– Na miejscu pierwszym będzie trochę nietypowo, bo nie ma tu wydarzenia, ale jest, co może wydawać się trochę paradoksalne, jego brak. To znaczy wydarzeniem jest brak wydarzenia, bo to pokazuje, że w rywalizacji amerykańsko-chińskiej, o której chciałbym mówić, USA brakuje nowych pomysłów na powstrzymywanie Państwa Środka – mówi w rozmowie z portalem Głos24 Bartłomiej Radziejewski, znany politolog i analityk, którego poprosiliśmy o podsumowanie minionego roku. Zapytany o prognozy na obecny, powiedział: – W Ameryce, jak sądzę, Trump podejmie próbę swoistej konserwatywnej kontrrewolucji. W Europie czekają nas ważne rekonfiguracje. Po pierwsze, ten rok wyjaśni co dalej z wojną ukraińską. Czy zostanie ona zakończona – i jak – czy też przeciągnie się na kolejny rok lub lata. Tak czy owak, konsekwencje będą historyczne.
„Czarne łabędzie” będą latać stadami
Zdaniem naszego eksperta, którego poprosiliśmy także o prognozy na rok 2025, będzie on stał pod znakiem dalszego kształtowania się nowego ładu światowego, który opisał w swojej książce zatytułowanej „Nowy porządek globalny. Mocarstwa, średniacy i niewidzialne siły kierujące światem”. – Przewiduję, że przyszły rok będzie czasem dalszej krystalizacji czterobiegunowego ładu światowego. Ten system już istnieje, ale jeszcze się nie zinstytucjonalizował i dalece nie wszyscy zdają sobie z niego sprawę. Jego krystalizacja ma wiele konsekwencji. Wśród najważniejszych jest zjawisko, które nazywam stabilizacją w niestabilności – powiedział w rozmowie z portalem Głos24 Radziejewski, który jest także prezesem i założycielem thinkzine'u „Nowa Konfederacja”. – Układ czterobiegunowy oznacza więcej wojen, kryzysów, zdarzeń niemożliwych do przewidzenia niż w epoce rywalizacji amerykańsko-sowieckiej, o okresie globalnej hegemonii USA nie wspominając. A zarazem mniej niż w jeszcze mniej stabilnych systemach, znanych z XX czy XIX wieku. Niemniej „czarne łabędzie” będą latać stadami – zaznaczył analityk.
Panie Bartłomieju, spotykamy się, żeby podsumować mijający rok w geopolityce. Spróbujmy to zrobić w formie mini rankingu, który będzie obejmował sześć najważniejszych wydarzeń, z jakimi mieliśmy do czynienia w mijającym roku.
– Nim zaczniemy, małe zastrzeżenie co do metody. Nie chciałbym mówić tylko o wydarzeniach, ale przede wszystkim o procesach. Bo one są ważniejsze – wydarzenia stanowią jedynie ich pochodną, odzwierciedlają je.
Rozumiem. Proponuję nie trzymać naszych czytelników w niepewności, zacznijmy od miejsca pierwszego.
– Na miejscu pierwszym będzie trochę nietypowo, bo nie ma tu wydarzenia, ale jest, co może wydawać się trochę paradoksalne, jego brak. To znaczy, wydarzeniem jest brak wydarzenia, bo to pokazuje, że w rywalizacji amerykańsko-chińskiej, o której chciałbym mówić, USA brakuje nowych pomysłów na powstrzymywanie Państwa Środka. Joe Biden prowadził w tym roku politykę kontynuacji i niuansowania tego, co było w latach poprzednich. Jednak te działania ewidentnie były niewystarczające w stosunku do wyznaczonego celu, tzn. powstrzymania wzrostu potęgi Chin i ich dążenia do hegemonii w Azji Wschodniej. Tak więc wspomniany brak wydarzenia znamionuje i utrwala proces przegrywania przez Amerykanów nowej zimnej wojny z Chinami. Świadczy bowiem o impasie i braku inicjatywy. Można tu dołożyć nadchodzącą prezydenturę Trumpa, którego pomysły również nie znamionują żadnej nowej koncepcji rozwiązania problemu. Idą one w stronę "więcej tego samego, co było w pierwszej kadencji", w szczególności w kwestii nowych taryf celnych. Jest to o tyle zaskakujące, że w dość szerokiej opinii specjalistów wojna handlowa nie wypaliła. Okazała się przynosić większe straty Ameryce niż Chinom. A Trump chce to eskalować, nie mając innych, nowych pomysłów, co nie najlepiej wróży Stanom Zjednoczonym w dalszej rywalizacji z Chinami.
Przekonajmy się zatem, kto znalazł się na pana liście na drugim miejscu.
– Przyznam, że przy kolejnym zagadnieniu miałem dylemat i zastanawiałem się, jakie wydarzenie wskazać. To dlatego, że zapaść europejskiego przywództwa politycznego, o którą mi chodzi, ma kilka wymiarów. A jeżeli miałbym szukać symbolicznych zdarzeń, to wskazałbym dwa.
Czyli jeden mechanizm, ale dwa skutki?
– Tak, bo pierwszym zdarzeniem, dobrze obrazującym ten proces, był ponowny wybór Ursuli von der Leyen na przewodniczącą Komisji Europejskiej. Ta jej druga kadencja jest niezwykle znamienna. Europa wyraźnie dostała ostatnio po łapach, w dużej mierze na własne życzenie, i otrzymała bardzo jasne sygnały, że musi dokonać głębokich zmian w swojej polityce, jeżeli nadal ma być liczącą się siłą w świecie. Chodzi tu na przykład o kwestię polityki klimatycznej, która jest już ewidentnym anachronizmem – nie ratuje naszej planety, a niszczy konkurencyjność na kontynencie. Dotyczy to też całego pakietu polityk, które przekształcają stopniowo Europę w skansen.
I dziś pytanie brzmi: czy Europa zawalczy o to, żeby pozostać w światowej drugiej lidze, czy spadnie do trzeciej? Przed tym, jak von der Leyen została przewodniczącą Komisji Europejskiej, wsławiła się głównie jako jedna z najgorszych, jeśli nie najgorsza, minister obrony w historii Republiki Federalnej Niemiec. Natomiast po tym, jak została szefem KE, znakiem rozpoznawczym swojej pierwszej kadencji uczyniła właśnie te błędne polityki, o których wspomniałem, a z którymi trzeba teraz skończyć albo głęboko je skorygować, w tym Zielony Ład. A jej ponowny wybór jest znamienny dlatego, że de facto uniemożliwia głęboką korektę kursu. To jest osoba, która nie jest w stanie zarzucić Zielonego Ładu, ponieważ uczyniła go elementem swojej tożsamości. Więc druga kadencja von der Leyen to jest wybór drobnych kroków zamiast wyraźnych zmian. To symbolizuje też dla mnie niezdolność Europy do dostosowania się do nowych wyzwań i do znaków czasu. Europa wyraźnie gubi nie tylko rytm nowej epoki, ale też jej tempo.
A drugie wydarzenie?
– Drugim wydarzeniem, które symbolizuje wspomnianą zapaść europejskiego przywództwa politycznego, jest dla mnie to, co się stało we Francji. A może bardziej jednoczesny kryzys polityczny, z jakim mamy do czynienia w Niemczech i we Francji. We wstępie zastrzegłem, że mówimy nie tyle o wydarzeniach, co o procesach. I tak, Niemcy i Francja są tutaj dobrymi "objawami".
Dzieje się tak, ponieważ znajdujemy się w sytuacji narastających wyzwań geopolitycznych na naszym kontynencie. Chodzi mi tu przede wszystkim o pogarszającą się sytuację Ukrainy. Mamy też wstępną sygnalizację planu Trumpa wobec Ukrainy, który stanowi bardzo trudne wyzwanie dla Europy. Chodzi o przejęcie przez nią pełnej odpowiedzialności, zarówno finansowej, jak i militarnej, za jej stabilizację po wojnie. To w pierwszym przypadku jest przynajmniej trudne do zrealizowania, a w drugim wydaje się wręcz niemożliwe dla Europy do udźwignięcia.
I w tej sytuacji główne kraje Europy popadły w wewnętrzne niesnaski, które doprowadziły do kryzysów politycznych, właściwie wyłączających je z możliwości efektywnego zarządzania naszym kontynentem. W szczególności dotyczy to Francji, gdzie prezydent Macron właściwie strzelił sobie w stopę, rozpisując wcześniejsze wybory i doprowadzając do pata politycznego, który potrwa – bo wszystko na to wskazuje – co najmniej do roku 2027, czyli następnych wyborów prezydenckich. A i to wcale nie daje Francji żadnej gwarancji wyjścia z obecnej sytuacji.
U naszych zachodnich sąsiadów nie ma chyba aż tak poważnego kryzysu politycznego.
– Niemcy mogą wyjść na prostą w przyszłym roku przynajmniej na płaszczyźnie politycznej, bo gospodarka to osobna historia. Ale tak, wydaje się, że Niemcy są w mniejszym dołku, bo Francja jest sparaliżowana politycznie przynajmniej na trzy lata. A to ją wyłącza z możliwości efektywnego rządzenia Europą na dłużej.
Więc splot tych wszystkich elementów, o których mówiłem: druga kadencja von der Leyen, jednoczesne kryzysy polityczne w Niemczech i we Francji, z naciskiem na to, co się stało we Francji, to są dla mnie wydarzenia znamionujące jeden proces, czyli zapaść przywództwa politycznego w Europie.
Na ostatnim miejscu na podium jest…?
– Sytuacja za naszą wschodnią granicą. Utrwalenie rosyjskiej przewagi na froncie ukraińskim i niezdolność Zachodu do przełamania swoich dotychczasowych metod działania na Ukrainie. Mam tutaj na myśli bardzo długie rozważania w kwestii decyzji co do zdjęcia blokad w broniach dalekiego zasięgu czy brak na tyle istotnych pakietów wsparcia, żeby móc mówić o jakimś realnym odblokowaniu ukraińskich szans na zwycięstwo. Krótko mówiąc, pewne kunktatorstwo Zachodu przy braku jasnej wizji zwycięstwa, co przejawiało się też w kurczowym trzymaniu się koncepcji "wspierania Ukrainy tak długo, jak będzie trzeba". Mam tutaj na myśli słowa Joe Bidena (i członków jego ekipy), który wielokrotnie powtarzał tę właśnie formułę. Wygodny frazes, natomiast od pewnego momentu ewidentnie niewystarczający. Ukraińskie zdolności ofensywne już w zeszłym roku pokazały swoje zasadnicze ograniczenia, a Rosjanie zaczęli uzyskiwać istotną przewagę na froncie. Potrzeba było nowej koncepcji, nowego napływu zasobów, żeby jakoś odwrócić tę sytuację lub przynajmniej nie dopuścić do osiągnięcia jeszcze większej przewagi na korzyść Rosji. Ani jedno, ani drugie nie nastąpiło, rosyjska przewaga się powiększa i dzisiaj Ukraina jest już ewidentnie zmęczona wojną. Obecnie większość Ukraińców chce pokoju bardziej niż zwycięstwa. A jednocześnie zaczęła się najcięższa zima tej wojny, z największym wyniszczeniem infrastruktury energetycznej i krytycznej. Przewaga Rosjan na froncie rośnie i nie jest wykluczone, że nastąpi większe przełamanie frontu, które jeszcze bardziej powiększy rosyjskie zdobycze terytorialne. Na razie nie ma mowy o tym, żeby Rosja zrezygnowała ze swoich celów politycznych. Być może Trump to odwróci, natomiast dotychczasowa polityka doprowadziła do tego, że mamy sytuację bardzo niekorzystną i trudną do zmiany.
Panie Bartłomieju, przejdźmy zatem do miejsca tuż za podium.
– Na miejscu czwartym mamy politykę Izraela i jej radykalizm na Bliskim Wschodzie. Tu wydarzeń nie brakuje i trudno wybrać jedno, dlatego zdecydowałem się pozostawić to miejsce bez konkretnego zdarzenia. Izrael podjął bardzo odważną, bezprecedensową politykę, która zmierza do przywrócenia geopolitycznego status quo ante w regionie. Dokonał w sposób bardzo skuteczny, praktycznej likwidacji, a przez to marginalizacji Hamasu, dokonał bardzo istotnego osłabienia Hezbollahu w Libanie. Dokonał sporych zniszczeń w potencjale wojskowym Syrii jeszcze za Baszszara al-Asada. Eskalował konflikt z Iranem, który prowadzi do tego, że ten ostatni nie ma dobrej odpowiedzi na niego. Jeżeli dodamy do tego niestabilną sytuację w Syrii, to mamy sytuację, w której pod dużym znakiem zapytania stają dalsze wpływy Iranu w tym państwie, a przez to możliwość wykorzystywania go jako korytarza transportowego do Libanu i Hezbollahu. Więc jeżeli wielka gra Izraela polegała w tym roku na tym, żeby spróbować wstrząsnąć regionem w sposób, który przywróci go do sytuacji sprzed lat, gdzie Izrael był wstępnie znacznie silniejszy niż jego przeciwnicy, to w ogromnej mierze mu się to udało.
Czas na miejsce piąte, przedostatnie. – Jesteśmy stosunkowo świeżo po zwycięstwie Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. Niedługo odbędzie się jego zaprzysiężenie, więc pora przejść od kwestii, którą mamy jeszcze stosunkowo świeżo w pamięci. Wybór Trumpa na drugą kadencję to absolutny gamechanger na arenie międzynarodowej, wydarzenie, którego wagę trudno przecenić, a które będzie emanowało na kształtujący się ład światowy. Dzieje się tak z kilku powodów.
Przyznam, że dopiero piąte miejsce dla Trumpa mocno zaskakuje. Może pan pokrótce przybliżyć powody, o których wspomniał?
– To na szybko dwa czynniki. Po pierwsze, Trump ma bardzo mocną agendę polityczną, a przy tym bardzo odmienną od tej, którą miał Biden i dotychczasowy amerykański mainstream polityczny. Zresztą w swojej kampanii Trump zapowiadał jego głęboką przebudowę. I wszystko wskazuje na to, że nie tylko do tego dojdzie, ale też, że odbędzie się to w sposób o wiele bardziej spójny i konsekwentny, niż miało to miejsce za czasów jego pierwszej kadencji. Wtedy rządy Trumpa były bardzo chaotyczne, między innymi, a może przede wszystkim z tego powodu, że był on w głębokim konflikcie nie tylko z liberałami, ale też z establishmentem własnej partii. Jego przywództwo było permanentnie kwestionowane przez republikańskie elity, zarówno polityczne, jak i intelektualne. Dzisiaj jest ono jednoznaczne. Można nawet powiedzieć, że Partia Republikańska, to on. Dzięki temu Trump może sobie dowolnie układać politykę i dobierać współpracowników. Po drugie, możemy śmiało stwierdzić, że wtedy był słabo przygotowany do rządzenia. Dziś jest inaczej, bo wiemy przynajmniej o dwóch think tankach, które pracowały dla niego na długie miesiące przed wyborami. Trump ma szuflady pełne ustaw, co przyznają nawet jego przeciwnicy polityczni. Zobaczymy, ile wyjdzie z zapowiadanych radykalnych zmian, tak wewnątrz Ameryki, jak i na zewnątrz niej. Niemniej, na pewno wybór Trumpa na prezydenta to wydarzenie znaczące i też znamionujące proces próby głębokiej korekty kursu w Stanach Zjednoczonych, gdzie elity przyzwyczaiły się do układania spraw w określony sposób. Trump jest liderem, a jednocześnie emanacją ruchu, który uważa, że należy to zmienić. Chodzi o działania w kierunku ponownego wzbogacenia klasy średniej przy jednoczesnym odcięciu wpływów pewnych grup elit. Służyć temu miałaby reindustrializacja Ameryki i doinwestowanie amerykańskiej infrastruktury przy równoczesnym radykalnym przeniesieniu kosztów na zewnątrz Stanów Zjednoczonych. Jeżeli chciałby pan, to możemy do tego wątku jeszcze wrócić.
Rozumiem. A ostatnie miejsce?
– Tutaj krótko, chciałbym tylko wspomnieć symbolicznie o wydarzeniu, jakim było rozpoczęcie testów z bronią hipersoniczną dalekiego zasięgu przez Indie. W Polsce mało kto przywiązuje do tego wagę, ale uważam, że to potwierdza status mocarstwowy Indii. Bo Indie w ten sposób, jako czwarte, dołączyły do wielkiej trójki światowej – dotąd tylko Chiny, Stany Zjednoczone i Rosja miały broń hipersoniczną dalekiego zasięgu. W ten sposób potwierdza się moja teza o czterobiegunowym systemie światowym z książki „Nowy porządek globalny”. Systemie złożonym ze wspomnianych już czterech państw-graczy. Indie, nadal przez wielu lekceważone i niedoceniane, grają w nowej układance jedną z głównych ról i coraz bardziej kształtują globalną rzeczywistość.
Korzystając z okazji, nie mogę pana nie zapytać o prognozy na obecny rok...
– Przewiduję, że przyszły rok będzie czasem dalszej krystalizacji czterobiegunowego ładu światowego. Ten system już istnieje, ale jeszcze się nie zinstytucjonalizował i dalece nie wszyscy zdają sobie z niego sprawę. Jego krystalizacja ma wiele konsekwencji. Wśród najważniejszych jest zjawisko, które nazywam stabilizacją w niestabilności. Układ czterobiegunowy oznacza więcej wojen, kryzysów, zdarzeń niemożliwych do przewidzenia niż w epoce rywalizacji amerykańsko-sowieckiej, o okresie globalnej hegemonii USA nie wspominając. A zarazem mniej niż w jeszcze mniej stabilnych systemach, znanych z XX czy XIX wieku. Niemniej, „czarne łabędzie” będą latać stadami.
A gdyby miał pan pokusić się o nieco bardziej szczegółowe przewidywania?
– Ze spraw, w których można się pokusić o konkretne prognozy, zastanawiałbym się przede wszystkim nad kontynuacją tych procesów, które były najważniejsze w ubiegłych latach. Nową osią historii jest rywalizacja chińsko-amerykańska. Obstawiam, że administracja Trumpa jednak wymyśli coś innego niż dotąd w sprawie powstrzymywania Pekinu. Zwłaszcza w obszarze technologii i nowych inicjatyw politycznych. Nie postawiłbym jednak pieniędzy na to, że będzie to wystarczające do osiągnięcia głównego celu.
A co z Europą? Czeka nas stagnacja i pogłębianie kryzysu przywództwa, o czym pan mówił, czy raczej burzliwe zmiany?
– W Europie czekają nas ważne rekonfiguracje. Po pierwsze, ten rok wyjaśni, co dalej z wojną ukraińską. Czy zostanie ona zakończona – i jak – czy też przeciągnie się na kolejny rok lub lata. Tak czy owak, konsekwencje będą historyczne. Po drugie, Niemcy wyjdą zapewne z kryzysu politycznego z nowym kanclerzem Merzem na czele. Ten spróbuje na nowo ułożyć zarówno niemiecką politykę zagraniczną, jak i sprawy wewnętrzne. W pierwszym wróżę mu znacznie większe powodzenie. Dla nas o tyle interesujące, że Merz uważa za zgodne z niemiecką racją stanu wzmocnienie relacji z Polską i włączenie nas do grona kierującego Europą. Zapewne nieraz w związku z tym usłyszymy o Tusku z Merzem wspólnie rządzącymi kontynentem. Opinie przesadzone, w dużej mierze propagandowe, ale mające w sobie ziarno prawdy. W sprawach wewnętrznych nowy kanclerz spróbuje odchudzić państwo opiekuńcze, by przywrócić Niemcom konkurencyjność. Będzie to jednak syzyfowa robota. Po trzecie, Francja raczej pozostanie niestabilna i politycznie sparaliżowana. Będzie tym osłabiać Europę. Która, po czwarte, będzie zapewne uprawiać swoisty chocholi taniec. Będący skutkiem niegotowości do przeprowadzenia głębokich zmian w UE, jak i w państwach narodowych, które są konieczne ze względu na wymogi czasu. Mam na myśli zarówno bezpieczeństwo, zwłaszcza dalece niewystarczający wzrost wysiłku wojskowego, jak i konkurencyjność, np. wysiłki na rzecz deregulacji czy rewizji Zielonego Ładu. Obstawiam tu spory chaos, robienie kroku do przodu, kroku do tyłu i kilku w bok, w wyniku słabości centrów politycznych w obliczu sprzecznych interesów. Ten rok może być natomiast dobry dla europejskiej debaty o przyszłości Europy. Idee dotąd marginalizowane będą miały szanse wreszcie się przebić.
A co z sytuacją za oceanem?
– W Ameryce, jak sądzę, Trump podejmie próbę swoistej konserwatywnej kontrrewolucji. Będzie starał się zniszczyć dominację lewicy w instytucjach, zacznie próbować odbudować amerykański potencjał produkcyjny. Doprowadzi do szeregu rekonfiguracji międzynarodowych, poczynając od wielkiego przerzucenia kosztów na zewnątrz (w tym na Europę), a na nowej priorytetyzacji sojuszy kończąc. Jego druga kadencja zacznie się w sposób dużo bardziej spójny, uporządkowany i konsekwentny od pierwszej. Jednak szybko zderzy się też z ogromnym oporem materii utrwalonych interesów.
- Czytaj także:
Fot.: Nowa Konfederacja, materiały prasowe