i reportażystka, w swojej najnowszej książce „Waleczne z gór. Nieznane historie bohaterskich kobiet”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak, opowiada nieznane historie walecznych kobiet z Podhala, Gorców i Beskidów, które w czasie II wojny światowej heroicznie stawiały opór okupantowi, narażając życie i niejednokrotnie oddalając je za wolność ojczyzny.

W swojej najnowszej publikacji opisuje pani historie góralek walczących w czasie II wojny światowej z okupantem. W książce znajduje się 15 rozdziałów, ale kobiecych historii jest dużo więcej – ile tak właściwie osób się przewija przez karty „Walecznych z gór”?

– Byłabym wdzięczna, gdyby któryś z czytelników, kiedy już przeczyta, zliczył te wszystkie postaci (śmiech). Rzeczywiście rozdziałów jest 15 i każdy z nich jest poświęcony jednej głównej bohaterce. Ale kobiety mają to do siebie, że są solidarne i działają wspólnie, a czasem ich losy w różny sposób się wiążą, więc bywa tak, że owszem, jest główna bohaterka, ale też kilka, kilkanaście nawet drugoplanowych postaci. Nie miałoby sensu pisywanie o jednej bez drugiej. To jest taki łańcuch solidarności kobiecej, wzajemnej pomocy i kobiecej siły. Książka jest przede wszystkim o kobiecej sile. Gdy napisałam „Siostry z powstania” również pytano mnie o liczbę postaci. I wtedy po raz pierwszy prosiłam, żeby czytelnicy policzyli bohaterki występujące w tej książce. Mam naprawdę fajnych czytelników i byli tacy, którzy próbowali. Więc tym razem również proszę – gdy ktoś przeczyta, niech spróbuje je policzyć, sama chętnie się dowiem. Myślę, że konkretnych nazwisk, biogramów i biografii jest na pewno kilkadziesiąt. Są to historie, które przeplatają na przestrzeni lat, bo często opowieść zaczyna przed wojną, a kończy się wręcz współcześnie. Przecież jedna z moich postaci, cudowna pani Barbara Grocholska-Kurkowiak żyje. Albo na przykład   niedawno bo 7 czerwca zmarła pani Wanda Zachwieja, łączniczka AK, wspaniała postać, którą udało się opisać razem z nota bene jej mamą, Marią Zachwieją. A to już dwie postaci, prawda?

Dalsza część artykułu pod wideo:

Od razu dodajmy, że ta książka to nie są suche biogramy, wręcz przeciwnie czyta się ją jak najlepsze powieści szpiegowsko-wojenne. Wróćmy do powodów, dla których książka powstała. We wstępie pisze pani o swego rodzaju sprzeciwie wobec goralenvolku i tatrzańskich kurierach jako takich, nazwijmy to najpopularniejszych podhalańskich motywach związanych z historią II wojny światowej. Co zatem stało za powodami, które kierowały panią przy pisaniu? Czy to był ów wspomniany bunt, czy coś jeszcze?

– To, że motywem, który kojarzymy z II wojną światową i Podhalem są tatrzańscy kurierzy, to świetnie. I obyśmy rzeczywiście wszyscy to kojarzyli, bo wydaje mi się, że  tą wiedzą jest różnie. Kojarzymy być może jeszcze Stanisława Marusarza. Parę osób, nie mówię oczywiście o historykach, może byłoby w stanie wymienić jeszcze kilka innych postaci. Ale ogólnie z naszą wiedzą nie jest dobrze. Natomiast wbił się jakoś w naszą pamięć zbiorową ten nieszczęsny Goralenvolk i muszę powiedzieć, że to jest bardzo przykre. Oczywiście góralska zdrada istniała i jest to bolesne również dla współczesnych, ale na Boga, bohaterstwa było dużo, dużo więcej i to w tragicznych sytuacjach, momentach absolutnie wyjątkowych, wojennych, gdzie każdy akt patriotyzmu mnoży się przez 10. Gdzie podanie kromki chleba, podanie wody partyzantom było bohaterstwem. Gdzie ukrywanie, nawet przez chwilę, uciekających osób było absolutnym bohaterstwem. I tego bohaterstwa na Podhalu, ale nie tylko, bo piszę też o innych rejonach górskich, był ogrom. W „Wojennych siostrach”, swojej pierwszej z historycznych książek, opisałam dzieje siostry Klemensy Staszewskiej. Była to zakonnica z Rokicin Podhalańskich, urszulanka czarna, i byłam zachwycona jej postawą. To była osoba, która potem za swoje bohaterstwo – ukrywała polskich żołnierzy, którzy przedostawali się potem do armii na Zachodzie – poniosła najwyższą cenę, została zabita. Przed śmiercią była więziona w „Palace”, w siedzibie gestapo na Chałubińskiego w Zakopanem. Idąc jej śladem odwiedziłam ten budynek, w którym obecnie mieści się Muzeum Walki i Męczeństwa i zobaczyłam na ścianach (jak ktoś widział, to wie a jak ktoś nie widział, to musi zobaczyć), setki zdjęć. Część z nich przedstawiała mężczyzn, a część to były kobiety. Pamiętam, że było mi strasznie wstyd i przykro, że oprócz Heleny Marusarz i „mojej” Klemensy Staszewskiej (mówię mojej, bo już wtedy jej biografię znałam), to nikogo więcej nie kojarzyłam. I zaczęłam drążyć. Poznałam najpierw postać Heleny Błażusiak, która wywarła na mnie wielkie wrażenie i którą opisałam najpierw w krótkim reportażu, zresztą za namową jej rodziny. Tutaj wielkie Bóg zapłać dla nich, że chcieli ze mną rozmawiać, bo była to postać tak wielka, jak nieznana po wojnie. Nawet niedawno dziennikarze wypisywali jakieś „mądrości” w Internecie, że kobieta...  nie przeżyła „Palace”. To kompletna bzdura. Przeżyła tortury, została wywieziona do obozu koncentracyjnego i na szczęście z transportu uciekła. Zmieniła nazwisko, zamieszkała gdzie indziej, wyszła za mąż, urodziła piątkę dzieci, a w latach osiemdziesiątych zakładała jeszcze w Wadowicach pierwszą „Solidarność”. Nieprawdopodobna osoba, która swoim zębem, wybitym przez Niemców podczas potwornych przesłuchań (to była, zaznaczam, wówczas osiemnastolatka, łączniczka, sanitariuszka), wyryła przepiękną modlitwę na ścianach „Palace”. Kilkadziesiąt lat po wojnie Henryk Mikołaj Górecki dopisał do nich muzykę i powstała III Symfonia Pieśni Żałosnych. Niesamowita historia, bohaterstwo ciche, zapomniane. Co ciekawe, gdy powiedziałam jednemu z historyków, że będę pisać właśnie o tej postaci, to wzruszył ramionami i powiedział o niej: „No, taka jakaś… żadna”. To mnie przeraziło, bo moim zdaniem bohaterstwa nie trzeba mierzyć wyłącznie ilością zdobytej broni, odniesionych zwycięstw na polu walki, tylko właśnie codziennością wojny. A codzienność wojny według mnie miała twarz kobiecą. To były sanitariuszki, które ryzykowały życie, i ich bandaże, ich codzienna praca. To były łączniczki, bez których nie byłoby możliwość w żaden sposób komunikować się. To były też dziewczyny, które przenosiły broń i amunicję. No i to też były osoby, które żywiły, co jest bardzo istotne, czy też ratowały sieroty wojenne. Bez kobiet sierot wojennych i cywilnych ofiar byłoby dużo więcej. W tej książce udało się też opisać kobiety, które były na pierwszej linii walk. I to jest też niewiarygodne, że o nich jest cicho.

Helena Błażusiak / fot. Wydawnictwo Znak

– Z czego wynika to przemilczenie? Czy to specyfika góralskiego charakteru?

– Myślę, że odpowiedź jest wielowątkowa. Więc, po pierwsze, dlatego, że czasy powojenne były bardzo trudne i bohaterzy wojenni, na przykład żołnierze i żołnierki AK (używam formy żołnierka, nie uważam, żeby było w tym coś złego, zwłaszcza, że opisywane przeze mnie kobiety same używały tej formy) ukrywali swoją przeszłość AK-wską, czy przynależność do innych formacji walczących z Niemcami. Za to w najlepszym wypadku groziło więzienie, w najgorszym śmierć. Mamy tego przykłady, i dlatego mnóstwo ludzi się nie ujawniało. Z kobietami jest jeszcze inna sprawa, bardzo konkretna, bardzo prosta. One po prostu, jeżeli przeżyły, wchodziły w rolę matek, żon. Skupiały się na czymś zupełnie innym. Nie chciały swoich dzieci obciążać przeszłością. Nie chciały "grać" bohaterek, wręcz w ten sposób o tym mówiły. Pani Barbara Grocholska-Kurkowiak, która walczyła w powstaniu warszawskim, przez długi czas w ogóle o tym nie mówiła. Dla niej to była też jakaś trauma, a trudno mówić o traumie. Dopiero po latach, po namowach wielu osób, doszła do wniosku, że jednak warto mówić o przeszłości młodemu pokoleniu, po prostu dawać świadectwo walki i postawy. Ale takich bohaterskich postaci było więcej. Część z nich po prostu nie przeżyła, wobec czego, rodzina albo zadbała o tym pamięć, albo nie. Myślę, że to jest najprostsza odpowiedź.

Pyta pan, czy wpłynęła na to specyfika górali? Górale są twardzi, górale mają w sobie wielką godność i wcale nie są osobami wylewnymi, więc z pewnością to również wpłynęło na sytuację. Dla przykładu: mam swoich ukochanych gazdów, przyjaciół w miejscowości pod Zakopanem i przyjeżdżam do nich od wielu lat. Dopiero, gdy poznaliśmy się bliżej, to się okazało, że ojciec pana Józefa, właściciela mojego pensjonatu, bardzo mocno wspierał AK. Ale opowiedział mi o tym dopiero wtedy, gdy poznaliśmy się już bliżej. Warto też zaznaczyć, że opowiadał o cudzym bohaterstwie, nie o własnym. Pytanie, czy gdyby jego ojciec żył, bo już nie żyje, czy sam cokolwiek by opowiedział? Prawdopodobnie nie. To też jest kwestia góralskiej skromności, a u kobiet w górach jest ona szczególnie duża. Ale proszę też zauważyć jedno: jeśli chodzi na przykład o bliskie mi powstanie Warszawskie (urodziłam się w stolicy), to i w tym przypadku też najpierw mówiło się o mężczyznach, a potem o kobietach. Może w przypadku walki w górach, jest podobnie. I może to jest ten czas. Może dojrzeliśmy do tego, żeby mówić o bohaterstwie kobiet, prawdziwej sile kobiet. Gdy pokaże się je prawdziwie i w sposób nie taki koturnowy, bo przecież one kochały, nienawidziły, śmiały się, płakały, wściekały – po prostu były to kobiety z krwi i kości – to wówczas ich bohaterstwo pociąga. Więc może jest teraz odpowiedni czas na to, bo wcześniej nie było takiej możliwości, jeśli chodzi o społeczną mentalność. Oczywiście, o niektórych postaciach wiedzieliśmy dużo, mam na myśli tutaj Helenkę Marusarz, notabene 12 września jest 80. rocznica jej śmierci, ale to dlatego, że rodzina o to zadbała, mówiła o niej publicznie. O pamięć zadbał chociażby jej brat Stanisław Marusarz, kurier, wspaniały człowiek ale również dalsza rodzina. Kolejny przykład? Jadwiga Apostoł – mówią o niej, że jest "współtwórczynią" Konfederacji Tatrzańskiej. Moim zdaniem - to określenie nie oddaje jej rzeczywistego wkładu w powstawanie organizacji.  Ona była jednym ważnym filarem organizacji, obok Suskiego i Popka. Więc rzeczywiście, może to jest taki czas, że my, współczesne kobiety, współcześni ludzie, którym zależy na historii, mamy zadbać o tę pamięć. Moim zdaniem, jeszcze 10 lat i nie będzie co zbierać, już tej pamięci nie będzie.

"katownia Podhala", obecnie Muzeum Walki i Męczeństwa “Palace”

Jak długo trwały prace nad książką?

– Trudno powiedzieć konkretnie, bo z jednej strony mogę stwierdzić, że to wszystko zamknęło się w roku, ale to byłoby niepełne. Już wcześniej mocno poznawałam środowisko górali, którym bliska jest historia, poznawałam ludzi z którymi później się zaprzyjaźniłam, jak chociażby osoby związane z  Muzeum „Palace” na Chałubińskiego. Osoby związane z tą placówką bardzo mocno pomogły. Myślę tutaj przede wszystkim o Janie Jaroszu, który jest kustoszem tego miejsca, ale też o córce wojennego kuriera Wincentego Galicy, Lucynie Galicy - Jureckiej innych, którzy byli mi na miejscu bardzo pomocni. Ta książka nie miałaby takiego kształtu, gdyby nie oni. Gdyby nie ich wiedza, gdyby nie ich ogromna otwartość, świadomość tego, że dobrze, żeby te historie poszły w świat w sposób „popularny”, bo ta książka nie jest książką, stricte historyczną, to jest reportaż historyczny. Stąd jest ona skierowana nie tylko do osób, które uwielbiają książki historyczne i znają historię, ale też do ludzi młodych, może nie do końca obytych z historią. Jednocześnie, tak jak pan powiedział, rzeczywiście te historie trzymają w napięciu. Ktoś powiedział o „Wojennych siostrach”, że to jest trochę jak thriller i tutaj chyba też jest coś takiego. To nie jest mój celowy zabieg. To jest po prostu prawda. Nawet biłam się po łapach, gdy chciałam napisać coś takim, powiedzmy, bardziej kwiecistym językiem. Nie miałoby to sensu, dlatego sama historia, prawda historyczna jest tak ciekawa.

Niesamowite jest też to, że udało mi się dotrzeć do rodzin moich bohaterek. Działo się to zgodnie z zasadą „po nitce do kłębka”. Czasem same rodziny się odzywały. I te historie usłyszane z ich perspektywy… To po prostu czasem bierze dreszcz. Na przykład rozmawiałam z jedynym żyjącym synem pani Katarzyny Filipek ale i z jej wnukami, prawnukami. Pani Katarzyna Filipek w ’39 miała czterdzieści parę lat, była wdową, miała siedmioro dzieci, najmłodsze jeszcze przy piersi. I to właśnie z tym chłopcem, już jako starszym człowiekiem, rozmawiałam. Ta niezwykła kobieta przyjęła pod swój dach Żydów, niemal sąsiadów, ale wiedziała dokładnie, co ryzykuje. I co się z nią stało? Donos, została zamordowana. Rodzina dowiedziała się o tym 40 lat po wojnie. Spotkania z rodzinami były dla mnie wyzwaniem. Z jednej strony były przepiękne, do końca życia ich nie zapomnę, z drugiej jednak trudne. Piękne, bo była to czyjaś historia, dlatego bardzo dziękuję tym rodzinom za to, że po prostu mi zaufały, że nie pomyślały sobie: „A, przyjechała jakaś nie wiadomo skąd, będzie tu rozgrzebywać nasze dzieje i nie wiadomo co napisze”. Zaufały mi i oni też się z tego cieszą, cieszą się, że postać babci, czasem ciotki, czasem przyjaciółki nie zginie, po prostu nie zginie.

Katarzyna Filipek / fot. Wydawnictwo Znak

Która z biografii najbardziej panią poruszyła?

– Za każdym razem, gdy rozpoczynałam pracę nad kolejnym rozdziałem, kolejną postacią - wydawało mi się, że to jest właśnie ta, nad którą aktualnie pracuję. Po czym się okazywało, że nie, że kolejna jest również poruszająca. Te biografie się dopełniają. To jest trochę taka mozaika. Każda jest trochę inna, bo tak jak kobiety się różnią, tak ich historie też. Ale miałam kilka sytuacji, które mnie zupełnie wybiły z rytmu i z dziennikarskiego racjonalizowania pewnych spraw. Na przykład sytuacja z panią Wandą Zachwieją. Proszę sobie wyobrazić, że, gdy już właściwie miałam zakończony zbieranie materiałów i książka była właściwie oddana do korekty – to był początek czerwca – 7 czerwca dostałam maila od pewnej pani ze Szczawnicy. Napisała, że dowiedziała się, że piszę książkę i że ma wspaniałe postaci, które muszę opisać. Z naciskiem na „muszę”. Nie wiedziałam w ogóle o kogo chodzi, zadzwoniłam do niej z grzeczności i mówię: „Wie pani, niestety nie mogę już opisać tej postaci, bo już mam wszystko zamknięte”. Ona na to: „Ja pani wszystko prześlę, zdobędę materiały, bo są dostępne, poszukam w lokalnych bibliotekach, obie panie już nie żyją, ale są wielkie i trzeba o nich napisać” (na marginesie, czasem takie lokalne ośrodki kultury czy biblioteki, to jest skarbnica wiedzy na takie tematy). Zaznaczam, że ta pani myślała, że obie bohaterki już dawno nie żyją. Materiały zostały mi przesłane 9 czerwca. Tego dnia ta pani zadzwoniła do mnie i mówi: „Pani Agato, proszę usiąść”. Po takim wstępie już widziałam, że coś dziwnego się stało. Powiedziałam: „Dobrze, jestem twarda, proszę mówić. Rozumiem, że nie ma tych dokumentów”. Na co moja rozmówczyni: „Proszę pani, są, tylko 7 czerwca zmarła pani Wanda Zachwieja, o czym ja nie wiedziałem. A dzisiaj, 9 czerwca, był jej pogrzeb”. Ktoś powie: creepy, ktoś powie: świętych obcowanie. Po mnie przeszedł wtedy dreszcz i od razu wiedziałam, że absolutnie muszę poznać i opisać tę postać. Udało się. Pojechałam do Szczawnicy, bo obie panie stamtąd pochodziły. Spotkałam się z ich żyjącymi krewnymi, którzy bardzo chcieli o nich rozmawiać. To była niesamowita rzecz. Drugą taką postacią, która była dla mnie bardzo ważna ze względów osobistych, rodzinnych, to jest pani Katarzyna Filipek o której wcześniej już wspomniałam. Jest ona mi bliska z prostego powodu – dlatego, że jej historia, to też jest trochę historia mojej rodziny. Moi pradziadkowie zginęli za ratowanie prawdopodobnie Żydów, ale też, i tego jestem na sto procent pewna, księdza. Zostali zamordowani, zostali zabrani od swoich małych dzieci, od mojej babci i zabici w szczerym polu. To były tereny obecnego województwa wileńskiego. Więc znam to, można powiedzieć, od drugiej strony. To znaczy pamiętam, jak moja babcia zawsze opowiadała o tym, jaka to była trauma dla niej. Z jednej strony bohaterstwo rodziców, cudowne i wspaniałe, ale z drugiej strony trauma dziecka, bo nie miała matki, nie miała ojca, była sierotą. Do tego represje, spalenie domu. Dokładnie to samo co się stało  u Filipków, miałam więc w mojej rodzinie, więc  postać Katarzyny, z tych względów jest mi bliska. Ale nie mogę powiedzieć, że to są jakieś moje dwie „ulubione” historie. Bo jak się czyta tę książkę, to naprawdę trudno się tutaj zdecydować i wybrać którąś z nich. Udało się też opisać dwa zgromadzenia  zakonne z Podhala, które stawiały opór Niemcom. Można przeczytać m.in o  sercance, siostrze Wencjanie z Zakopanego, która ratowała w szpitalu AK-owców. W konspiracji przenosiła im ubrania góralskie i dzięki temu uciekali ze szpitala i ratowali się przed śmiercią z rąk Niemców. Mało tego, sama była żołnierzem Armii Krajowej. Przecież o niej można nie rozdział, ale całą książkę napisać i film nakręcić, i to nie byle jaki, bo trzymałby w napięciu od początku do końca.

Mówiła pani o tym, że opisywane przez panią bohaterki były sanitariuszkami, kurierami, przenosiły broń, informacje, opiekowały się sierotami. Czy to wszystkie „profesje”, którymi się zajmowały?

– Nie, to były też osoby, które zajmowały się chociażby tajnym nauczaniem albo kolportażem, czy tworzeniem prasy podziemnej. To jest bardzo ważna i istotna sprawa, którą się czasem pomija i bagatelizuje pytaniami: „Po co to było potrzebne? Dlaczego?”. A no właśnie po to, żebyśmy wygrali, żebyśmy wierzyli w wygraną. Ale wracając do pytania. Na przykład Józefa Machay - Mikowa pseudonim Ryś, była oficerem łącznikowym Tajnej Organizacji Wojskowej. No, to przecież jest w ogóle absolutna kosmitka, wybitna postać. Została zabita na Montelupich w Krakowie, pochodziła z Orawy. Przy tej okazji warto wspomnieć, bo ten wątek mógł gdzieś umknąć, że opisane przeze mnie  kobiety  nie pochodzą wyłącznie spod Tatr, ale też ze wspomnianej Orawy, Pienin i Gorców. To była też góralka kliszacka (Tokarnia i okolice), Katarzyna Filipek, czy też góralki beskidzkie, jak Genowefa Kroczek. Ta ostatnia, to absolutnie nie poznana postać, na szczęście krakowski IPN i lokalni działacze starają się, żeby pamięć o niej zaszczepić, na razie w okolicach Limanowej. Genowefa była młodą kobietą, która tworzyła sieć szpitali w czasie wojny. To jest niesamowite. Stworzyła sieci placówek, które doskonale działały – na przykład nie było w nich przypadków tyfusu. Była to zarazem postać bardzo tragiczna. Przepiękna dziewczyna, która uratowała jednego z żołnierzy, a  który potem przyszedł na stronę komunistów, i ją zabił. Więc tak, jak powiedziałam, one były bardzo różne. Ktoś może powiedzieć: „Co to za walka, że się uratuje Żydów, czy się nie uratuje, czy się kogoś weźmie pod dach, czy nie?”. Otóż jest to walka o człowieczeństwo. O człowieczeństwo. Mam też opisane dwie kobiety z gór poza wspomnianą panią Basią Kurkowiak, które były w powstaniu warszawskim. Więc też tak się te losy przewijały. Obydwie przeżyły. Jedna wyjechała na Zachód, a druga wróciła do Zakopanego. Te życiorysy są fascynujące, to są fascynujące historie. Cieszę się i wiem, że o niektórych jeszcze będzie głośno, bo na przykład powstaną o nich filmy. Wiem o takich planach wobec dwóch postaci. I dobrze, niech filmów poświęconych takim osobom będzie więcej. Mam też nadzieję, że powstaną też monografie, tak, jak to miało miejsce po napisaniu przeze mnie „Wojennych sióstr” – już kilka monografii poświęconych moim bohaterkom, powstało. To bardzo ciekawe, bardzo ważne pozycje. Z tym, że to już jest zadanie, może dla historyków miejsca, może dla osób mocno związanych z tymi postaciami, bo praca nad monografią, to jest zupełnie inna praca niż napisanie reportażu historycznego. Bardzo się cieszę się, że udało mi się napisać tą książkę i jeszcze raz dziękuję rodzinom, lokalnym stowarzyszeniom i władzom, które kultywują pamięć, kształtują świadomość w młodych ludziach. Na koniec jeszcze jedna myśl, szczególnie dla młodych kobiet. Jeśli  mamy problemy z wiarą w siebie i próbujemy odnaleźć się w rzeczywistości, w tym świecie, to paradoksalnie właśnie takie postaci i spojrzenie na świat z ich perspektywy, pewne rzeczy (i mówię to też z własnego doświadczenia) ustawiają, dzięki czemu człowiek staje do pionu.

Genowefa Kroczek / fot. Wydawnictwo Znak

***

Poniżej, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak, prezentujemy fragment książki poświęcony Helenie Błażusiakównie.

Modlitwę, wstrząsający wiersz, na ścianie katowni wyryła wybitym jej przez oprawców zębem. Henryk Mikołaj Górecki napisał do tych słów muzykę. Kobieta pozostawiła wpis, dzięki któremu świat nieco lepiej poznał Palace. A sama autorka? Co naprawdę się z nią stało?

Niby zwykła jak na wojenne czasy dziewczyna. Nie dokonywała wiekopomnych czynów. Nie wpisała się w historię wielkimi złotymi zgłoskami. Nie doczekała się wojskowych stopni i nagród. A mimo to jest niezwykle ważną postacią, którą warto poznać. Jej historia symbolizuje walkę tysięcy młodych Polek, które działały w ciszy i poświęcały młodość dla dobra kraju.
W Polsce o Helenie słyszeli nieliczni. Nawet po ponad siedemdziesięciu latach od jej uwięzienia w internecie można było znaleźć teksty, w których ktoś pisał: „nie przeżyła Palace” lub „nie wiadomo, czy przeżyła”. Skąd takie przypuszczenie? Dlaczego w dobie stosunkowo łatwego dostępu do informacji prawda o Helenie nie wyszła na światło dzienne? Otóż Helena Błażusiak, pseudonim „Lena”, przeżyła tortury Palace. Przeżyła też drugą wojnę światową. Skąd brak wiedzy o niej? Odpowiedź jest dość prosta: tuż po wojnie młoda kobieta musiała się ukrywać.  Wanda Helena Błażusiak, na początku lat pięćdziesiątych stała się Wandą Pawlik. Niemal do końca życia nie opowiadała o swojej walce. Jej historię znała garstka osób – dzieci i niektórzy krewni.
W zachowanych szczątkowych wspomnieniach możemy wyczytać lakoniczne informacje biograficzne: „Urodziłam się 4 lutego 1926 roku w Szczawnicy jako córka Stanisława Błażusiaka i jego żony Zofii z domu Hurkała. Szkołę podstawową ukończyłam w Szczawnicy, po której pomagałam rodzicom w domu”.
Wspomniany już życiorys Heleny Błażusiak-Pawlik, który napisała wiele lat po wojnie, jest nadzwyczaj krótki. „Lena” pisze czy raczej raportuje w krótkich żołnierskich słowach. Dobrze jednak, że pozostały chociaż te lakoniczne wspomnienia. Bezcenne zapiski z życia. „Wybuch wojny w 1939 roku zastał mnie i naszą rodzinę w Szczawnicy. Mój ojciec Stanisław Błażusiak ps. »Pik« i starszy mój brat Stanisław Franciszek od jesieni byli zaprzysiężonymi przewodnikami komórki Służby Zwycięstwu Polski w Szczawnicy. Przeprowadzali żołnierzy i oficerów WP po wojnie obronnej z 1939 roku z Nowego i Starego Sącza do Szczawnicy. Przeprowadzani wojskowi byli zakwaterowani w naszym domu i w innych domach mieszkańców Szczawnicy w oczekiwaniu na kuriera, który przeprowadzał ich ze Szczawnicy przez Słowację na Węgry” – pisała po latach Helena Błażusiak, wtedy już Pawlik.
W ukrywaniu i przekazywaniu uciekinierów dalej przez granicę dziewczyna wspierała ojca i brata. W biografii wspomina o tym jednak tylko krótkim zdaniem: „W czynnościach zakwaterowania uchodźców pomagałam ojcu i bratu”.
Helena Błażusiak po latach pisała: „Po wybuchu powstania szczawnickiego dnia 28 lipca 1944 roku, w którym brał czynny udział mój ojciec, cała nasza rodzina zmuszona była się ukrywać w lesie, bo byliśmy poszukiwani przez gestapo. Ja przeszłam przez punkt kontaktowy ZWZ – AK na Lubaniu do kpt. Ernesta Durkalca ps. »Sław«, gdzie jako pomoc w kuchni przygotowywałam posiłki dla znajdującej się tam załogi, opiekowałam się między innymi rannymi partyzantami”.
Wspomniane walki były częścią akcji „Burza” przygotowanej przez AK. W walkach szczawnickich Polacy zabili kilku Niemców. Adam Czartoryski, dowódca placówki terenowej AK „Sieć” w Szczawnicy, zarządził pełną gotowość mobilizacyjną wśród żołnierzy AK zakonspirowanych w podległych mu dwóch plutonach w Szczawnicy. W budynku inhalatorium zlokalizowano tajny skład broni – w większości granaty ręczne. A 28 lipca willa Renata, w której mieściła się szkoła granatowych policjantów, została otoczona przez partyzantów, między innymi braci Mańkowskich, Adama Próchnickiego, pseudonim „Tarzan”, i Stanisława Błażusiaka.
Adam Czartoryski przygotowywał likwidację Niemców w szkole policjantów granatowych głównie za pośrednictwem Stanisława Błażusiaka. Wydał rozkaz likwidacji czterech podoficerów niemieckich: trzech Niemców zastrzelili, czwartemu, rannemu, udało się uciec opłotkami. Wkrótce zameldował swoim, że jego kolegów Polacy zastrzelili i że jest bunt w Szczawnicy. Dzień później Polacy musieli więc akcję odwołać. Nie miała większego sensu, gdyż zakładano jednoczesne podjęcie walki z Niemcami w bardzo wielu miejscowościach. Gdy w rejonie Gorców i Pienin w zasadzie jedynie Szczawnica stanęła do boju, a Niemcy nie musieli bronić się w innych okolicach i szykowali ludzi do zdławienia powstania, dalsze działania nie miałyby szans. Groziły też pacyfikacją całej miejscowości. Po zajściu w Szczawnicy cała rodzina Błażusiaków musiała się ukrywać. Poszukiwało ich gestapo, chronili się więc w bezpiecznych miejscach, w tym w okolicznych lasach.
Helena przeszła na Lubań do schroniska. Trudno było podejść tam niezauważonym. Natomiast partyzanci mogli z niego dość swobodnie obserwować teren. Czuli się więc względnie bezpiecznie. Jednak we wrześniu 1944 roku Niemcy otrzymali donos. Szykowali obławę i przejęcie terenu, aresztowanie ludzi.
„W dniu 25 września 1944 roku, wczesnym rankiem, Niemcy (…) urządzili obławę na partyzantów ukrywających się w schronisku. Zostaliśmy wszyscy, 16 osób, aresztowani, w tym dwóch partyzantów radzieckich” – opisuje Wanda Pawlik.
– Chwilę przed atakiem niemieckim do schroniska wpadł pan Dziewulski, Polak patriota, który pomagał partyzantom. Próbował wszystkich ostrzec, bo dowiedział się o zdradzie. Jednak przybył zapóźno. Niemcy byli pierwsi i aresztowali wszystkich – opowiada pani Bogna, córka Wandy.
– Pan Dziewulski przeżył wojnę i zmarł niedawno. W czasie aresztowania Polacy nie mogli się skutecznie obronić, wrogowie mieli przewagę liczebną. Pojmanych niemiecka eskorta z wycelowaną bronią sprowadziła z Lubania. W tym czasie Niemcy podpalili schronisko, które całkowicie spłonęło.
– Pan Dziewulski, gdy byli przy lesie, szepnął do mojej mamy, że będzie za chwilę uciekał. I żeby uciekała razem z nim. I może by go mama posłuchała, bo była odważna i bardzo sprawna fizycznie, ale wówczas pani Durkalec chwyciła ją za rękę i zatrzymała. Zaklinała ją, by ta nie ryzykowała ucieczki: „Ani się waż”, mówiła. Bała się bardzo o mamę, była pewna, że Niemcy ją zastrzelą – kontynuuje relację pani Bogna. Błażusiakówna posłuchała starszej i doświadczonej Durkalcowej. Kilka osób jednak spróbowało ucieczki. Część z dobrym skutkiem. Helena pisała: „Ze schroniska uratowali się: Franciszek Ciesielka »Karo«, Eugeniusz Czeremszyński »Cis«, Eugeniusz Giełdczyński »Kosa«. W czasie ucieczki zostali zabici: Ignacy Gorczewski »Brzoza «, Aleksander Krzysztyniak »Szarotka«. Aresztowani: kpt. Ernest Durkalec »Sław«, Helena Durkalec »Sława«, por. Józef Przedrzymirski »Sokół«, Irena Sierakowska-Przedrzymirska »Irena«, Krysia Sierakowska »Empi«, Stanisława Czechówna »Kania«, Helena Błażusiak- Pawlik »Lena«, Anna Krzystyniak, Wojciech Kopiński »Piórko «. Zostaliśmy wszyscy pod eskortą Niemców sprowadzeni do willi pani Kozickiej w Czorsztynie. Tu nas przesłuchiwano, po czym odwieziono do aresztu w Nowym Targu, a później do katowni gestapo w Zakopanem”. Kobieta nie wspomina jednak, że w Czorsztynie cudem uniknęła śmierci. Historię uzupełnia więc jej córka, Bogna:                                                                                       – Najpierw mamę przesłuchiwano. W końcu postawili ją przy murze, na rozstrzelanie. Odstąpili od tego zamiaru w ostatniej chwili. Dlaczego? Może chcieli wiedzieć więcej, wydobyć ważne informacje? Dlatego zapewne przewieziono matkę i kilka osób do katowni gestapo, do Palace w Zakopanem.
– Trudno sobie nawet wyobrażać, co ciocia przeszła w Palace – mówi Jarosław Błażusiak. – Mój dawny znajomy, który przeszedł również przesłuchiwania w katowni, mawiał zawsze, że „tam nawet ściany płakały”. I ten opis do mnie najbardziej przemawia. „Lena” o swojej męczarni pisała krótko: „Na gestapo już od pierwszego dnia zaczęła się gehenna przesłuchania, bicia, wieszanie na drzwiach itp. Tam też miałam wybite zęby”. I więcej o Palace nie napisze. Po wielu latach o tym, co ją spotkało, opowiedziała zięciowi. Jednak też w bardzo oszczędnych słowach. Bo kto może dziś zrozumieć tamten czas i tamte tortury – bicie, głodzenie, polewanie lodowatą wodą? Kto zrozumie śmierć z zamarznięcia i maleńkie cele, w których jednocześnie przebywało po kilkadziesiąt stłoczonych, poranionych osób? Kto zrozumie tamto cierpienie, krew na ścianach i podłodze? Tu przez lata okupacji Niemcy zamordowali setki osób, a torturowali cztery tysiące.– Mama musiała cierpieć niewyobrażalnie. Niemcy wściekli byli na tych, którzy nikogo nie sypnęli mimo tortur, bardzo drażniły ich niezłomne kobiety – mówi pani Bogna. – Gdy matkę pojmali, towarzysze broni dziadka obawiali się więc rezultatu przesłuchania Heleny. Nawet najwięksi twardziele, mężczyźni, czasem nie wytrzymywali tortur i sypali. Dziadek jednak miał spokojnie powiedzieć do swoich dowódców: „Nie bójcie się, ona nikogo nie wyda”. Znał swoją córkę doskonale. Faktycznie nie wydała nikogo.
„Nie wiadomo, czy Helena przeżyła pobyt w Palace i czym wyskrobała swoją modlitwę na ścianie. Może kawałkiem cegły” – można było przeczytać do niedawna w jednym z internetowych opracowań na temat Błażusiakówny. Jak już wiemy, Helena wojnę i pobyt w Palace przeżyła. Ponadto modlitwę wydrapała na ścianach swojej celi nie cegłą, lecz własnym wybitym zębem. Opowiedziała o tym po latach rodzinie. Osiemnastolatka pozostawiła wstrząsający ślad: napis na murze w celi numer trzy. Różni więźniowie pozostawiali w celach, na korytarzu czy w toalecie inskrypcje. Jedni pisali, czym się zresztą dało, tylko nazwisko, inni wydrapywali inicjały. Bywało, że wypisywali czas pobytu i miejscowość, skąd pochodzili. Chcieli pozostawić po sobie jakiś ślad na wypadek, gdyby przepadli bez wieści. Istniało wówczas jakieś prawdopodobieństwo, że kolejny więzień Palace napis przeczyta i przekaże po wyjściu na wolność rodzinie. Helena wyryła natomiast modlitwę – wiersz. Jedyny taki w całej katowni.
„Mamo, nie płacz, nie.
Niebios Przeczysta Królowo,
Ty zawsze wspieraj mnie.
Zdrowaś Mario, Łaskiś Pełna
Zakopane Palace, cela nr 3, ściana nr 3. Błażusiakówna Helena
Wanda, lat 18, siedzi od 25 września 44”.
Najpewniej Helena pozostawiła napis pod koniec pobytu w katowni. W Palace przebywała siedem długich tygodni. Po czym nagle kazano jej wyjść z budynku. Część więźniów załadowano do auta i wywieziono pod eskortą na stację kolejową. Pociąg ruszył w kierunku Krakowa, ale nie wiadomo, gdzie miała być docelowa stacja. Być może wieźli jeńców do więzienia w Krakowie na Montelupich. Być może wprost do któregoś z obozów zagłady.
„Dnia 22 listopada 1944 roku zabrali kilkanaście osób (…) do samochodu i pojechaliśmy na stację kolejową pod eskortą rzekomo do obozu. Nikt nie wiedział gdzie, oczywiście było to późnym wieczorem. Jak pociąg dojeżdżał do lasku, nagle było słychać ostrą strzelaninę, pociąg zwolnił, partyzanci wyłamali drzwi, kazali nam wyskakiwać, gdzie kto może, i uciekać” – relacjonowała kobieta. Był to już bowiem czas, gdy Niemcy słabli, a partyzantka w okolicznych lasach stawała się coraz mocniejsza. Helena została więc odbita i uwolniona. Kto dokładnie odbił jeńców? Tego nie wiadomo.
Helena poszła pieszo do Nowego Targu. Wędrowała długo, prawie całą noc. Można więc przypuszczać, że przebyła około dwudziestu kilometrów. Zmordowana, przemarznięta, obolała po przesłuchaniach w Palace, weszła do pierwszego napotkanego domu. Nie było możliwości, by gospodarze nie dostrzegli jej stanu i nie zdawali sobie sprawy, że oto mają przed sobą więźniarkę uciekinierkę. Helena wiele ryzykowała, ale nie miała wyboru. Musiała dostać ubranie, bo żeby ruszyć dalej, nie mogła na siebie zwracać uwagi. Napotkani ludzie dali jej sutą spódnicę i dużą chustkę, którą mogła się okryć. Zapewne również ją nakarmili.
„Poradzono mi, żebym starała się zabrać ciężarówką, która wyjeżdżała z rynku do Dębna, gdzie kopano rowy. Tak też zrobiłam, udało się i już wieczorem byłam w Szczawnicy u dziadków. Dziadkowie mieli mówić, gdyby mnie ktoś zobaczył, że zostałam zwolniona. Na trzeci dzień zachorowałam i doktor Kołączkowski wysłał mnie do szpitala w Nowym Targu z poufnym listem do doktora Przetacznika, w szpitalu przeleżałam do końca wojny”.
Trudne przejścia z Palace dały w końcu o sobie znać: Helena ciężko chorowała i do końca wojny przebywała w szpitalu. Personel wiele ryzykował, by ją – zbiegłą więźniarkę – leczyć w pełnej konspiracji. Prawdopodobnie miała zmienione dane osobowe i podrobione papiery.
Cała rodzina Błażusiaków przeżyła wojnę. Po wycofaniu się Niemców powrócili do rodzinnego domu w Szczawnicy. Niestety, okazało się, że ich dom został okradziony, jednak przez kogo, nie wiadomo. Życie zaczęło powoli wracać do normy.
Przenieśmy się jeszcze do Zakopanego lat siedemdziesiątych. W tym czasie legendarny kurier, więzień Palace i Auschwitz, Mauthausen- Gusen i Sachsenhausen, wówczas już znany lekarz, doktor Wincenty Galica regularnie odwiedzał piwnice dawnej katowni.
– Tatuś już wtedy starał się to miejsce upamiętnić, by nie niszczało – opowiada córka kuriera doktor Lucyna Galica-Jurecka, przewodnicząca Stowarzyszenia Muzeum Walki i Męczeństwa „Palace”
– Katownia Podhala. – Wówczas w Palace, na parterze i piętrach, znajdowało się sanatorium dla kombatantów. Ludzie przyjeżdżali na wypoczynek i świetnie się bawili w dawnej katowni. Niewiele osób spoza Zakopanego zdawało sobie sprawę, co w czasie wojny działo się w budynku. Tata jednak był zdeterminowany, by walczyć o dawną katownię, żeby stała się muzeum, miejscem upamiętniającym wszystkich, którzy tutaj cierpieli katusze. Co oczywiście nie podobało się ówczesnym władzom. Doktor Wincenty Galica do piwnic dostawał się nielegalnie, dzięki zaprzyjaźnionym stróżom. Któregoś razu odwiedził swoją dawną celę numer trzy, w której był przetrzymywany w 1941 roku. Tam znalazł i odczytał wpis Heleny Błażusiakówny. Zrobił na nim wstrząsające wrażenie.
– Ta modlitwa, a był to naprawdę fragment Ballady o Jurku Bitschanie, orlęciu lwowskim, której Helena nauczyła się w schronisku na Lubaniu, kryjówce partyzantów, mocno zapadła ojcu w serce i pamięć – opowiada doktor Lucyna Galica-Jurecka.
– Ojciec Heleny nie znał. Przypuszczalnie nawet nie wiedział, że przeżyła wojnę. Ale sam przeszedł piekło w katowni i postać odważnej dziewczyny, która była więziona trzy lata po nim w tej samej celi, niewątpliwie przemawiała do wyobraźni. Doktor Galica był współtwórcą Towarzystwa Muzycznego imienia Karola Szymanowskiego. Wspólnie między innymi z Jerzym Waldorffem zabiegał o wykupienie i wyremontowanie słynnej willi Atma, co się zresztą udało. Członkiem honorowym towarzystwa był też kompozytor Henryk Mikołaj Górecki.
– Ojciec opowiadał Góreckiemu o Palace. Mówił o wpisie Heleny. Bardzo chciał, by powstała do tego tekstu melodia, która byłaby hołdem dla miejsca, ale też pewnym symbolem dawnych dni – dodaje doktor Lucyna Galica-Jurecka. – Górecki był również tekstem poruszony. Kompozytor zapowiedział, że skomponuje melodię. Pierwotnie miała to być osobna pieśń, niewielka forma muzyczna. Stało się jednak inaczej.
– Prawdopodobnie ojciec zabrał Góreckiego do piwnic Palace i pokazał mu wpis, a także i inne wpisy. Jeśli Górecki był w piwnicach, mógł widzieć też ślady krwi, których wówczas było tam wiele. Jeśli tam faktycznie weszli, to oczywiście nielegalnie. Być może jednak ojciec po prostu wszystko Góreckiemu dokładnie wytłumaczył i opowiadał. Kompozytor – człowiek wyjątkowo wrażliwy – bardzo się w sprawę wciągnął, przeżywał słowa zapisane przez Helenę – mówi Lucyna Galica-Jurecka. Górecki na kartce otrzymał słowa modlitwy Heleny Błażusiak. Napisał do nich melodię. Całość umieścił w III Symfonii op. 36 – Symfonii pieśni żałosnych, która powstała w Katowicach w 1976 roku. Prawykonanie dzieła odbyło się w kwietniu 1977 roku. Utwór śpiewała wówczas polska sopranistka Stefania Woytowicz, później Zofia Kilanowicz. Słowa Heleny znalazły się w drugiej części dzieła, o której Górecki napisze, że „jest rodzajem lamentacji o prostej budowie ABABC”. Symfonia zresztą była w Polsce mocno krytykowana i została doceniona dopiero po latach. Na Zachodzie od premiery nie schodziła wiele tygodni z… popularnych list przebojów. To dzięki słowom zawartym w symfonii część świata dowiedziała się o Palace – w mediach, szczególnie rozgłośniach radiowych, opowiadano o utworze.

***

Waleczne z gór. Nieznane historie bohaterskich kobiet

Odważne, zadziorne, poświęcające własne życie dla dobra kraju i drugiego człowieka, dziś w większości niemal całkowicie nie znane. Kim były góralki walczące w czasie II wojny światowej?

Helena Marusarzówna, kurierka tatrzańska i żołnierka AK, w 1940 roku trafiła w ręce Gestapo. Przetrzymywano ją w zakopiańskim więzieniu Palace. Rok później stracono w Pogórskiej Woli.

Helena Błażusiakówna jako osiemnastoletnia dziewczyna została osadzona w „katowni Podhala”. W jednej z cel wyryła wybitym przez oprawców zębem słowa modlitwy, do której Henryk Górecki skomponował swoją „Symfonię pieśni żałosnych”. Przez lata uważano, że zmarła w więzieniu.

Józefa Mikowa ps. „Ryś”, oficer łącznikowy Tajnej Organizacji Wojskowej, działała na terenie Polski i Słowacji. Do ostatnich chwil, mimo tortur, nikogo nie zdradziła. Podczas przesłuchań uparcie milczała, ratując w ten sposób wielu ludzi. Została zamordowana w więzieniu na Montelupich w Krakowie w 1942 roku.

Agata Puścikowska odkrywa wyjątkowe postaci Walecznych z gór. Z dokumentów archiwalnych, rozmów z mieszkańcami Podhala, Gorców i Beskidów oraz spisanych wspomnień tworzy obraz kobiet z krwi i kości, bohaterek oryginalnych, odważnych, a jednocześnie skromnych i dotąd najczęściej przemilczanych.

Agata Puścikowska – dziennikarka, felietonistka i reportażystka związana z tygodnikiem „Gość Niedzielny”, Polskim Radiem i telewizją Polsat Rodzina. Autorka wielu książek, m.in. bestsellerów Wojenne siostry i Siostry z powstania.

Agata Puścikowska / fot. Wydawnictwo Znak

Fotografia główna: Muzeum „Palace”, była katownia gestapo. Na zdjęciu Helena Błażusiakówna

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka