niedziela, 19 lutego 2023 11:50, aktualizacja 2 lata temu

Berlin to nie Niemcy. Prawdziwe oblicze naszego sąsiada jest inne

Autor Mirosław Haładyj
Berlin to nie Niemcy. Prawdziwe oblicze naszego sąsiada jest inne

Pan Gert – nie wiem, skąd znał mój telefon – poprosił, bym odnalazł jego polskiego ojca. Ojciec szybko porzucił niemiecką wieś, pozostawiając tam Niemkę z polskim bękartem, „pieprzonym polaczkiem” tak nazywano małego Gerta, który i tak miał szczęście, bo podobne dzieci w tej wsi, owoce zakazanych w czasie Trzeciej Rzeszy związków, umierały w podejrzanych okolicznościach – mówi Jerzy Haszczyński, autor zbioru reportaży ze współczesnych Niemiec, zatytułowanego „Rzeźnia numer jeden”, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Czarne. – Nie będę ujawniał więcej szczegółów tego reportażu, dodam, że pracowałem nad nim wiele lat, dotarłem do ważnych dokumentów, w tym dotyczących upiornych eksperymentów rasowych z udziałem polskich robotników przymusowych – dodaje.

Wizerunek współczesnych Niemiec długo wydawał się nieskazitelny. Jednak pod powierzchnią równych szans, otwartości i chęci zadośćuczynienia nierzadko kryją się uprzedzenia, nieufność, dążenie do przeforsowania własnych interesów. Jerzy Haszczyński, reporter, komentator i korespondent wojenny (m.in. z Jugosławii, Afganistanu, Iraku, Gruzji, Jemenu, Libii, strefy Gazy, czy Ukrainy), który jako dziennikarz „Rzeczpospolitej” (od 2000 r. jest szefem działu zagranicznego tej gazety) przez kilka lat pracował w Berlinie, swoich reportażach odsłania prawdziwe oblicze naszego zachodniego sąsiada.

Moje teksty z tego zbioru to reportaże, a nie publicystyka, nie komentarze. Nie ma w Polsce zbyt wielu reportaży z Niemiec, zwłaszcza niewiele o prowincjonalnych Niemczech. Może na tym polega problem, że prawie nikt nie słucha Niemców spoza Berlina, spoza salonów politycznych, gospodarczych i artystycznych – mówi autor i dodaje: – Ja traktuję Niemcy jak każdy inny kraj, piszę reportaże o Niemczech, tak jak pisałem o Libii, Iranie, Słowacji czy Białorusi. Wybieram ważny, ciekawy temat, zazwyczaj niezauważony nawet przez niemieckich dziennikarzy, i go przedstawiam bez przyjmowania żadnych założeń. Przedstawiam go głosami bohaterów, głosami wszystkich stron sporu czy konfliktu. Mnie prawie w tych tekstach nie ma. To bohaterowie mówią w tych tekstach, są to głownie stuprocentowi Niemcy.

Przeszłość Niemiec ciąży nad nimi, historia narzuca ton najważniejszym sporom. Niewidzialne granice wciąż trudno przekroczyć: wschód i zachód, rodowici mieszkańcy i imigranci, prawica i lewica, praworządność i hipokryzja, tolerancja i ksenofobia. W tym tyglu formowało się nowe państwo, któremu w obliczu wojnie w Ukrainie szybko przyszło się mierzyć z nowymi problemami. – Nowe Niemcy wyłaniały się długo i powoli. Nagle nastąpiło przyśpieszenie, gdy Rosja, z którą miały specjalne stosunki, napadła rok temu na Ukrainę. W mojej książce ten temat podejścia do Rosji pojawia się kilkakrotnie, ale zatrzymałem się w opisie na początku tej wielkiej wojny – mówi w rozmowie z Głosem24 Haszczyński i dodaje: – Trzeba się dokładnie przyglądać, co zostanie z niemieckiego pacyfizmu, co zostanie z dekad flirtu z Moskwą.

Jerzy Haszczyński/Fot.: Kuba Kamiński
Jerzy Haszczyński/Fot.: Kuba Kamiński

Na wstępie pozwoli pan, że pogratuluję najnowszego zbioru reportaży. Jest po prostu doskonały. I tak wielowątkowy, że nie wiadomo od czego zacząć, pozwoli więc pan, że zaczniemy od tytułu? Aluzja do Vonneguta aż bije po oczach.
– Dziękuję, niezwykle miło autorowi słyszeć takie pochwały. Trudno ukryć, że tytuł mojej książki jest bliski Vonnegutowej „Rzeźni numer pięć”. I główny bohater: Niemcy, również. W moich czasach studenckich, czyli już ponad trzy dekady temu, Kurt Vonnegut był pisarzem kultowym, przerzucaliśmy się z kolegami cytatami z jego powieści. Teraz niełatwo byłoby mi je sobie przypomnieć, fascynacja wygasła.

A dlaczego postanowił pan tytuł całego zbioru wziąć od jednego z reportaży?
– Moja książka to zbiór reportaży, jeden z nich, bardzo istotny, ma tytuł „Rzeźnia numer jeden”. Wydał mi się najlepszy z tytułów czternastu reportaży zamieszczonych w książce, a przy okazji intrygujący powinowactwem, o którym pan wspomniał. To jest reportaż o największej rzeźni w Europie. A wielka rzeźnia to wielki temat - niemiecki i ludzki. Ciężki los gastarbeiterów, szybkie szlachtowanie świń, wszystko po to, by kiełbasy i kotlety były tanie i łatwo dostępne. Niemcy przyjrzeli się tej produkcji i dostrzegli pracowników cudzoziemców, gdy w wielkiej rzeźni doszło do wielkiego wybuchu koronawirusa.

Jak wspomniałem, nie sposób zliczyć kwestii, które porusza pan w kolejnych reportażach-rozdziałach. Ich mnogość nie utrudniała pisania? Mam tutaj na myśli pracę, jaką wykonał pan zarysowując tło problemów.
– Pracę rozłożyłem na wiele lat, była dosyć uporządkowana. Przygotowywałem się do konkretnego tematu w Polsce, a potem jechałem do Niemiec, by zbierać materiały, czyli przede wszystkim rozmawiać z ludźmi, ważnymi dla tematu, ważnymi zazwyczaj w lokalnej społeczności. Te wyjazdy odbywały się od 2019 do początku 2022 roku. Dokumentacja do tej książki to dwie półki segregatorów, teczek i książek plus mnóstwo materiałów cyfrowych w laptopie, nagrania rozmów, notatki, kopie dokumentów, czasem unikalnych.

Mógłby pan uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć coś więcej o kulisach powstawania reportaży? są bardzo aktualne, co oczywiście jest ich dodatkową zaletą, ale z lektury wynika, że część z nich powstawała na przestrzeni lat, jeśli nie dekad. Jak wybierał pan tematy? Skąd przychodziły pomysły na ich napisanie? Nie ukrywam, że pytam w kontekście otwierającego zbiór „Mamo, przecież masz niemieckie dziecko”, bardzo trudnego i ciężkiego, mocno przytłaczającego swoją treścią...
– Niektóre tematy żyły we mnie od lat dziewięćdziesiątych. Część reportaży to ciąg dalszy tekstów, które pisałem ponad dwie dekady temu, gdy byłem korespondentem „Rzeczpospolitej” w Berlinie. Korciło mnie, by sprawdzić, jak się potoczyły losy bohaterów, co się zmieniło w miejscach, które wtedy poznałem. Tak było ze wspomnianym przez pana reportażem, czyli historią syna Niemki i polskiego robotnika przymusowego. Bohater, pan Gert, sam się do mnie zgłosił pod koniec ubiegłego wieku. Trwały wtedy negocjacje o odszkodowaniach dla robotników przymusowych i pisywałem o tym korespondencje do mojej gazety. Pan Gert – nie wiem, skąd znał mój telefon – poprosił, bym odnalazł jego polskiego ojca. Ojciec szybko porzucił niemiecką wieś, pozostawiając tam Niemkę z polskim bękartem, „pieprzonym polaczkiem” - tak nazywano małego Gerta, który i tak miał szczęście, bo podobne dzieci w tej wsi, owoce zakazanych w czasie Trzeciej Rzeszy związków, umierały w podejrzanych okolicznościach. Nie będę ujawniał więcej szczegółów tego reportażu, dodam, że pracowałem nad nim wiele lat, dotarłem do ważnych dokumentów, w tym dotyczących upiornych eksperymentów rasowych z udziałem polskich robotników przymusowych.
Co do innych reportaży - to czasem na temat trafiałem w lokalnej niemieckiej gazecie, parę zdań, za którymi, jak czułem, kryła się bardzo ciekawe historia. I wychodząc od tych paru gazetowych zdań, na przykład o tym, że jedna ze wschodnioberlińskich szkół zapewne straci patrona, bo jak się okazało, sfałszował swoją biografię, zabierałem się do pracy, której efektem jest reportaż „Mama Żydówka, tata esesman i komunista”.

Okładka zbioru reportaży "Rzeźnia numer jeden..."/Fot.: Wydawnictwo Czarne, materiały prasowe
Okładka zbioru reportaży "Rzeźnia numer jeden..."/Fot.: Wydawnictwo Czarne, materiały prasowe

Który z reportaży był dla pana najtrudniejszy? Ma pan taki, który darzy specjalną estymą?
– Najtrudniejsza była praca nad wspomnianym przez pana reportażem „Mamo, przecież masz niemieckie dziecko”. Życie głównego bohatera, pana Gerta, to jedna wielka trauma. Rozmowy z nim i wizyty we wsi, w której się wychował, wyczerpały nas obu. Po ostatniej rozmowie nie miałem już odwagi się do niego odezwać, mimo że znalazłem potem dokument i nekrolog, kluczowe dla opowieści o jego ojcu.
Które poza tym reportaże bym szczególnie polecił? - pierwsze trzy i ostatnie trzy w zbiorze.

Obraz Niemiec jaki wyłania się z pana zbioru może szokować, zwłaszcza tych, którym nasi zachodni sąsiedzi wciąż kojarzą się stereotypowo. Wiadomo, że każde państwo i społeczeństwo posiada własne problemy, ale to o czym czytamy w pana książce dalekie jest od ideału znanego z mediów – mówiąc najogólniej europejskiego mocarstwa, którego obywatelom żyje się dobrze.
– Moje teksty z tego zbioru to reportaże, a nie publicystyka, nie komentarze. Nie ma w Polsce zbyt wielu reportaży z Niemiec, zwłaszcza niewiele o prowincjonalnych Niemczech. Może na tym polega problem, że prawie nikt nie słucha Niemców spoza Berlina, spoza salonów politycznych, gospodarczych i artystycznych. Ja traktuję Niemcy jak każdy inny kraj, piszę reportaże o Niemczech, tak jak pisałem o Libii, Iranie, Słowacji czy Białorusi. Wybieram ważny, ciekawy temat, zazwyczaj niezauważony nawet przez niemieckich dziennikarzy, i go przedstawiam bez przyjmowania żadnych założeń. Przedstawiam go głosami bohaterów, głosami wszystkich stron sporu czy konfliktu. Mnie prawie w tych tekstach nie ma. To bohaterowie mówią w tych tekstach, są to głównie stuprocentowi Niemcy.

Gdyby miał się pan pokusić o wskazanie najważniejszych spraw-bolączek niemieckiego społeczeństwa, to co by to było? Nierozliczenie z przeszłością, czyli głównie z drugą wojną światową? Czy wciąż niezasypana linia podziału między dawnymi RFN i NRD? A może kwestia polityki imigracyjnej i terroryzmu?
– Wszystko, co pan wymienił. Przy każdej z tych spraw można by się zatrzymać i opowiadać godzinami, precyzując na przykład, w jakim stopniu i dlaczego nazistowska przeszłość nie jest rozliczona. O tych bolączkach, o trudnych niemieckich tematach jest moja książka.

Zaskakuje duża dysproporcja między dawnymi RFN i NRD. Czy trzy dekady to było za mało, żeby zatrzeć różnice?
– Niektóre się zatarły. Są nawet przykłady, że dawna NRD wyprzedziła dawne Niemcy Zachodnie – wschodnioniemieckie miasta mają po renowacji ładniejsze starówki. Różnice mentalne przezwycięża się trudniej, niż odnawia budynki. Niemcy ze wschodnich landów są inni politycznie, inaczej głosują w wyborach, co widać po wielkim poparciu dla Alternatywy dla Niemiec, partii prawicowo-populistycznej, coraz bardziej ocierającej się w tym regionie o neonazizm, są inni religijnie (to znaczy po czasach komunistycznych właściwie wykorzenieni religijnie) i nie mają na swoim terenie siedziby żadnego z najważniejszych niemieckich przedsiębiorstw. Powodów do frustracji tam nie brakuje, powodów do poczucia odmienności od „lepszych Niemców z Zachodu” – również.

Po lekturze pańskiej książki jednym ze słów opisujących współczesne Niemcy, które szczególnie mocno ciśnie się na usta, jest „hipokryzja”. Czy zgodzi się pan z takim postawieniem sprawy?
– Kilku bohaterów mojej książki, ludzi z różnych środowisk, z różnych regionów, wygłasza mniej więcej taką opinię: „Niemcy co chwilę krytykują innych, wystawiają moralne cenzurki, a nie dostrzegają, co się u nich dzieje”. Na przykład, że bezkarnie grasują rasiści. Albo że łamana jest praworządność - taki zarzut stawia prawniczka, która broniła syryjskiego uchodźcy oskarżonego, jej zdaniem bezpodstawnie, o zadźganie Niemca. Czy Niemcy specjalizują się w krytycznym ocenianiu innych, a sami mają wiele za uszami, czyli czy są hipokrytami? Niemcy są oczywiście różni, część wytyka rodakom czy swojej klasie politycznej hipokryzję. Na pewno w Niemczech jest wiele wstydliwych zjawisk, nie mniej niż w wielu krajach, które nie mają takiego dobrego wizerunku jak nasz zachodni sąsiad.

Z czego pana zdaniem, wynika mocne dbanie o wizerunek Niemiec?
– Prawie każdy chce mieć dobry wizerunek, dotyczy to i ludzi, i państw. A im gorszy był w przeszłości, im ciemniejsza historia, tym troska zazwyczaj większa. Niemcom, tym zachodnim przed upadkiem komunizmu, a także po zjednoczeniu, dobrze wychodziło kształtowanie wizerunku. Przede wszystkim dzięki osiągnięciom gospodarczym, dzięki markom znanym na całym świecie, o mercedesie czy porsche marzy się w strefie Gazy, Iraku, Senegalu, na Bałkanach czy w Stanach Zjednoczonych, nie bez przyczyny Donald Trump tak się złościł na niemieckie firmy motoryzacyjne. Wielki wkład w tworzenie wizerunku ma niemiecki przemysł, co służy i jemu, i państwu niemieckiemu.

Czy coś pozostało z czasów, kiedy wyjazd do RFN był synonimem podróży do raju?
– Niektórzy chyba nadal mają takie wrażenie. Słyszę zachwyt młodych ludzi, studentów, absolwentów. Dla nich zwłaszcza Berlin jest bardzo atrakcyjny. Nie trzeba w nim znać niemieckiego. Kosmopolityczny, kolorowy, z masą koncertów, klubów, restauracji etnicznych, rowerów i atrakcyjnych grantów. Ale to nie są całe Niemcy, nawet więcej - ten Berlin dla turystów, ekspatów i studentów ma z nimi niewiele wspólnego.

Gdy zastanawia się pan nad przyszłością Niemiec, które kwestie z poruszonych w zbiorze jeszcze bardziej się uwypuklają?
– Nowe Niemcy wyłaniały się długo i powoli. Nagle nastąpiło przyśpieszenie, gdy Rosja, z którą miały specjalne stosunki, napadła rok temu na Ukrainę. W mojej książce ten temat podejścia do Rosji pojawia się kilkakrotnie, ale zatrzymałem się w opisie na początku tej wielkiej wojny. Trzeba się dokładnie przyglądać, co zostanie z niemieckiego pacyfizmu, co zostanie z dekad flirtu z Moskwą. To kwestia teraz najważniejsza, bo dotyczy bezpieczeństwa i wolności naszej części Europy. Nadal aktualne będą trudne niemieckie tematy, kojarzące się z ciemną historią i dlatego budzące społeczne emocje. W tym podejście do „obcych”, bo przybyszów z innych kręgów kulturowych i ich potomków będzie coraz więcej.


Fot.: wikipedia, Jerzy Haszczyński/Fot.: Kuba Kamiński

Europa i świat

Europa i świat - najnowsze informacje

Rozrywka