sobota, 11 grudnia 2021 16:33

Wigilia w Stanie Wojennym: Nikt nam mszy nie odprawił. Do jedzenia dali żurek z kiełbasą

Autor Marzena Gitler
Wigilia w Stanie Wojennym: Nikt nam mszy nie odprawił. Do jedzenia dali żurek z kiełbasą

13 grudnia minie 40 rocznica wprowadzenia Stanu Wojennego. Jednym z represjonowanych był 44-letni wówczas Jan Szwabowski. - Mogę śmiało powiedzieć, że przeżyłem dwie wojny, bo pierwszą - II Wojnę Światową i tę „jaruzelską” - wspomina były działacz krakowskiej „Solidarności” w nieistniejącym już zakładzie elektronicznym Unitra-Telpod, przy ulicy Lipowej 4 na Podgórzu, w dawnej fabryce naczyń emaliowanych Oskara Schindlera. Czy zaskoczył go Stan Wojenny? Jakie były pierwsze decyzje robotników? Jak wspomina tamtą, pamiętną Wigilię?

Panie Janie, 13 grudnia 1981. Gdzie Pan wtedy był, gdy dowiedział się o wprowadzeniu Stanu Wojennego?

- Mieliśmy iść z synem do kina. To była niedziela. Oczywiście nic z tego nie wyszło. Dzień później poszedłem do zakładu, ale nie podjąłem pracy tylko, ponieważ byłem w zarządzie regionu NSZZ Solidarność, wziąłem klucze z portierni, otworzyłem nasze pomieszczenie i skontaktowałem się z przewodniczącymi wydziałowymi „Solidarności”. Wszyscy byli za strajkiem. Później przenieśliśmy się z naszego pomieszczenia „Solidarności”, bo było ono poza zakładem pracy, na teren zakładu. Zaraz u nas pod zakładem zjawiło się wojsko ze sprzętem bojowym. Wystawiliśmy drużyny, które miały pilnować czterech wejść do zakładów. Obstawiliśmy, żeby, nikt nie wszedł na zakład. Przed godziną 12, może wcześniej, przyjechał komisarz wojskowy, ale go nie wpuściliśmy. Nasz zakład był zmilitaryzowany i obawialiśmy się, że nam wręczą karty mobilizacyjne do wojska, a to byłoby po prostu już przegrane na początku. Powiedzieliby, że jesteśmy dezerterami, a nie strajkującymi. Komisarz chciał wejść na teren zakładu z bronią, ale go nie wpuściliśmy. Co trzy godziny mieliśmy spotkania z innymi wydziałami, żeby ludzie byli zorientowani, co się dzieje i co dalej można zrobić, bo to dla nas była nowość. Później sprowadziliśmy do zakładu dwóch księży z Parafii Świętego Józefa na Rynku Podgórskim, zbudowaliśmy ołtarz i odbyła się msza. Było na niej ponad tysiąc osób, ci co chcieli. To było na placu, na którym teraz jest MOCAK.

Krakowski Telpod - zdjęcie z 2014 roku - fot. Wikipedia

Jak wyglądała wasza komunikacja z innymi zakładami w czasach, gdy nie było Internetu, a dostęp do telefonu był rzadkością. Jak się kontaktowaliście, gdy rozmowy były kontrolowane?

- Informacje z centrali w Gdańsku docierały do nas dalekopisem. Potem nasz zakład powiadamiał zakłady mniejsze, które mu podlegały. Tak było przed strajkiem i w czasie strajku.

Ale decyzja o strajku w Telpodzie to była wasza niezależna decyzja?

- Tak, Stan Wojenny wprowadzono w niedzielę, a poniedziałek był normalnym dniem pracy, więc ludzie przyszli normalnie do pracy i mieli pracować. Ale jak wziąłem klucz z portierni i zacząłem dzwonić do do swoich podwładnych. Wezwałem ich do siebie, bo mieliśmy w pracy dość dużą bibliotekę książek z drugiego obiegu i żeby to nie zostało zarekwirowane, to rozdawałem tam po kilka egzemplarzy i tak to zabezpieczyliśmy. A potem ogłosiliśmy strajk.

Ilu ludzi wzięło udział w strajku?

- Gdy ogłosiliśmy strajk, każdy kto chciał miał prawo opuścić zakład, ale bez prawa powrotu. Nie przyjmowaliśmy potem nikogo do zakładu, a przed zakładem stało cały czas wojsko. Zabezpieczone przez nas były wszystkie przejścia, którymi obcy ludzie mogliby dostać się do naszego zakładu. Nasz zakład w sumie, z filią w Szczucinie, miał 4000 pracowników. To był duży zakład.

Na co liczyliście ogłaszając ten strajk? Czy to był tylko taki wyraz solidarności innymi z zakładami, czy liczyliście, że jednak ten strajk może coś zmienić? Czy po prostu był to taki wyraz waszego buntu?

- Jaruzelski i spółka, którzy wprowadzili Stan Wojny, wypowiedzieli wojnę narodowi. Także mogę śmiało powiedzieć, że przeżyłem dwie wojny, bo pierwszą - II Wojnę Światową i tę „jaruzelską”. Za Niemców mnie się nic nie stało, ale tu siedziałem w więzieniu. „Solidarność” była przecież organizacją legalną. Strajk był też w Nowej Hucie. Tam czołgami rozbito bramę. Nas potraktowali trochę lżej. Odbywały się rozmowy, aby zmiękczyć nasze nasze działania. Nasz strajk trwał dwa dni, nawet dłużej niż w hucie, bo tam weszli brutalnie, a u nas odbywało się to drogą negocjacji. Dyrekcja była za nami. Kierownicy dużych wydziałów tak samo. A tylko partyjni podskakiwali najwięcej i robili najwięcej zamieszania.

Czy wprowadzenie stanu wojennego Pana zaskoczyło? Czego się Pan wtedy obawiał? Czy czy liczyliście się z tym, że jak w 1968 roku z Czechosłowacji wjadą tutaj radzieckie czołgi ?

- Dla mnie to było jak normalna wojna. Co będzie dalej - nie było wiadomo. W wielu zakładach pracy w Polsce rozpoczęły się strajki, a potem były represje. Ci, którzy strajkowali, dostawali wysokie  wyroki. Najgorzej cierpiały kobiety, które były i internowane do Gołdapi. Był to grudzień, zima ostra i mroźna, a one tam mieszkały w namiotach w trzydziestostopniowym mrozie.

Ja się w ogóle nie bałem, bo przeżyłem wojnę i nie chciałem, żeby takie komuchy wstrętne szarogęsiły się w zakładach. My, miejscowi krakus się nie dawaliśmy.

Trzeba powiedzieć, że aresztowania były już wcześniej, przed stanem wojennym. Niektórzy przed 13 grudnia już byli internowani. Mnie zamknęli 18 grudnia, kartę internowania dostałem kilka dni później. Skierowali mnie do Nowego Wiśnicza, do Załęża. Odbyła się rozprawa, na której po prostu zostaliśmy skazani wyrokiem.

Jak to znosiła to pana rodzina? Miał pan dwóch synów, żonę. Jak reagowała wiedząc, że idzie pan na strajk i nie wiadomo, kiedy pan wróci.

- Nie rozmawialiśmy na ten temat. Jak się okazało listy o internowaniu były były wystawione już w październiku. Dobrze wiedzieli o naszych krokach, gdzie się znajdujemy i co robimy. Rysiek Majdzik, Mietek Gil czy Edek Nowak (inni działacze małopolskiej „Solidarności” - przyp. red.) dostali po 4 lata więzienia. Wyroki zapadały bardzo wysokie. Najwyższe dostawali chłopaki z KPN-u, bo to była partia polityczna. Im dawali co najmniej 4 lata.

Najgorszy moment był po wyroku. Potem był już łatwiej. Byłem chorobliwy można powiedzieć. Lekarze z Solidarności medycznej zadziałali i rozlokowali nas po szpitalach, żeby nas nie zamykali. Ja też byłem w szpitalu 8 miesięcy, bo mój wyrok, który najpierw był w zawieszeniu, odwiesili i przyszło wezwanie, że mam się stawić do więzienia. Więc byłem przez tyle miesięcy w szpitalu. I nie tylko ja, bo była tam cała gromada różnych działaczy z różnych zakładów.

Na wszystkie uroczystości państwowe i kościelne nas zamykali. Żeby tego uniknąć, musieliśmy spać poza domem. Ostatni raz zamknęli mnie w 1986 roku. W końcu jeden mecenas żonę ustawił, żeby napisała, żeby zdjęli ze mnie te listy gończe, bo bo jestem w szpitalu. Ale nawet jak już zostały wycofane, to nadal milicja przychodziła i kontrolowali ja jak my żyjemy, czym się zajmujemy. Próbowali nas zastraszyć. Starszego syna, jak miał 14 lat na Rynku Podgórskim i złapali i wywieźli na skałki pod kościołem redemptorystów i całą kurtkę na nim tam potargali. Ja wtedy poszedłem bezczelnie na komisariat i zgłosiłem, że bandyci w milicyjnych mundurach napadli mi na dziecko i zniszczyli mu całą kurtkę. Znajomi działacze, profesorowie mówili: panie Janku, niech pan już da spokój, bo były przecież i morderstwa i tak się to mogło skończyć.

Jak sobie radziła Pana rodzina, bo przecież wtedy Pan nie zarabiał?

- U nas żona była niepracującą, ja tylko pracowałem. Pomoc przychodziła z różnych ośrodków pomocowych. Tworzyły się natychmiast organizacje pomocowe.

Został Pan zatrzymany tuż przed Bożym Narodzeniem. Jak je Pan wspomina?

- Wigilię spędziłem na ulicy Mogilskiej w Krakowie, na Komendzie Wojewódzkie Milicji. Rozmawiałem nawet z tym całym komendantem, że zbliżają się święta i my jako katolicy, prosimy o postne jedzenie. No ale tak się nie stało. Jak była Wigilia, to nam dali żurek z kiełbasą. Nie było żadnej opieki duszpasterskiej. Nikt nam mszy nie odprawił. Przychodził tam do nas kardynał Macharski. Ale nie wiem, czy byli  inni księża czy biskupi, bo to był duży, wielopiętrowy budynek. Sal tam było to co nie co niemiara.

Czy ma Pan kontakt z kolegami z tamtych czasów?

- Dużo osób poumierało. Po strajkach zostali bez środków do życia, musieli i szukać jakiejkolwiek pracy, żeby za coś żyć. Ci, którzy stracili wtedy pracę mając po 20 lat nie pracowali, nie mieli rent, nie mieli emerytury. Teraz wyszła ta ustawa podpisana przez prezydenta Dudę o zadośćuczynieniu, dla tych wszystkich, którzy w tym czasie byli internowani, czy w więzieniu, ale to żadne kokosy.

13 grudnia 1981 roku Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego na czele z gen. Wojciechem Jaruzelskim, wprowadziła w Polsce stan wojenny. To był prawdziwy cios dla wielu działaczy nowo utworzonej „Solidarności”, którzy mieli nadzieję na przemiany w Polsce i lepsze, bardzie sprawiedliwe życie. Tysiące ludzi trafiło do więzień i obozów internowania.

Tuż po ogłoszeniu stanu wojennego w całej Polsce wybuchły protesty. Tak samo było w Małopolsce. W strajku okupacyjnym w Hucie im. Lenina w Krakowie wzięło udział około 10 tysięcy pracowników. Protestowali robotnicy Krakowskich Zakładów Elektronicznych Unitra-Telpod, Instytuu Technologii Nafty, Elbudu, CeBeA, Armatury, zakładów Montin, pracownicy zajezdni MPK. Strajk ogłoszono też na krakowskiej AGH. Poza samym Krakowem w Małopolsce protestowały Zakłady Azotowe w Tarnowie, kopalnie soli w Bochni i Wieliczce, Odlewnia Żeliwa w Charsznicy, czy gorlicki „Glinik”.

14 grudnia rozpoczęto pacyfikację protestów. Wszystkie małopolskie strajki zakończyły się do 18 grudnia. Najbardziej brutalnie stłumiono strajk w Hucie im. Lenina, gdzie bramę dosłownie rozbiły wojskowe czołgi. Po strajku z zakładu zwolniono około 2 tys. pracowników. Ważną dla Krakowa datą jest również 17 grudnia 1981, kiedy po mszy świętej w kościele Mariackim oddziały ZOMO zaatakowały wielotysięczną manifestację.

Fot. arch. NAC

Kraków - najnowsze informacje

Rozrywka