niedziela, 31 października 2021 06:35

O. Marek Donaj OSA: Cierpienie widywałem codziennie, ale nie potrafiłem się do niego przyzwyczaić

Autor Mirosław Haładyj
O. Marek Donaj OSA: Cierpienie widywałem codziennie, ale nie potrafiłem się do niego przyzwyczaić

Czy da się oswoić cierpienie związane z chorobą lub utratą bliskiej osoby? Na to pytanie odpowiada augustianin o. Marek Donaj. W przejmującym wyznaniu opisuje swoją pracę w szpitalu i pokazuje, że każde cierpienie ma konkretne imię. – Mówią, że mężczyźni nie płaczą, a kapłani szybko oswajają się z cierpieniem i śmiercią. Czy to prawda? Być może w wielu przypadkach tak, ale moje doświadczenia są zgoła odmienne. Jestem mężczyzną i kapłanem, który nie oswaja się z cierpieniem. Choć widywałem je codziennie, nie potrafiłem się do niego przyzwyczaić – pisze o swojej posłudze kapelana szpitala o. Marek Donaj.

"Utraceni" to opowieść o utracie, pamięci, a w pierwszej kolejności – spotkaniach z drugim człowiekiem, które stają się przestrzenią obecności Boga. O. Marek wspomina początki swojego kapłaństwa oraz szpitalne rozmowy z ks. Józefem Tischnerem, prof. Andrzejem Szczeklikiem czy Czesławem Miłoszem. Pogodne anegdoty z tych spotkań przenikają się z medytacjami o wierze, bólu i największej chorobie człowieka – miłości. Ta książka udowadnia, że pożegnanie nie jest końcem, a człowieczeństwo nie podlega śmierci – choćby wszystko inne umarło.

Angelika Kolassa we wstępie do książki napisała „Niniejsza książka jest zbiorem historii, które żyją w pamięci ojca Marka Donaja OSA – posługującego przez dwadzieścia pięć lat w II Katedrze Chorób Wewnętrznych im. prof. Andrzeja Szczeklika Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Znanego wielu krakowskiego kapelana i proboszcza parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej oraz człowieka o wielkim sercu, co za obserwować mogą wrażliwi czytelnicy tej książki. (…) Autor otworzył mi oczy na przestrzeń niezmiernie istotną, w której prędzej czy później i ja spędzę część swojego życia. W tych szpitalnych spotkaniach nie było pierwszego, drugiego i ostatniego miejsca. Jezus jest obecny w każdym człowieku. Każde spotkanie było inne, każde uchodziło za najważniejsze. Niektóre rozciągnęły się na kilka lat, inne trwały ulotną chwilę. Nieważne, czy pacjentem był znamienity pisarz, czy zwykły sklepikarz. To doświadczenie pomogło mi odkryć, czym jest agape w praktyce”.

W swojej książce pokazuje ojciec, że każde cierpienie ma konkretne imię. Czy w ogóle można oswoić się z cierpieniem?

– Cierpienie to indywidualne doświadczenie chorego człowieka. Każde cierpienie jest niepowtarzalne i nie można się do tego przyzwyczaić. To osobiste przeżycie zarówno dla cierpiącego, jak i jego najbliższych.

Napisał ojciec, że ciągle na nowo czuje potrzebę opowiadania o tych, którzy odeszli. Dlaczego?

– Opisane postaci i kontakty z nimi były tak autentyczne z mojej strony, że nie sposób o nich nie mówić. One stały się cząstką mnie, o czym wspomniałem w książce.

Zapiski są opowieścią o utracie, pamięci, ale przede wszystkim o spotkaniu z drugim człowiekiem. Co dała ojcu praca z chorymi?

– Przede wszystkim poznanie siebie w niełatwych warunkach. Poza tym przestrzeń choroby, cierpienia i śmierci wyostrzyła moje patrzenie na problemy ludzi spotykanych poza szpitalem. Praca z chorymi uczy wrażliwości, praktycznie na wszystko.

Rozmowa z chorymi nie należy do najłatwiejszych. Nie bał się ojciec posługi w szpitalu?

– Strach nie jest czymś negatywnym. Nadal się obawiam, bo nie dorastam do tego, co ich i mnie spotyka. Mam nieść nadzieję pośród niepewności związanej z tym, co wydaje się być nieuniknione. Nie chodzi tutaj o lęk, ale o obecność przy nich w tych najtrudniejszych chwilach. I tego nie da się już wyrazić słowami.

Czy tylko katolicy w szpitalu potrzebują księdza?

– Z własnego doświadczenia wiem, że każdy człowiek, bez względu na to, kim jest, czym się zajmuje, potrzebuje przede wszystkim zrozumienia i akceptacji w najtrudniejszym momencie życia. Katolicy czy nie, nie księdza oczekują, ale przede wszystkim mają nadzieję, że mimo poczucia własnego oddalenia, poprzez cierpienie są bardzo blisko Chrystusa.

Opisuje ojciec sytuację, w której jeden z pacjentów powiedział, że wyspowiada się, jeśli załatwi mu ojciec basen. Potrafił ojciec wiele zrobić, ale i poświęcić dla pacjentów. Skąd brał ojciec siły?

– Siłę daje mi poczucie, że za chwilę spotkam się z drugim człowiekiem, który jak ja boryka się ze słabościami, czy to duchowymi, czy fizycznymi. Perspektywa wiary ukazuje, że każda nasza słabość może być źródłem siły.

Skąd pomysł na prowadzenie dzienników?

– Nie było żadnego pomysłu na ich prowadzenie. Można powiedzieć, że to był po prostu szpitalny obowiązek zapisu dotyczący udzielenia sakramentu chorych na oddziałach odwiedzanych przez kapelanów.

Książkę czyta się szybko, rzekłbym nawet, że za szybko. Jak ojciec dokonał wyboru materiału do książki?

– Zależy dla kogo szybko (uśmiech!). Ja potrafię ją czytać przez wiele godzin, ponieważ ta książka nie jest dla mnie jakąś tam historią, ale wspomnieniami konkretnych osób, którym należą się pamięć i chwila uważności. Opisane w książce spotkania nie wiązały się z żadną selekcją. Wspomniałem te, którymi akurat w czasie powstawania „Utraconych” żyłem.

Opisuje ojciec sytuację, która sprawiła, że słowa przy nieprzytomnych chorych wypowiadał ojciec już zawsze tak głośno, by mogli je usłyszeć. Co jeszcze zmienili w ojcu pacjenci?

– Mam wrażenie, że inni nas nie zmieniają. Oni jedynie pozwalają odkryć, co jest we mnie naprawdę prawdziwe, choć tak często ukryte. Można powiedzieć, że chorzy byli dla mnie jak lustro, w którym czasami widziałem swoje dobre, ale też czasami złe strony.

W swojej książce wspomina ojciec rozmowy z ks. Tischnerem, prof. Andrzejem Szczeklikiem oraz Czesławem Miłoszem. Te osoby nie znalazły się na ojca drodze przypadkiem, prawda?

– Nie wierzę w przypadki. Pod tymi nazwiskami, choć i obecnie rozpoznawalnymi, kryły się osoby takie jak każdy; odczuwające i cierpiące. W szpitalu tytuły nie mają znaczenia, dlatego uważam, że każdy pacjent, z którym się spotkałem, nie pojawił się w moim życiu przypadkiem.

Księdza zapiski mają tytuł „Utraceni”, jednak książka nie jest poświęcona tylko tym, którzy odeszli. Skąd taki tytuł?

– „Utraceni” nie odnoszą się tylko do wymiaru eschatologicznego. Utracić można także tych, którzy nadal są wśród nas. Ja, w momencie zamknięcia szpitala na Skawińskiej, doświadczyłem, czym byli dla mnie przez ostatnich dwadzieścia kilka lat ludzie tworzący tę rzeczywistość; chorzy, ale też cały personel. Miałem poczucie, że utraciłem coś bardzo ważnego. I, dopiero kiedy tak się stało, zrozumiałem, że nie mogę o nich zapomnieć. W ten sposób – paradoksalnie – „utraceni” stali się dla mnie, i we mnie, „ocalonymi”.

Ojcze, na koniec chyba najtrudniejsze pytanie. Gdy człowiek cierpi, leżąc w szpitalu, gdzie jest Bóg?
– Bóg jest tam, gdzie człowiek Go potrzebuje. Dziwi, że o to najczęściej pytają mnie ludzie niezwiązani z przestrzenią szpitala. Odpowiem krótko: w szpitalu nigdy takiego pytania nie usłyszałem. Nawet od śmiertelnie chorych osób.

Listopad to czas, kiedy szczególnie wspominamy zmarłych. Jak żywym dać nadzieję, po utracie bliskich?

– W takich momentach słowa nic nie dają. Można jedynie dać im poczucie wsparcia, że nie są osamotnieni w doświadczeniu utraty bliskich. Mam też wrażenie, iż wraz z upływem czasu sami dochodzimy do tego, że zmarłym potrzebne są nasza pamięć i modlitwa.

Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak poniżej prezentujemy dwa pierwsze rozdziały książki o. Marka Donaja "Utraceni".

Historia pewnego zeszytu

Mówi się, że mężczyźni nie płaczą, a kapłani szybko oswajają się z cierpieniem i śmiercią. Czy to prawda? Być może w wielu przypadkach tak, ale moje doświadczenia są zgoła odmienne.Dwadzieścia pięć lat posługi w szpitalu obaliło ten mit. Jestem mężczyzną i kapłanem, który nie oswaja się z cierpieniem, lecz pamięta. Choć widywałem je codziennie, nie potrafiłem się do niego przyzwyczaić. Od początku swojego kapłaństwa odkrywałem, że cierpienie ma imię. Bardzo konkretne.

Pierwszy raz sakramentu namaszczenia chorych udzieliłem 9 stycznia 1995 roku w szpitalu przy ulicy Skawińskiej na oddziale intensywnej terapii. Nie wiedziałem wówczas, że to miejsce było już wcześniej zaplanowane i pomyślane przez człowieka o wielkim sercu dla chorych – profesora Andrzeja Szczeklika – jako „ziemia obiecana”. W ten nieodgadniony sposób stałem się częścią rzeczywistości, która stanowiła realizację jego marzeń. Właśnie tam – zaledwie dziewięć miesięcy po otrzymaniu święceń kapłańskich i niesamowitej władzy odpuszczania grzechów – wypowiedziałem pierwsze imię człowieka chorego. Edward. Bez zbędnych wstępów… Potem były następne spotkania; imiona, które wypowiadałem. Co za tym się kryje? Imię ma niezwykłe znaczenie. Wyraża osobowość, charakter, przeszłość i przyszłość. Oznacza, że ten, kto je nosi, istnieje. Władysław. Katarzyna. Kazimierz. Ewa. Teresa. Leokadia. Wanda. Stefania. Anna. Józef. Jan. Bronisław. Romana. Krystyna. Marek. Tadeusz. Stanisław. Olga. Marian. Elżbieta. Halina. Andrzej. Zofia. Tadeusz. Władysław. Iwona. Kazimierz. Felicja. Anna. Krzysztof. Jerzy. Elżbieta. Irena. Grzegorz. Tadeusz. Józef. Marcin. Ewelina.

To zaledwie niektóre z nich. Dziewiętnaście imion zapisanych na jednej stronie. Trzydzieści osiem na jednej kartce. A takich kartek jest sześćdziesiąt pięć. Łącznie dwa tysiące czterysta siedemdziesiąt osób. Prawie co trzeci dzień kalendarzowy wpisywałem nowe imię. Sto trzydzieści imion rocznie przez dziewiętnaście lat. A do dwudziestu pięciu brakuje jeszcze sześciu nieudokumentowanych lat.

Oni są we mnie. Każdego dnia ożywiani we wspomnieniach. Nie chodzi tylko o to, żebym zaświadczył o ich cierpieniu – chodzi o pamięć o konkretnych osobach, którą jestem im winien. O czym będzie ta książka? O utracie, która nie może przerodzić się w oddanie. O pamięci, której wymazać nie sposób. O osobach, które oddychały, choć już z ogromnym trudem. O miłości, która dojrzewała w bólu. O pragnieniach, które wydawać się mogły niemożliwe do spełnienia… To historia o spotkaniu człowieka z człowiekiem w okolicznościach zapewne niewymarzonych, a jednak w jakiś sposób wyjątkowych.

Niekończąca się opowieść

Mówiłem o tym już tyle razy, że ktoś mógłby powiedzieć: „wystarczy”. Ludzie często pytali, prosili o wywiady, a nawet pisali artykuły. Gdzieś wewnątrz wciąż czuję jednak potrzebę, by na nowo opowiadać te historie. To dziwne uczucie, bo przecież rozum podpowiada, że już nic nowego nie da się dodać. Po co więc wracać do historii raz opowiedzianej? Być może po to, żeby spojrzeć na dane wydarzenie w inny niż dotychczas sposób. Za każdym razem odczuwam i przeżywam je zupełnie inaczej. Każde kolejne wspomnienie pozwala mi patrzeć głębiej. I choć wydaje się, że takie czy inne spotkanie jest tylko chwilą, która nim się skończy, już należy do przeszłości, to moc opowiedzianych przeze mnie wydarzeń zawiera się w tym, że kiedy zostają opowiedziane, niejako oswojone, stają się moje i pozostają w sercu na stałe. Spotkane przeze mnie osoby są jakby osobną księgą. Każda historia jest inna, każda cenna. Mogę do nich wracać, nawet jeśli nie stały się jednym z rozdziałów książki. Piękne jest to, że mam te opowieści w głowie, więc nikt mi ich nie odbierze. Nie muszę się obawiać, że będą leżały zakurzone na półce pośród sterty nieużywanych książek.

Im więcej czasu upływa od szpitalnych wydarzeń, tym bardziej stają się one dla mnie jasną wskazówką, kim byłem i kim jestem. Każda chwila spędzona za drzwiami przy ulicy Skawińskiej była dla mnie jak nierozpakowany prezent. Coraz lepiej rozumiem, że podczas tych wszystkich momentów coś otrzymywałem. Nie chcę idealizować, takie myślenie nie towarzyszyło mi od zawsze. Kiedyś doświadczenia związane z moją posługą w szpitalu nie miały dla mnie aż tak szczególnego znaczenia; daleki byłem od mistycznych uniesień czy dopatrywania się wyjątkowości tych chwil. Teraz natomiast widzę to tak, jakby Ktoś to wszystko – ten mój udział w życiu spotkanych tam osób – zaplanował. Okazuje się, że tak miało być.

Ludzie często mówią, że gdyby mogli cofnąć się do wydarzeń minionych, coś by zmienili. Gdybym ja mógł wrócić, nie zmieniłbym niczego. Jest to wyraz mojego głębokiego przekonania, że byłem wtedy prawdziwy, byłem po prostu sobą. Gdybym chciał cofnąć czas, zaprzeczyłbym sam sobie. Próbowałbym wykreować świat fikcyjny, rzeczywistość niemożliwą do zaistnienia, bo sprzeczną z moją prawdziwą naturą. A przecież nie chodzi o to, by tworzyć jakiekolwiek mistyfikacje.

Można powiedzieć, że na początku mojej posługi kapelańskiej byłem człowiekiem ideałów. Był moment, kiedy miałem swój plan. Pamiętam, że wywiesiłem ogłoszenie z informacjami o mszy świętej, spowiedzi etc. Potem trochę się zmieniłem, już tak często nie chodziłem do szpitala. Jego pracownicy zdjęli to ogłoszenie i schowali jako pamiątkę mojej gorliwości.

Idealizm przejawiał się również w moich pragnieniach. Wielokrotnie oczekiwałem, że dana osoba wyjdzie szybko ze szpitala albo poczuje się lepiej. Kiedyś poszedłem do pewnej pacjentki i zastałem puste łóżko. Stał tylko kubek z gorącą jeszcze herbatą. Poszukałem pielęgniarek i zapytałem, gdzie jest ta kobieta. Usłyszałem, że przed chwilą zmarła. Stało się to dla mnie lekcją; z ideałów zrodziło się memento.

Perspektywa czasu sprawia, że widzę wyraźniej znaczenie tamtego wydarzenia. Czasami martwię się, że było takie oczywiste, a ja go nie dostrzegałem.

Spotkanie z pacjentami nie było dla mnie jako początkującego księdza zbyt łatwe, ale z czasem odnalazłem w tym szpitalu siebie. Drogą do tego stał się drugi człowiek. Widziałem ludzi, którzy znaleźli się w obcym miejscu, w nowej rzeczywistości – najczęściej nie ze swojej winy – i nagle musieli się w niej odnaleźć. Szpital stał się miejscem ściągania masek; zarówno dla nich, jak i dla mnie. Tam widać człowieka takiego, jaki jest naprawdę. Z problemami, obawami, mnóstwem pytań. Człowiek w sytuacji choroby chce wiedzieć, dlaczego cierpi. Odpowiedź na to pytanie nie wznosi nas na szczyt misterium ofiary. Człowiek cierpi, bo taka jest biologia. Oczywiście teologicznie można uzasadniać, że obecność cierpienia na świecie jest konsekwencją grzechu, i często tłumaczy się to również w ten sposób. Dobrze, ale w momencie kiedy mnie to dotyka, nie widzę zbyt wielu przyczyn, dla których miałbym teraz odczuwać ból. A może, tak jak mówił profesor Andrzej Szczeklik, cierpienie ma być w pewnym sensie oczyszczeniem (katharsis)? Cierpiąc, patrzymy na pewne rzeczy inaczej, zostawiamy to, co mniej ważne, i skupiamy się na sprawach najistotniejszych.

Chcąc ochronić pacjenta przed pochopną diagnozą, można wybrać dwa podejścia. Pierwsze z nich podpowiada, żeby powiedzieć całą prawdę o chorobie i jej konsekwencjach. Drugie natomiast pozostawia margines, by nie od razu mówić wszystko, ponieważ wciąż pozostaje nadzieja na poprawę stanu zdrowia. Wydaje mi się, że lekarze, duchowni, którzy ciągle są z chorymi, powinni mówić im to, co jest zgodne z ich sumieniem, przekonaniami i wiedzą. Tylko takie podejście jest w stosunku do pacjenta uczciwe.

Fot.: Wydawnictwo Znak/Materiały prasowe

Kraków - najnowsze informacje

Rozrywka