Kolumna czołgów prowadzona przez transporter opancerzony Skot zbliżała się do mostu na Linawie, niewielkiej rzece w pobliżu Nowego Dworu Gdańskiego. Jechali bardzo szybko, a warunki były fatalne – oblodzone drogi, zamieć śnieżna, srogi mróz. Co chwilę jakiś pojazd wypadał z drogi i musiał nadganiać, żeby nie zostać w tyle za innymi jednostkami. Spieszyli się – w nocy przyszedł rozkaz obstawienia przez pułk Rafinerii Gdańskiej, a sytuacja była bardzo napięta – przed trzema dniami Rada Państwa, na wniosek Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego wprowadziła na terenie całej Polski stan wojenny.
Służyli w nim czterej pancerni
1 Warszawski Pułk Czołgów im. Bohaterów Westerplatte to jedna tych jednostek, które przewinęły się przez większość ważnych wydarzeń naszej historii od II wojny światowej. Sformowana pod Sielcami w Związku Radzieckim w 1943 r. jednostka stała się częścią 1 Brygady Pancernej, do należała załoga „Rudego” z kultowego serialu „Czterej pancerni i pies”. I choć Janek, Gustlik, Grigori i Olgierd są postaciami fikcyjnymi, to brygada rzeczywiście była jednym z najbardziej doświadczonych pancernych związków taktycznych w Wojsku Polskim podczas całej drugiej wojny światowej. Walczyli pod Lenino, na przyczółku Warecko-Magnuszewskim odpierali ataki Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring”, pod Studziankami stoczyli bitwę pancerną z dwiema niemieckimi dywizjami pancernymi. W walkach o Pomorze, choć mocno przetrzebiona, zajęła Wejherowo, Rumię, Redę i atakowała stanowiska niemieckiej baterii nadbrzeżnej na Oksywiu.
Po wojnie było już mniej chwalebnie. W lipcu i sierpniu 1945 r. pododdziały Brygady zostały użyte do walk ze zbrojnym podziemiem, a w 1968 pancerniacy wzięli udział w operacji „Dunaj”, czyli inwazji na Czechosłowację. W grudniu 1970 r. 1 Warszawski Pułk Czołgów im. Bohaterów Westerplatte uczestniczył w pacyfikacji protestów robotniczych w Gdańsku – jego czołgi i transportery opancerzone ochraniały Komendę Wojewódzką Milicji Obywatelskiej i budynek Wojewódzkiej Rady Narodowej, a także obiekty w Elblągu, gdzie od 1952 roku, w koszarach przy ul. Grottgera, pułk stacjonował.
Nikt nie wiedział, co się będzie działo
13 grudnia 1981, po ogłoszeniu stanu wojennego, pułk pozostał w koszarach, ale wiadomo było, że ten stan rzeczy nie potrwa długo. Rzeczywiście, już 15 grudnia wieczorem zarządzono alarm. Wkrótce został odwołany, ale w nocy przyszły rozkazy i około 4 rano wojsko poderwano ponownie. Pancerniacy mieli wyruszyć drogą krajową nr 7 w kierunku Gdańska. Nie byli jedynymi jednostkami pancernymi, które wysłano do kolebki Solidarności. Generał Waldemar Skrzypczak, który wtedy – świeżo po ukończeniu szkoły oficerskiej – był dowódcą plutonu czołgów w 16 Pułku Czołgów Średnich w Słupsku także znalazł się w Gdańsku. – W ten dzień pamiętam alarmy o piątej rano dla całego pułku. Byliśmy przygotowani do działań bojowych, bo czołgi były załadowane i miały jechać na wschód z amunicją bojową. Właściwie nikt nie wiedział, co się będzie działo – wspominał w audycji w TokFM gen. Skrzypczak. Koniec końców 16 grudnia znalazł się w jednym z czołgów, które wjechały do Gdańska, wprost przed bramę główną stoczni. Rozkazy dla 1 Warszawskiego Pułku Czołgów były inne - mieli wyruszyć z Elbląga krajową 7-ką, przez Nowy Dwór Gdański, pokonując mosty nad Wisłą i Nogatem i kilkoma mniejszymi rzekami w kierunku gdańskiej rafinerii, aby obstawić i zabezpieczyć teren. Władze komunistyczne były ostrożne. 13 i 14 grudnia w regionie gdańskim zastrajkowało co najmniej 47 zakładów pracy, między innymi Stocznia Gdańska im. Lenina, Gdańska Stocznia Remontowa, Stocznia Północna, Port Gdański. Gdańskie Zakłady Rafineryjne także.
To byli młodzi chłopcy
Około godziny szóstej czołgi brygady, uformowane w kolumnę, wyruszyły z koszar przy ul. Grottgera w kierunku Gdańska. Na czele, w transporterze opancerzonym SKOT, jechał dowódca jednostki prowadząc pozostałe maszyny. Jak twierdzi Wiesław Olszewski, autor opracowania „Linawa, 16 grudnia 1981 roku”, które ukazało się w Kwartalniku Społeczno-Kulturalnym Dolnego Powiśla i Żuław „Prowincja”, kolumna jechała z prędkością ok. 40 kilometrów na godzinę. To dla czołgu T-55, w które wyposażona była brygada, prędkość bardzo duża. Ta maszyna może poruszać się na drodze maksymalnie 50 km/h, ale w optymalnych warunkach. A nie w śnieżycy, po oblodzonej drodze. Zima w roku 1981 była po prostu bardzo ciężka. To, że czołgi poruszały się z dużą prędkością, potwierdza na jednym z forów internetowych, na którym pojawił się ten temat były żołnierz – jak twierdzi służył w II kompanii czołgów z ul. Grottgera w Elblągu i również wtedy jechał do Gdańska. – Prędkość, z jaką jechały czołgi była zbyt duża. Ledwo nadążaliśmy za SKOTEM, który prowadził konwój. Dużo czołgów wypadało z drogi – pisze. – To była ciężka droga – wspomina z kolei w rozmowie z Dziennikiem Bałtyckim Piotr Bebak, dowódca jednego z czołgów znajdujących się w kolumnie. – Trasa nie była zabezpieczona, nikt nie wskazywał nam drogi. Część pojazdów wypadła z trasy na pobocze. Poza tym sprzęt był w kiepskim stanie, a wyszkolenie załóg, które stanowili młodzi chłopcy, stało na niskim poziomie.
Niespełna 30 km od wyjazdu z koszar, 5 km za Nowym Dworem Gdańskim kolumna zbliżała się do mostu na rzece Linawa. Wtedy doszło do katastrofy. Czołg, którego załogę stanowili podporucznik (stopnie nadane pośmiertnie) Marian Pudlak (dowódca czołgu), sierżantWiesław Stankiewicz (działonowy), sierżant Roman Tofiluk (kierowca mechanik) i sierżant Henryk Krosno (ładowniczy) wypadał ze śliskiej jezdni, doganiał kolumnę i musiał jechać z jeszcze większą prędkością. O 6:40 wjechał na most na Linawie i nagle skręcił, przełamał barierę i zwalił się wieżą w dół do pokrytej lodem rzeki. Momentalnie przebił taflę i po chwili tylko bąble powietrza na powierzchni wody świadczyły o tym, że doszło tu do tragedii. Żołnierze nie mieli żadnych szans. Głęboka na 4 metry woda była lodowata. – Wtedy było bardzo zimno, kilkanaście stopni mrozu, potężne zaspy. Miejscowi chcieli ratować załogę czołgu, ale nie mieli jak tego zrobić. Najgorsze było to, że pozostałe wozy, mimo tragedii, nadal jechały naprzód. Nikt z wojskowych nie zatrzymał się na ratunek, choć ludzie krzyczeli, że pod wodą są ich koledzy. Chyba mieli takie rozkazy. Wszystkim było szkoda tych zabitych. To byli młodzi chłopcy – mówiła w 2008 roku Dziennikowi Bałtyckiemu mieszkająca w pobliżu kobieta, która była świadkiem tamtych zdarzeń.
Siedział w otwartym włazie?
Rzeczywiście, wojsko nie podjęło żadnych działań ratunkowych, kolumna pojechała dalej. Najprawdopodobniej żołnierze w pozostałych pojazdach nawet nie wiedzieli, że ich koledzy zsunęli się z mostu i zginęli w lodowatej wodzie. Potwierdza to wypowiedź Piotra Bebaka dla portalu Nowy Dwór Gdański Nasze Miasto: – Mój czołg jechał kilkaset metrów za maszyną, która wpadła do wody. Znałem Mariana Pudlaka, który zginął tego dnia. To było wcześnie rano, było bardzo ciemno, zimno i ślisko. Nikt nie wiedział, co się stało, pozostałe czołgi się nie zatrzymały. O tragedii dowiedzieliśmy się później – mówił. Co było przyczyną tragedii? Niestety nie wiadomo. Zarówno władze, jak i wojsko chciało sprawę jak najszybciej wyciszyć i wypadek na Linawie nigdy nie był przedmiotem oficjalnego postępowania. Pojawiły się przypuszczenia, że w T-55 mogła zerwać się gąsienica, w trakcie przejazdu przez most, a to doprowadziło do nagłego skrętu. Ale oficjalnie nie zostało to potwierdzone. Wiesław Olszewski cytuje oficjalnie podaną informację, która była dość lakoniczna: „Czteroosobowa załoga ostatniej maszyny usiłowała zdążyć za wszystkimi i niebezpiecznie przyspieszyła. Była wtedy zamieć śnieżna i mróz. Pojazd wpadł w poślizg, uderzył w barierkę mostu i zatonął w rzece Linawa. Zginęło czterech żołnierzy. Dopiero trzy dni po tym zdarzeniu wydobyto zamarznięty czołg z rzeki. Odmrażano go w Elblągu. Prokuratura ustaliła wówczas, że przyczyną wypadku były błąd kierowcy i zbyt duża prędkość.”
Podobnie nie potwierdzono oficjalnie informacji, jakoby dowódca czołgu, podporucznik Marian Pudlak, który w momencie wypadku siedział w otwartym włazie czołgu, wypadł z pojazdu na lód, ale tonący pojazd spowodował wir, wciągnął go pod lodowatą wodę. Ta wersja nie jest wykluczona, bo ciało dowódcy – jako jedyne – wydobyto na miejscu, z rzeki. Ciała pozostałych żołnierzy zostały uwięzione w czołgu. Pewne jest, że zginęli szybko. Po tym jak ich czołg spadł wieżą w dół nie mieli praktycznie żadnych szans na wydostanie się z maszyny. T-55 ma co prawda umieszczony na dnie kadłuba właz ewakuacyjny, ale nawet w normalnych warunkach nie nadaje się on do szybkiej ewakuacji załogi. Tutaj, w ciasnym wnętrzu, błyskawicznie zalewanym przez wodę, w ciemnościach, było to niewykonalne.
Wydobyli bryłę lodu
Trzy dni po tragedii wojsko ściągnęło na miejsce wozy zabezpieczenia technicznego (WZT) wyposażone w dźwigi i wyciągarki. Ale wydobyć T-55 z Linawy nie było łatwo. Masa maszyny to ponad 36 ton, ale ten był dodatkowo wypełniony wodą, która zamieniła się w lód. Gdy w końcu się udało, przewieziono go do Elbląga jako – jak wspominają świadkowie – jedną wielką bryłę lodu. W macierzystej jednostce przez trzy dni rozgrzewany był przez elektryczne nagrzewnice z nadmuchem. Dopiero po tym i po oczyszczeniu wnętrza z mułu i błota, którego było pełno, wydobyto ciała pozostałych trzech członków załogi. Jak opisuje Wiesław Olszewski, trumny z poległymi wystawiono w klubie garnizonowym przy ul. Mierosławskiego w Elblągu, następnie przekazano rodzinom. Jeszcze na wiosnę mieszkańcy tamtych okolic widzieli nurków, schodzących pod wodę w okolicy mostu. Podobno wojsko nie doliczyło się wszystkich sztuk broni osobistej załogi. Ale niedługo potem prokuratura wojskowa umorzyła śledztwo stwierdzając, że był to nieszczęśliwy wypadek i sprawa popadła w zapomnienie. Informację o wypadku utajniono, a komunistyczne władze wszystko skrzętnie zatuszowały. Dopiero w 1993 r., już w wolnej Polsce, lokalne władze upamiętniły żołnierzy, którzy zginęli, stawiając przy na moście krzyż z tablicą z nazwiskami ofiar. Co roku zbierają się pod nim przedstawiciele nowodworskich władz samorządowych i mundurowi z policji, straży pożarnej oraz wojska, aby uczcić rocznicę śmierci pancerników, których zmierzający do Gdańska czołg wpadł do rzeki w czasie stanu wojennego.
Minutą ciszy oraz złożeniem kwiatów upamiętniona została tragiczna śmierć sprzed 34 lat czterech młodych czołgistów na...
Opublikowany przez Gmina Nowy Dwór Gdański Niedziela, 13 grudnia 2015
Dzień po śmierci żołnierzy, 17 grudnia w Gdańsku doszło do gwałtownych demonstracji ulicznych, w których według danych MSW uczestniczyło 25-30 tys. osób. Około godz. 19 milicja użyła broni palnej. Byli ranni i jedna ofiara śmiertelna. 19 grudnia spacyfikowano strajk w gdańskiej Rafinerii, tego samego dnia po południu znaczne siły ZOMO i oddział wojska uzbrojone w karabiny wkroczyły na teren Portu Gdańskiego „oczyszczając” go ze strajkujących portowców. Mimo pacyfikacji strajku, w kolejnym dniu portowcy nie podjęli pracy. Ostatecznie rejony I- IV portu podjęły pracę dopiero 21 grudnia. Był to najdłuższy strajk w regionie gdańskim po 13 grudnia, gdyż w międzyczasie wygasły protesty w pozostałych zakładach pracy.