sobota, 3 grudnia 2022 13:36

"Wprowadzę limity cenowe na prezenty". Jak krakowianie radzą sobie z inflacją?

Autor Mirosław Haładyj
"Wprowadzę limity cenowe na prezenty". Jak krakowianie radzą sobie z inflacją?

Zastanawiam się, co ze świętami, bo one zawsze łączą się ze zwiększonymi wydatkami. Nawet nie chcę o tym wszystkim myśleć – mówi w rozmowie z Głosem24 pani Zofia, dodając: – Na pewno wprowadzę limity cenowe na prezenty. Chyba będę musiała też odchudzić wigilijne menu, bo zazwyczaj było na stole tradycyjne dwanaście potraw. Jeszcze nie rozmawiałam z mężem o świętach. On jeszcze nie wie, ale na sto procent odpuścimy sobie sylwestra. Zwykle jechaliśmy sami, bez dzieci, świętować w górach. To był taki nasz wspólny czas w roku, kiedy mogliśmy się zabawić. Teraz, przy tych cenach benzyny, hoteli i restauracji nie mam zamiaru nadszarpywać domowego budżetu taką rozrywką. Bo przecież jeszcze sukienka, buty, fryzjer… Nie, zdecydowanie sylwester w tym roku odpada.

Sposobów na oszczędzanie jest wiele, ale zasada wszystkich jest jedna: samoograniczanie. W dobie kryzysu i nadchodzącej stagnacji (jeśli nie recesji), wywołanej przede wszystkim wysoką inflacją, „ofiarami” cięć domowego budżetu w pierwszej kolejności stają się wydatki przeznaczone na rozrywkę i kulturę, a co za tym idzie wyjścia do restauracji i pubów oraz wyjazdy wypoczynkowe. Paradoksalnie takie działania sprawiają, że niekorzystna sytuacja gospodarcza jeszcze mocniej się pogłębia. Tylko kto, widząc topniejące saldo na swoim koncie, myśli o problemach w kategoriach makroekonomicznych? Pewne jest jedno: oszczędności Polacy szukają wszędzie, także w codziennych wydatkach.

„Dopytują, czy to nie pomyłka”

Zdaniem pana Piotra, sprzedawcy w warzywniaku na jednym z krakowskich osiedli, nie tylko przedsiębiorcy odczuwają skutki obecnej sytuacji ekonomicznej. – Wie pan, to, że jest coraz gorzej, widzę po zakupach moich klientów, zwłaszcza tych stałych. Kiedyś brali więcej, nie przeszkadzało im, jak nałożyłem z „ogonkiem”. Dzisiaj dłużej wybierają i oglądają towar, zastanawiają się… No i przede wszystkim biorą mniej– mówi sprzedawca. –Przez to mój asortyment też się zmienił, zwęził. Ludzie kupują teraz podstawowe warzywa, przede wszystkim ziemniaki, cebulę, marchew, pietruszkę… Z owoców głównie jabłka. Zrezygnowałem z niektórych produktów, jak egzotyczne owoce, czy np. maliny, które można kupić po sezonie, ale w dużo wyższej cenie. Zrezygnowałem, bo miałem na nich więcej straty niż zysku. Bez sensu było, żeby gniły mi na zapleczu. Jeśli ktoś chce coś spoza asortymentu, to przywożę, ale na zamówienie – tłumaczy pan Piotr i dodaje: – Jeszcze wychodzę na swoje, ale zastanawiam się, co będzie dalej. Ciężko mi patrzeć na emerytów, którzy, widząc cenę, dopytują, czy to nie pomyłka, czy jest ona naprawdę taka wysoka. Ale co ja mam zrobić? Wszystko podrożało, sam też muszę płacić rachunki i za coś żyć.

„Przynajmniej nie mogę narzekać na figurę”

Inflacja? Tak, odczuwam potwierdza z kolei pani Karolina, 28-letnia mama rocznych bliźniaków, z którą rozmawiam na placu zabaw. – Kiedyś przez myśl by mi nie przeszło, że można kupować ubrania gdzieś poza sklepem. Dziś cała nasza rodzina korzysta z zakupów z drugiej ręki. Rzadziej odwiedzam second handy stacjonarnie (z różnych względów), częściej kupuję w popularnej aplikacji. Ceny są świetnie, a od września sama sprzedaję to, co zalega mi w szafie – wyjaśnia. – Dwójka rocznych dzieci to wyzwanie nie tylko logistyczne, ale i finansowe. Pieluchy kupić muszę, dzieci nie piją już samego mleka, a, kupując dla nich, zwracam uwagę na to, co jedzą. Ubranie nie jest tak ważne, jak to, co trafia do ich brzuchów. Mąż w pracy nie ma co liczyć na podwyżkę, więc naszym sposobem na przetrwanie jest oszczędzanie m. in. na ubraniach. Przyznam się szczerze, że ograniczyliśmy też przemieszczanie się po mieście samochodem – opowiada pani Karolina wymieniając ograniczenia, jakie zostały wprowadzone w jej domowym budżecie. – Mąż od lipca codziennie dojeżdża do pracy tramwajem. Ceny paliwa przekonały nas też, że spacerowanie na pobliski płac zabaw może być równie ciekawe, co spacery po krakowskim Rynku. Kiedyś każdy nasz weekend wyglądał tak samo: kawa, zakupy, dobry obiad, czas we dwoje. Dziś sporo kupujemy w internecie, kawę robię sama i biorę do kubka termicznego, a obiady gotujemy w domu - jemy to, co dzieci. Cóż, przynajmniej nie mogę narzekać na figurę – kończy, śmiejąc się.

Mężczyźni po prostu wykonują zadania

Pani Irena stosuje z kolei sprawdzoną metodę robienia zakupów z listą. Jak sama przyznaje, dzięki temu łatwiej jej zrezygnować z pewnych rzeczy. – Sposób na inflację? Mam. Dziś jestem w sklepie wyjątkowo, bo mąż ma nockę, a skończyło mi się mleko – mówi nam spotkana przy kasie w jednym z osiedlowych marketów sympatyczna 57-latka. – W ostatnich miesiącach zmieniliśmy taktykę robienia zakupów. Po prostu trzymamy się listy. Na zakupy chodzi mąż, wysyłam go, bo mężczyzna rzadko dokupi coś od siebie. Mężczyźni są konkretni i po prostu wykonują zadania. A ja, jak pójdę na zakupy, to od razu zobaczę, że na przykład kasza jest na promocji, choć przecież przyszłam po ryż. No i wtedy w koszu lądują i ryż, i kasza. A to rzucili jakieś ładne ściereczki. Wie pan, jak to jest z kobietami. Jak wejdę do sklepu, to zawsze coś zobaczę, a jak nie wejdę, to i serce mnie nie boli. Dziś do sklepu przyszłam po mleko. Jak pan widzi w koszu mam mleko i kwiaty. Na liście było tylko mleko, ale wyszłam z założenia, że mąż i tak by je dla mnie kupił– śmieje się. – A wracając do promocji, wie pan, jak to z nimi jest. Trzeba się orientować, czy coś naprawdę było dużo drożej, a nie tylko 10 groszy. A powiem panu, że często zdarza się właśnie tak. No więc wysyłam męża, a jak już idę, to przebiegam przez sklep, żeby mnie coś nie złapało – kończy pani Irena, uśmiechając się.

Na domówce i bez szału

Robert jest studentem 4. roku na AGH, na kierunku inżynieryjnym. Słysząc pytanie o to, z czego musiał zrezygnować z powodu inflacji, zaczyna żartować, że coraz częściej jego życie zaczyna przypominać to, które znał z opowieści swojego wujka, który studiował w latach 70-tych. – Pewnie pan zna te wszystkie anegdoty o głodnych studentach (śmieje się). Widać jednak zmiany, sam narzekam na ceny w sklepach. O pubach i knajpach nawet nie wspominam. Widać po miasteczku (chodzi o Miasteczko Studenckie AGH – dop. red.), że do łask wróciły stare, dobre imprezy w akademikach. Podobnie domówki. No i coraz częściej stosuje się „zaprawy” – opowiada Robert. Zapytany o te ostatnie, odpowiada: – „Zaprawa”, czyli picie przed wyjściem do dyskoteki albo ogólniej, pójściem w miasto. Napić się można gdzieś w parku, nad Wisłą albo na plantach, choć trzeba uważać na straż miejską i policję, o monitoringu nie wspominając. Grupa zrzuca się na jakieś mocniejsze alko (alkohol – dop. red) i pije przed wejściem na parkiet. Wcześniej też to praktykowaliśmy, ale sporadycznie i traktowaliśmy to bardziej jako rozrywkę. Piliśmy wtedy bardziej symbolicznie, nie kupowaliśmy dużo.

Wiem, że coraz popularniejsze jest jedzenie w studenckich i mlecznych barach, sama rzadziej chodzę do Maca (chodzi o restaurację McDonald’s – przyp. red.). Jeżeli w cenie fastfoodu mam dwa dania w mlecznym barze, to sprawa jest prosta. Część moich znajomych wykupiła abonamenty żywieniowe w barach, twierdzą, że się opłaca. Koleżanki z akademików mówiły, że ciężej jest im skorzystać ze wspólnej kuchni, a wieczorami są prowadzone nawet rozpiski na kuchenkę. Widać, że gotowanie własnych posiłków staje się coraz bardziej popularne – mówi z kolei Ania, studentka trzeciego roku ekonomii na UEK-u, którą spotykam na wylocie ul. Rakowickiej. – Same z dziewczynami, a mieszkamy we trójkę w wynajętym mieszkaniu, przeprosiłyśmy się z gotowaniem, a nasze zamawianie pizzy nie jest już taką oczywistością jak wcześniej. Wszystkie trzy przywozimy teraz więcej jedzenia z domu. Żadna z nas szefem kuchni nie jest, ale nie narzekamy – opowiada. Gdy pytam ją o sposoby na oszczędzanie, odpowiada: – Mamy Netflixa z koleżankami na spółkę. Miesięcznie wychodzi mniej więcej tyle, co jedno wyjście do kina. Do kina oczywiście też chodzimy, ale naprawdę rzadko, staranniej dobieramy repertuar. Często zamiast do multiplexów decydujemy się wybrać do kin studyjnych. Może taniej nie jest, ale repertuar jednak ambitniejszy. Jak już płacimy, to chcemy czegoś innego niż można zobaczyć na Netflixie. Zresztą, im bliżej sesji, tym mniej czasu na przyjemności. Zluzowałam też z zakupami. Dziewczyny, z którymi polowałyśmy na okazje w galeriach, też zmieniły podejście. W zakupowy szał raczej nie wpadamy.

Ania zapytana o studenckie imprezowanie, potwierdza słowa Roberta. – Często robimy imprezy u siebie na chacie. Nie zawsze są to potańcówki, czasami umawiamy się z przyjaciółmi na oglądanie filmu albo planszówki. Wyjścia się zdarzają, ale nie tak często – stwierdza, dodając, że ostatnie lata w cieniu koronawirusa oraz zdalne nauczanie odbiły się na studenckiej społeczności, a kryzys nie polepsza sytuacji. – Mamy wynajęte mieszkanie do końca czerwca przyszłego roku, ale nie jest powiedziane, że nauczanie zdalne nie wróci – opowiada. – Moja uczelnia, podobnie jak inne uniwersytety, ma problemy finansowe. Nie jest powiedziane, że, chcąc ciąć koszty, część popołudniowych zajęć w zimie nie będzie w trybie online. Jeśli znowu będziemy uczyć się zdalnie, to będzie porażka, bo czynsz i tak będziemy musiały płacić, a uczestnicząc w zajęciach przez internet, nie jest ważne, czy będę to robić z domu, czy z mieszkania. Wiem, że sytuacja może dotyczyć tylko części zajęć, więc tak czy inaczej trzeba będzie być na miejscu i za to płacić. Nie mniej, jak o tym myślę, to jest to dla mnie irytujące. Nie po to poszłam na studia dzienne, żeby siedzieć na zdalnych zajęciach w mieszkaniu. Zresztą ceny za wynajem poszły w tym roku w górę, wszyscy tłumaczą się inflacją, a w rodzinnym domu od początku roku się nie przelewa –mówi z pewnym rozżaleniem Ania, dodając: – Nie planowałam szukać pracy, chciałam spokojnie napisać i obronić pracę licencjacką. Zresztą znaleźć coś dobrego wcale nie jest łatwo. Sporo restauracji się pozamykało. Miałyśmy z przyjaciółkami swoją ulubioną kawiarnię, ale od września jest zamknięta. To też mi dużo pokazuje.

„Coraz częściej to rozważam”

W jednym z największych hipermarketów w Krakowie proszę o krótką rozmowę elegancką kobietę w średnim wieku. Pani Marta, 45-latka, nie pracuje, zajmuje się domem i trójką dzieci. – Mąż ma bardzo dobrą pracę, ale niestety większość czasu spędza w delegacjach – tłumaczy rodzinną sytuację i dodaje: – Chciałam zająć się dziećmi, dlatego zrezygnowałam czasowo z kariery. Pracowałam w korporacji, jednak problemy z zawiezieniem i odebraniem dzieci ze szkoły, zakupami oraz obiadem, sprawiły, że powiedziałam dość. Tak naprawdę moja pensja była dodatkiem, bo po moim odejściu z pracy 10 lat temu nie było sytuacji, żeby czegoś nam zabrakło. Natomiast w tym, że się zwolniłam zauważyłam praktycznie same pozytywy. Moje życie stało się spokojniejsze, mniej stresujące. Ten spokój udzielił się także rodzinie. Dzieci na początku nie mogły się przyzwyczaić do mamy w domu – śmieje się pani Marta. – Czy wrócę do pracy? Myśl o tym odkładałam, ale obecne realia finansowe sprawiają, że coraz częściej to rozważam. Dzieci podrosły, są bardziej samodzielne. Natomiast mąż nie dostał podwyżki inflacyjnej. Jego firma wychodzi z pocovidowego kryzysu, więc na razie nie ma na to szans. I tak możemy cieszyć się, że w czasie pandemii nie zredukowano mu zarobków. Mamy dom wybudowany na kredyt, którego rata w kilka miesięcy wzrosła o ponad 100%, a przecież nie wzięliśmy go we frankach tylko w złotówkach. Więc inflacja mocno dała nam w kość. Mąż planował też kupić nowy samochód. Rozważał nawet leasing. Na razie decyzja została bezterminowo odroczona, nie wiadomo, czy po raz pierwszy nie skończy się na używanym, z drugiej ręki –opowiada pani Marta. Zapytana o sposoby balansowania domowego budżetu odpowiada: – Z powodu pieniędzy mieliśmy nie jechać na wakacje, ale w końcu, trochę spontanicznie, zdecydowaliśmy się na polskie góry. Ostatecznie sama nie wiem, czy było to aż tak dobre, bo ceny potrafiły niemiło zaskoczyć, ale dzieciom się podobało, więc tę decyzję zapisuję na plus. Minusem jest to, że od sierpnia praktycznie nigdzie nie wyjechaliśmy, nie licząc odwiedzin u rodziny. Po prostu mamy ważniejsze wydatki. Dzieci trzeba ubrać, nakarmić, a rachunki płacić regularnie. Podobnie myślą moje koleżanki, z którymi już nie spotykam się tak często. A jeśli już, to nie są to wypady na miasto, do kawiarni, na zakupy czy do kina, jak wcześniej. Owszem, to też, ale obecnie babskie wieczorki organizujemy głównie u tej z nas, która akurat ma najluźniej, choć to również nie jest takie proste i częstotliwość widzenia się spadła. Nianie, które pracują wieczorami, też kosztują. Zresztą dobrze to rozumiem – mówi na odchodne pani Marta. Śpieszy się, ponieważ niedługo sama musi odebrać dzieci ze szkoły.

„Łatwiej poznać teraz komu się w domu nie przelewa”

Stojąc w kolejce do kasy jako ostatni, postanawiam wykorzystać sposobność i porozmawiać z kasjerką, która akurat ma trochę wolnego. Mam szczęście, bo pani Teresa, emerytka dorabiająca na pół etatu, zgadza się odpowiedzieć na moje pytanie. – Wiem, o co panu chodzi. Rzeczywiście widać różnice w zakupach, ludzie kupują mniej – stwierdza i od razu dodaje: – Oczywiście nie wszyscy, bo nie każdy żyje od pierwszego do pierwszego, ale proszę mi wierzyć, teraz łatwiej poznać, komu się w domu nie przelewa, a kto nie musi się martwić o pieniądze. Zapytana o preferencje klientów odpowiada: – Wie pan, z tym to różnie, ale z pewnością dużą popularnością cieszą się promocje. To oczywiście nie jest odkrycie, ale są tacy, którzy kupują tylko takie produkty. Powiem panu jeszcze, że, jak patrzę po galerii, to widzę, że ludzie mniej odwiedzają market budowlany. Mam tam koleżankę, czasami po pracy do niej zachodzę, jak jest na zmianie. Wcześniej, jeszcze w czasie pandemii, to było nieraz tak, że czasu nie było, żeby chwilę pogadać, tylu mieli klientów. Teraz jest zdecydowanie łatwiej zamienić parę słów. Na pożegnanie pani Teresa dodaje jeszcze: – Mam też kolegę w sklepie z AGD. My się tutaj znamy, zwłaszcza ci z dłuższym stażem. On również się skarżył, że ciężko o premię i że wcześniej więcej handlowali.

Stara, dobra metoda mamy

Na jednym ze stoisk z warzywami pod Halą Targową zagaduję kobietę z dwójką dzieci, które z pewnością muszą jeszcze uczęszczać do szkoły podstawowej. Pani Sylwia zgadza się na rozmowę, a zapytana o to, czy w obecnej sytuacji jej rodzina była zmuszona z czegoś zrezygnować, natychmiast odpowiada: – Mąż przestał dojeżdżać do pracy samochodem, przerzucił się na rower. Stwierdził, że auto nie ma sensu, bo ceny benzyny są wysokie, a miasto zakorkowane. Sama jeżdżę komunikacją miejską, dzieci do szkoły docierają na razie swoimi rowerami albo hulajnogami. Nie mają daleko, a póki co listopad okazał się całkiem ciepły, ale jak zrobi się zimniej, to wykupimy im bilety okresowe. Tak naprawdę, to teraz samochodem jeździmy tylko na zakupy, mamy czwórkę dzieci, więc trudno dźwigać wszystko samemu. Jak pani Sylwia sama przyznaje, inflację odczuła, zwłaszcza jeśli chodzi o ceny w sklepach. – Staram się kupować tylko potrzebne rzeczy, mam nie tylko listę, ale także rozpiskę obiadów na cały tydzień. To stara, dobra metoda mojej mamy, nie tylko na trudne czasy, bo obecnie sprawdza się znakomicie, pozwalając oszczędzić nie tylko czas, ale i pieniądze – tłumaczy i dodaje: – Przerzuciliśmy się też na tańsze produkty żywnościowe. Różnica w jakości wcale nie są kolosalna, a, kupując kilogram ryżu zamiast takiego w foliowych woreczkach, naprawdę można zaoszczędzić. I podobno to jest nawet zdrowsze – tłumaczy. Gdy pytam, co jeszcze się zmieniło w funkcjonowaniu jej rodziny, odpowiada: – Rzadziej wychodzimy całą rodziną. Wcześniej piątkowe popołudnie w pizzerii i kinie nie było niczym niezwykłym. Podobnie jak weekendowe wypady za miasto. Obecnie nie są one już tak częste. Zawożę też mojej mamie ubrania do szycia i cerowania. Młodsze dzieci potrafią wrócić z dziurą w spodniach, które dopiero co kupiłam. Sama nie mam czasu na przyszywanie łat, wcześniej najczęściej decydowałam się oddać je do naprawy krawcowej (jeśli chodziło o takie markowe) albo kupić nowe. Mama chętnie mi pomaga, dzięki temu też częściej się widzimy. Jej praca to zawsze kilkanaście złotych w portfelu.

„Sylwester w tym roku odpada”

Wie pan, na razie, żyjąc z dnia na dzień, jakoś idzie wytrzymać. Różowo nie jest, bo ani ja, ani mąż nie dostaliśmy podwyżki inflacyjnej. Zastanawiam się, co ze świętami, bo one zawsze łączą się ze zwiększonymi wydatkami– mówi pani Zofia, którą spotykam, gdy stoi w kolejce do sklepu mięsnego. – Trzeba kupić mąkę, masło, cukier, mięso i ryby, warzywa, o prezentach nie wspominając. Nawet nie chcę o tym wszystkim myśleć – opowiada, dodając: – Mamy dwójkę dzieci w liceum, a to są już wydatki. Nawet takie korepetycje podrożały. A wracając do świąt, na pewno wprowadzę limity cenowe na prezenty. Chyba będę musiała też odchudzić wigilijne menu, bo zazwyczaj było na stole tradycyjne dwanaście potraw. Jeszcze nie rozmawiałam z mężem o świętach. On jeszcze nie wie, ale na sto procent odpuścimy sobie sylwestra. Zwykle jechaliśmy sami, bez dzieci, świętować w górach. To był taki nasz wspólny czas w roku, kiedy mogliśmy się zabawić. Teraz, przy tych cenach benzyny, hoteli i restauracji nie mam zamiaru nadszarpywać domowego budżetu taką rozrywką. Bo przecież jeszcze sukienka, buty, fryzjer… Nie, zdecydowanie sylwester w tym roku odpada.


Kraków - najnowsze informacje

Rozrywka