niedziela, 21 lipca 2024 06:25, aktualizacja 5 miesięcy temu

Zjechał Sturha w recenzji. Ta krytyka stała się... zalążkiem przyjaźni

Autor Mirosław Haładyj
Zjechał Sturha w recenzji. Ta krytyka stała się... zalążkiem przyjaźni

– Jak doszło do mojego spotkania z Jerzym Stuhrem? Przyczyniła się do tego druga recenzja, którą w życiu opublikowałem. Zjechałem w niej od góry do dołu spektakl w jego reżyserii – mówi w rozmowie z Głosem24 Marek Mikos, znany krakowski krytyk teatralny, nauczyciel akademicki i menedżer kultury, a także autor wywiadu rzeki z Jerzym Stuhrem "Udawać naprawdę". – Napisałem więc krytyczną recenzję i stało się coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. Wybuchła granda, rozdzwoniły się telefony… Istne szaleństwo. Gdy cała „afera" trochę przycichła, znowu pojawiłem się w Starym na premierze. Siedzę sobie grzecznie na swoim miejscu, a tu nagle słyszę przenikliwy głos Jerzego Fedorowicza, przyjaciela Jerzego Stuhra, który teatralnym szeptem mówi: „To jest ten, co cię tak nienawidzi” [śmiech]. Potem była inauguracja roku akademickiego. Nagle jakaś młoda pani podchodzi do mnie i mówi, że Jego Magnificencja zaprasza na górę. Myślę sobie: „No to będzie... Pewnie mnie opieprzy z góry na dół, że go tak zhepałem” – wspomina.

9 lipca w wieku 77 lat zmarł Jerzy Stuhr. Wybitny aktor jeszcze w trakcie studiów na PWST związał się (jak się później okazało na 30 lat) ze Starym Teatrem w Krakowie. To tu stworzył niezapomniane kreacje w spektaklach reżyserowanych m.in. przez Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Jerzego Grzegorzewskiego czy Andrzeja Wajdę. Na scenie zadebiutował rolą Belzebuba w "Dziadach", a następnie zagrał m.in. Wysockiego w "Nocy listopadowej", Piotra Wierchowieńskiego w "Biesach" i Jaszę w "Wiśniowym sadzie". Pierwszą główną rolę filmową zagrał w produkcji Krzysztofa Kieślowskiego "Spokój" z 1976 roku.

– Od pierwszego obejrzenia „Dziadów" byłem pod wrażeniem jego aktorstwa. Grał Belzebuba. Kapitalnie wykorzystywał przy tym głos. Potrafi go tak ustawiać, że był bardzo przenikający, wręcz drażniący. Zresztą różne rzeczy umiał z nim wyprawiać. To był rasowy aktor! Z „Dziadów" w pamięci szczególnie utkwiła mi scena konfrontacji szatana z Konradem, którego grał jego przyjaciel, Jerzy Trela. To, co wtedy działo się na scenie, było niesamowite i nie tylko na mnie, licealiście, robiło wrażenie. „Dziady" oglądałem kilkukrotnie - były fenomenalne. Nie tylko ja się nimi zachwyciłem. Słyszałem od samego Jerzego Stuhra, że Krystyna Zachwatowicz i Andrzej Wajda przyszli kiedyś oglądać ten spektakl pod kątem układania własnej obsady aktorskiej. Uznali wtedy, że Stuhr to aktor, z którym warto współpracować. No i rzeczywiście, później Wajda świetne rzeczy z nim robił – wspomina zmarłego aktora krakowski krytyk teatralny Marek Mikos i dodaje: – Ileż znakomitych ról! Choćby w arcydziele teatralnym, jakim byli „Emigranci" Mrożka na Scenie Kameralnej Starego Teatru w reżyserii Andrzeja Wajdy. Tam byli tylko Stuhr jako inteligent AA i Jerzy Bińczycki jako prosty człowiek XX. Dwaj niezwykli aktorzy. Jak oni to grali… Później Stuhr opowiadał mi, że Wajda, który miał zazwyczaj krótkie, za to genialne uwagi dla aktorów, poinstruował ich następująco: jest dwóch ludzi, jeden mówi wolno, drugi mówi szybko (śmiech). Wiadomo, że to tylko anegdota, bo z pewnością proces reżyserowania nie był tak prosty, ale rzeczywiście coś w tym jest. Wajda nie musiał tłumaczyć ani Bińczyckiemu, ani Stuhrowi, co napisał Mrożek, tylko postawił na spotkanie ich osobowości na scenie i podał tempo. To zagrało. I to jak! Bińczycki, cedzący słowa, podejrzliwy... Stuhr, znerwicowany, manipulant…

W rozmowie z naszą redakcją autor wywiadu rzeki z Jerzym Stuhrem "Udawać naprawdę" zdradził, jak nawiązała się jego relacja z wybitnym aktorem.

Panie Marku, w jaki sposób zawiązała się pana przyjaźń z Jerzym Stuhrem?
– Nie śmiałbym mówić o przyjaźni, chociaż na pewno Jerzy Stuhr traktował mnie przyjaźnie. Miałem do niego ogromny szacunek i nadal mam, bo, choć nie żyje, pozostawił dziedzictwo. Ale też estyma, jaką go darzyłem, nie przeszkadzała mi jako krytykowi mówić o tym, co zobaczyłem na scenie. Zawsze w swoich tekstach szczerze pisałem o tym, co ujrzałem. Mam wrażenie, że on to szanował. I właśnie moje pisanie doprowadziło do naszego spotkania. A miało dwa otwarcia.

Jak doszło do tego pierwszego?
– Po raz pierwszy spotkałem Jerzego Stuhra na scenie, jeszcze jako chłopak chodzący do liceum Sobieskiego, które było całkiem niedaleko Starego. Widziałem go w „Dziadach", „Biesach", „Nocy listopadowej”, także w telewizyjnych „Spotkaniach z balladą", które prowadził fenomenalnie z Bogusławem Sobczukiem. Działo się to wtedy, gdy Jerzy Stuhr stawał się coraz bardziej rozpoznawalnym aktorem, a na widowni zasiadało coraz więcej osób przychodzących do teatru specjalnie dla niego. Doprowadziły do tego nie tylko mistrzowskie popisy w kolejnych rolach, ale również wspomniane „Spotkania z balladą". Pamiętajmy, że rozmawiamy o czasach, gdy w telewizji były dwa kanały telewizyjne, więc wszyscy oglądali to samo. Ludzie widzieli, jakie cuda konferansjerskie tam wyprawiał. Potrafił rządzić publicznością. Swoją drogą, jako młody człowiek naprawdę pracował jako wodzirej, choć bardziej jest znany z tej profesji z filmu Feliksa Falka.
Od pierwszego obejrzenia „Dziadów" byłem pod wrażeniem jego aktorstwa. Grał Belzebuba. Kapitalnie wykorzystywał przy tym głos. Potrafi go tak ustawiać, że był bardzo przenikający, wręcz drażniący. Zresztą różne rzeczy umiał z nim wyprawiać. To był rasowy aktor! Z „Dziadów" w pamięci szczególnie utkwiła mi scena konfrontacji szatana z Konradem, którego grał jego przyjaciel, Jerzy Trela. To, co wtedy działo się na scenie, było niesamowite i nie tylko na mnie, licealiście, robiło wrażenie. „Dziady" oglądałem kilkukrotnie - były fenomenalne. Nie tylko ja się nimi zachwyciłem. Słyszałem od samego Jerzego Stuhra, że Krystyna Zachwatowicz i Andrzej Wajda przyszli kiedyś oglądać ten spektakl pod kątem układania własnej obsady aktorskiej. Uznali wtedy, że Stuhr to aktor, z którym warto współpracować. No i rzeczywiście, później Wajda świetne rzeczy z nim robił. A jak Pszoniak odszedł do Warszawy, to w „Biesach” zastąpił go Stuhr, równie znakomity.
Ten pierwszy okres, długi, to było oglądanie Jerzego Stuhra w teatrze i w filmie. Ileż znakomitych ról! Choćby w arcydziele teatralnym, jakim byli „Emigranci" Mrożka na Scenie Kameralnej Starego Teatru w reżyserii Andrzeja Wajdy. Tam byli tylko Stuhr jako inteligent AA i Jerzy Bińczycki jako prosty człowiek XX. Dwaj niezwykli aktorzy. Jak oni to grali… Później Stuhr opowiadał mi, że Wajda, który miał zazwyczaj krótkie, za to genialne uwagi dla aktorów, poinstruował ich następująco: jest dwóch ludzi, jeden mówi wolno, drugi mówi szybko (śmiech). Wiadomo, że to tylko anegdota, bo z pewnością proces reżyserowania nie był tak prosty, ale rzeczywiście coś w tym jest. Wajda nie musiał tłumaczyć ani Bińczyckiemu, ani Stuhrowi, co napisał Mrożek, tylko postawił na spotkanie ich osobowości na scenie i podał tempo. To zagrało. I to jak! Bińczycki, cedzący słowa, podejrzliwy... Stuhr, znerwicowany, manipulant…
Stuhr był od '71 na etacie w Starym Teatrze, moja pamięć jego grania sięga '75. To wspomniane „Dziady" (tuż po premierze), „Biesy”, „Noc listopadowa”, „Emigranci" (z drugiej połowy lat 70.) i wiele innych ról. Pamiętam jak świetnym był Porfirym w „Zbrodni i karze" u Wajdy w latach 80., ale oczywiście grał nie tylko u niego.
Do tego dochodzi kariera filmowa, która zaczęła się u Kieślowskiego. Tu warto dodać, że Kieślowski był mistrzem Stuhra jako reżyser filmowy, ale też jako człowiek. Jerzy Stuhr uważał siebie za kontynuatora myśli artystycznej Kieślowskiego. Nie tylko zagrał w wielu jego filmach, ale wyreżyserował niezrealizowany film Kieślowskiego, którego scenariusz był gotowy, czyli „Duże zwierzę".
Czyli ten pierwszy okres znajomości miał jeden kierunek: to jedynie ja znałem Stuhra, on mnie nie (śmiech).

Jak zatem doszło do tego drugiego spotkania, tym razem, jak domyślam się, już osobistego?
– Przyczyniła się do tego druga recenzja, którą w życiu opublikowałem. Dosyć późno zająłem się krytyką teatralną. Owszem, byłem literaturoznawcą, teoretykiem teatru, zdarzyło mi się nawet współpracować z Bogusławem Schaefferem, ale nie pisałem autorskich komentarzy do gazet. Potem, w latach 90., po „wybuchu wolności”, zaproszono mnie do pisania. Swoją pierwszą recenzję dokładnie pamiętam. Tak się nią przejmowałem, że pisałem całą noc i powstał z tego jakiś gniot. Druga powstała już znacznie szybciej i właściwie bezstresowo, bo uwinąłem się w niecałe dwie godziny. Wiedziałem, co chcę napisać. I to właśnie ona stała się przyczynkiem do mojej dobrej znajomości z Jerzym Stuhrem. Zjechałem w niej od góry do dołu spektakl w jego reżyserii. To była sztuka Janusza Głowackiego „Fortynbras się upił", nawiązująca tytułem do Szekspirowskiego Fortynbrasa z „Hamleta". Na sztukę poszedłem oficjalnie jako recenzent, choć nikomu nieznany, bo nie funkcjonowałem jeszcze w środowisku jako krytyk teatralny. Niestety, w trakcie oglądania nic mi w tej inscenizacji nie pasowało. Zresztą ta sztuka też nie jest arcydziełem. Głowacki lepsze rzeczy pisał. Oberwało się nie tylko reżyserowi. Artur Dziurman, który miał główną rolę w przedstawieniu, grał tak, jakby chciał natychmiast zostać klonem Stuhra – kopiował każdy jego chwyt techniczny, każde sceniczne zachowanie. To mnie raziło i nie omieszkałem o tym wspomnieć w recenzji. Na marginesie dodam tylko, że Artur, z którym teraz bardzo się lubimy, powiedział mi już ileś lat temu, że jest mi wdzięczny za tamtą uwagę.
Napisałem więc krytyczną recenzję, ona się ukazała drukiem i stało się coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. Rozdzwoniły się telefony, jeden z Pegaza (Pegaz był wtedy programem kulturalnym oglądanym przez całą Polskę), drugi z Telewizji Kraków, trzeci już nawet nie wiem skąd … Istne szaleństwo. Potem się dowiedziałem, że maczał w tym palce Kazimierz Kutz, ówczesny szef Telewizji Kraków. Spodobało mu się, że „przyładowałem" Stuhrowi, bo pewnie też uważał tę sztukę za niezbyt udaną. Ucieszył się, że ktoś ma podobne zdanie i wysłał do niego dziennikarzy. W ten sposób moja recenzja trafiła do mediów ogólnopolskich. Gdy cała „afera" trochę przycichła, znowu pojawiłem się w Starym na premierze.

Rozumiem, że wtedy Jerzy Stuhr pofatygował się do pana?
– Bynajmniej. Było dużo gorzej (śmiech). Siedzę sobie grzecznie na swoim miejscu przed rozpoczęciem spektaklu, a tu nagle słyszę przenikliwy, świetnie ustawiony głos Fedora, czyli Jerzego Fedorowicza, przyjaciela Jerzego Stuhra, który teatralnym szeptem mówi: „To jest ten, co cię tak nienawidzi”. (śmiech) A wiadomo, jak to z teatralnym szeptem – poszło na całą salę. Przyznam, że zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Od lat już się z tego śmieję, ale wtedy poczułem się naprawdę nieswojo.
Potem była inauguracja roku akademickiego. Rektor Jerzy Stuhr, zapraszał oczywiście też recenzentów i krytyków, więc nie omieszkałem pojawić się na rozpoczęciu. Po części oficjalnej w foyer na Straszewskiego była okazja do towarzyskich rozmów przy przekąskach. Nagle jakaś młoda pani podchodzi do mnie i mówi, że Jego Magnificencja zaprasza na górę. Myślę sobie: „No to będzie... Pewnie mnie opieprzy z góry na dół, że go tak zhepałem”. No, ale jak się powiedziało „a", to trzeba powiedzieć „b". Wchodzę cały w nerwach na górę, a rektor Stuhr… Serdecznie mnie wita i jest przemiły. Okazało się, że chciał mnie po prostu poznać.

Miło słyszeć, że nie doszło do rękoczynów…
– (śmiech) Jego dżentelmeńskie maniery i zachowanie były dla mnie bardzo budujące, bo było widać, że przeczytał to, co napisałem i dostrzegł, że miałem powody ku temu, żeby taką opinię przedstawić. Dodam, że w swojej recenzji porównałem Artura Dziurman do bohatera mojej ulubionej książki, pierwszej, którą przeczytałem sam w życiu, to jest „Proszę słonia", krakowskiego autora, niestety również już nieżyjącego Ludwika Jerzego Kerna. W tej powieści tytułowy słoń Dominik był porcelanową skarbonką, do której Pinio wrzuca witaminowe pigułki mające na celu wspomagać wzrost chłopca. W wyniku tego procederu słoń Dominik coraz bardziej rósł, aż stał się ogromny, po drodze nabywając cech od swojego środowiska. I tak na przykład świetnie naśladował czajnik. Robił to tak idealnie, że, gdy gwizdał, to wszyscy biegli do kuchni, myśląc, że woda się zagotowała. Wykorzystałem porównanie Artura Dziurmana do słonia Dominika, żeby zwrócić uwagę na jego naśladowanie Stuhra. Chciałem trochę tak „po Słonimsku” wyrazić niezadowolenie, dać wyraźną negatywną odpowiedź na to, co ujrzałem na scenie. A on zawsze lubił rozmawiać, lubił słyszeć kogoś innego. W ten sposób zawiązała się ta nasza znajomość, bo nie chcę nadużywać słowa przyjaźń, choć myślę, że byliśmy jednak zaprzyjaźnionymi osobami, mimo że w ostatnich latach bardzo rzadko się widzieliśmy.

Kraków - najnowsze informacje

Rozrywka