środa, 21 sierpnia 2024 13:08

"Wiedziałem, że jak ją znajdę, to i tak będzie martwa." Rafał Sydor tłumaczy, dlaczego został strażakiem-nurkiem

Autor Krystian Kwiecień
"Wiedziałem, że jak ją znajdę, to i tak będzie martwa." Rafał Sydor tłumaczy, dlaczego został strażakiem-nurkiem

W rzece poszukiwania są jak szukanie igły w stogu siana. Rzadko zdarza się, że osoba poszukiwana znajduje się w tym samym miejscu, przeważnie prąd wody zabiera ciało - mówi Rafał Sydor. Strażak - nurek z dwudziestoletnim doświadczeniem opowiada o najtrudniejszych aspektach swojej pracy.

Praktycznie codziennie słyszymy o różnych akcjach, w których pomagają strażacy. Czasem są to pożary, innym razem wypadki samochodowe. W sezonie letnim częste są utonięcia, których w tym roku było już kilkanaście. Podczas takich akcji pomagają nurkowie. Jednym z nich jest starszy ogniomistrz Rafał Sydor, dowódca zastępu, nurek instruktor MSWiA, strażak z Jednostki Ratowniczo – Gaśniczej nr 4 w Krakowie, laureat nagrody Bezpieczny Kraków za rok 2023. – Wydaje mi się, że nie ma takiego twardziela, którego nic by nie ruszyło. Ja miałem jedno takie zdarzenie, które potraktowałem zbyt emocjonalnie - mówi nurek z Krakowa, relacjonując jedną z najtrudniejszych akcji, gdy w czasie powodzi poszukiwał ciała dziewczynki. – Musimy podchodzić zadaniowo, nie emocjonalnie. Jakbyśmy zaczęli myśleć o danej akcji, gdy wyciągamy osobę z samochodu, która w kilka minut może umrzeć, to w ogóle akcja by nie poszła. Jeśli dowódca potraktuje akcję emocjonalnie, to wszystko się posypie – dodaje.

Jednak jak wygląda codzienność w tym zawodzie? Jak bardzo się on zmienił na przestrzeni lat? Jak wygląda współpraca z kimś, kogo na co dzień się nie lubi? Co jest najtrudniejsze w pracy nurka - o tym w naszej rozmowie.

Rafał Sydor / Archiwum Prywatne

Kiedy w ogóle zakiełkował u pana pomysł, żeby zostać strażakiem?

– Zaczynałem pracę jako żołnierz. Pracowałem 9 lat w wojsku w 6BDSz, ale jak rozwiązali nam batalion w Krakowie, to przenieśli mnie do Tomaszowa Mazowieckiego, do kawalerii powietrznej. Po czasie zdecydowałem, że ze względu na rodzinę trzeba wyjść do cywila, ale z drugiej strony chciałem pracować i tak znalazłem się w staży.

Czy bywały lub bywają momenty zwątpienia, gdy pan myśli, że są sytuacje które pana przerastają? Chodzi mi o takie myśli, gdy człowiek się zastanawia, że ta dana akcja była naprawdę mocna, że to może nawet za dużo dla niego.

– Faktycznie, zdarza się takie zwątpienie już po akcji, bo w trakcie nie ma miejsca na wahanie. Miałem jednego kolegę – nurka, który miał naprawdę bardzo ciężką akcję. Wyciągał dwójkę, albo trójkę nieżyjących już dzieci z samochodu, spod wody. Przeżył to tak mocno, że przestał nurkować, nawet rekreacyjnie. Ja sam nie miałem chwili zwątpienia. Natomiast, jak się dobrze zastanowię, to miałem dwa razy ciężkie akcje, które zmusiły mnie do przemyśleń: raz podczas ćwiczeń nurkowych pod lodem i raz przy akcji ratowniczej na rzece, gdzie był bardzo szybki nurt.

Musi mieć pan naprawdę mocną psychikę...

– Wydaje mi się, że nie ma takiego twardziela, którego nic by nie ruszyło. Ja miałem jedno takie zdarzenie, które potraktowałem zbyt emocjonalnie. Chodziło o dziewczynkę w czasie powodzi w 2010 roku. Bardzo chciałem ją znaleźć, ale się nie udało. Wiedziałem, że i tak jak ją znajdę to będzie martwa, bo przybyliśmy w miejsce akcji po kilkudziesięciu minutach i była już to któraś godzina od zniknięcia tej dziewczynki pod wodą. Ciało dziewczynki zostało odnalezione kilka dni później jak woda opadła, poniżej miejsca, gdzie była widziana ostatni raz.

Czy należy to rozumieć, że podchodzi pan do pracy bardziej machinalnie, tak zadaniowo?

– Musimy podchodzić zadaniowo, nie emocjonalnie. Jakbyśmy zaczęli myśleć o danej akcji, gdy wyciągamy osobę z samochodu, która w kilka minut może umrzeć, to w ogóle akcja by nie poszła. Jeśli dowódca potraktuje akcję emocjonalnie, to wszystko się posypie. Jak załoga zacznie do tego tak podchodzić - będzie tak samo. Po różnych akcjach siadamy i rozmawiamy w swoim gronie. Każdy z nas w jakiś sposób przeżywa daną sytuację , ale potem, jak jesteśmy ze sobą (przynajmniej tak robi nasza zmiana) to czasem dla integracji jedziemy sobie np. na spływ Dunajcem, innym razem są Andrzejki, czy innego rodzaju wyjścia. My to przerabiamy przez rozmowę i wspólnie spędzany czas. Przynajmniej tak mi się wydaje.

Czy strażak musi się w jakimś sensie nastawiać, że pewnego dnia nie wróci? Czy musi być gotowy na poświęcenie życia?

– Trudne pytanie. Nie myślę nigdy, żeby się cokolwiek miało stać. Trzeba coś takiego zakładać, żeby było rozsądnie i bezpiecznie w czasie akcji lub ćwiczeń. Mamy także przepisy, żeby nas nie poniosła fantazja. Trzeba dbać o kolegę, którego wpuszcza się pod wodę. On zanurzając się też musi myśleć o niebezpieczeństwach. Musimy mieć dobrą komunikację, żeby u góry (chodzi o osoby nadzorujące pracę nurka na brzegu, czy w łodzi – przyp. red.) można było zareagować, czy to na ćwiczeniach, czy przy akcji. Czasem wpuszcza się strażaka do budynku, który jest mocno zadymiony i objęty pożarem. Zawsze może się zawalić strop. Nie ma czegoś takiego, że jadąc do pracy nad tym się zastanawiasz. Co innego kiedy już jedziemy do akcji, gdzie pali się dom i trzeba do niego wejść, i wiesz, że gdy przykładowo na strychu nagle podłoga się zapadnie, to polecisz z nią piętro niżej. Jeśli jest takie niebezpieczeństwo to może lepiej poczekać, aż dym opadnie i wejść później. Mieliśmy kiedyś taką sytuację. Weszliśmy z kolegą do płonącego pustostanu. Przeszliśmy przez mocno zadymione pomieszczenia. Dosłownie nie widzieliśmy się nawzajem. Macałem ręką w powietrzu, żeby wybadać, czy mój kolega jest obok. Jak już wiedziałem, że nie jestem sam, wsadziłem głowę przez drzwi do drugiego pokoju, w którym był pożar. Nagle coś mi spadło na głowę, na szczęście nie dużego. Staję w tych drzwiach i mówię do kolegi: „jesteś?- Jestem. - spier****my” i sekundę potem zawalił się strop. Czasem na chłodno należy wziąć takie akcje. Nie myślę o tym, czy coś mi się stanie. Ja wstaję rano, mam iść do pracy, zjeść śniadanie. To są rzeczy o których myślę przez pierwsze godziny po wybudzeniu.

Jak kluczowa jest nić porozumienia i to doświadczenie w różnych akcjach?

– Jak jedziesz do danej akcji w jakiś sposób musisz polegać na koledze. Każdy z nas wie, czego może się spodziewać po drugiej osobie. Nawet, jak ktoś się nie lubi z kimś na co dzień, to to zostaje z boku. Mogę nie lubić kolegi za bardzo, a potem jedziemy razem do akcji i działamy. Wtedy jesteśmy mocno zależni od siebie. Jeśli jeden coś zrobi, to drugi też może oberwać prawnie, fizycznie czy zdrowotnie. Funkcjonujemy zadaniowo i zespołowo.

Czyli liczy się najbardziej chłodna głowa i świadomość tych ograniczeń.

– Strażak wie jak się zachować, gdy nie chodzi o kogoś mu bliskiego, ale wydaje mi się, że gdy jego to dotyczy, to jest zupełnie inaczej. Człowiek inaczej funkcjonuje. Inaczej jest, gdy pracujesz w emocjach. Widziałem strażaka, który był w miejscu akcji jako osoba postronna, nie był wtedy w pracy, gdy utopił się jego krewny. A pracował jako dowódca zmiany. Znał specyfikę pracy, bo kiedyś pracował na naszej JRG. Wiedział jak się szuka ludzi w rzece, miał ogromne doświadczenie. Pomimo naszych wysiłków, nie znaleźliśmy tego krewnego. Człowiek nie wie, jak by zareagował sam w takiej sytuacji. Ta osoba zaginiona znalazła się  kilka dni później trzy kilometry dalej. Dzisiaj byłoby łatwiej, bo puścilibyśmy sonar i on pewnie by szybciej znalazł tę osobę. Wtedy jednak szukaliśmy osobiście, jako nurkowie. W rzece poszukiwania są jak szukanie igły w stogu siana. Rzadko zdarza się, że osoba poszukiwana znajduje się w tym samym miejscu, przeważnie prąd wody zabiera ciało.

Nagrodę dla Rafała Sydora z rąk prezydenta Jacka Majchrowskiego odebrała jego córka, Antonina / fot. krakow.pl

Jak bardzo pańskim zdaniem zmienił się ten zawód przez te wszystkie lata pana służby?

– Na przykład zmienił się sprzęt. 20 lat temu straż nie była tak mocno doposażona jak teraz. Jest więcej sprzętu specjalistycznego, wymagającego dobrej obsługi. Choćby nawet w nurkowaniu - doszły nam sonary, sondy, roboty podwodne. Kiedyś wszystko robił sam nurek. Teraz już dużą część pracy wykonują urządzenia.

Czy widzi pan różnice między pana pokoleniem a pokoleniem młodych strażaków, którzy dopiero przychodzą do służby?

– W tej kwestii mogę być nieobiektywny. Moim zdaniem, moje pokolenie, gdy mieliśmy kilkanaście czy dwadzieścia kilka lat, zawsze musiało sobie poradzić z czymś, czego teoretycznie nie dało się zrobić. Byliśmy wychowywani ,,surowo’’, byliśmy uczeni się nie skarżyć na trudy. Teraz mamy technologie, bardziej doprecyzowane przepisy, młodzież jest wychowywana w zupełnie inny sposób, jest bardziej świadoma swoich praw.

Nie było czegoś takiego że „nie ma", że się "nie da”...

– Tak. To jest dobrze powiedziane. Nie ma tego, że się nie da. Ja na przykład jestem słaby, jeśli chodzi o technologię, komputery, elektronikę i tak dalej. Pod tym względem uzupełniam się z młodszymi kolegami.

Ta służba to życie w ciągłej gotowości? Jak przygotowujecie się do pracy w tygodniu? Musicie być stale „pod prądem”?

– Każdego dnia mamy rozpisane zajęcia oraz w niektóre dni stałe zadania - tzw. konserwacje sprzętu. Wykonujemy cotygodniową (oczywiście poza bieżącą) obsługę sprzętu pod kątem jego sprawności. I tak we wtorek obsługa sprzętu medycznego, w czwartek - sprzętu i wozów gaśniczych wraz z wyposażeniem, w piątek - sprzętów i wozów do ratownictwa wodno-nurkowego, w sobotę generalne sprzątanie remizy. A te rozpisane zajęcia to przykładowo doskonalenie poruszania się w pomieszczeniach zadymionych, gaszenie pożarów, zajęcia z technik wysokościowych, w innym dniu - zajęcia na wodzie, w kolejnym - zajęcia pod wodą, koszenie trawnika, remonty... Cały czas do tego jest wychowanie fizyczne. Jedni grają w piłkę, inni idą na siłownię, a jeszcze inni biegają. Niektórzy nawet jeżdżą potem na zawody. Raczej jesteśmy sprawni i zdrowi, niezależnie od budowy ciała.

Jak ta praca wpływa na codzienne życie? Czy często zdarza się w pana zawodzie, że nie może pan pójść na różne uroczystości - śluby, komunie właśnie ze względu na pracę?

– Nie zawsze jestem na święta w domu, ale jak ktoś się żeni w rodzinie, albo są chrzciny czy pogrzeb, to raczej się dogadujemy. Nie ma z tym problemu. Rzadko się zdarza, żeby ktoś akurat nie został puszczony. Chyba, że była nagła sytuacja ekstremalna, jak powódź w 2010 roku. Zwykle wcześniej uzgadniamy kto chce mieć wolnego Sylwestra, Wielkanoc czy Boże Narodzenie. Jeśli chodzi o imprezy rodzinne to raczej nie ma problemu.

Rafał Sydor / Archiwum Prywatne

Jak tak trudna praca wpływa na pana rodzinę? Żona złości się, że nie ma pana w święta?

– Żona liczy się z tym, że jedne święta jestem w domu, następne nie. Staram się być, ale na kilku wielkanocnych czy bożonarodzeniowych świętach mnie nie było. Żona kiedyś skwitowała to słowami, że „widziały gały co brały”. U innych bywa różnie. Ja akurat mam pod tym względem dobrze, bo żona nie robi mi wyrzutów, że jadę na szkolenie. Poznawaliśmy się, jak byłem jeszcze żołnierzem, więc tak było od samego początku. Nie czuję, żeby praca w straży była jakaś bardzo obciążająca. Oczywiście, są różne sytuacje, ale nic na to nie poradzę. Lubię pracę, w której się coś dzieje. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym pracować inaczej. Tutaj codziennie jest coś innego. Owszem, zdarzają się służby, że nie wyjeżdżasz, ale naprawdę lubię to co robię.

Jak to wpływa na związki mniej oficjalne? Załóżmy, że strażak spotyka się z jakąś dziewczyną i są parą. Ewentualna złość partnerki, że często go nie ma może wpływać na humor i zachowanie strażaka.

– Na pewno może tak być. Zdarza się, że przychodzi młody strażak i mówi, że chce wolne, bo partnerka musi iść do sklepu po jakieś ciuchy dajmy na to. Dostanie za to burę, ale musi daną służbę wypełnić. Dziewczyna musi się do tego przyzwyczaić. Ktoś na przykład miał ciężką akcję i żona zaczyna się martwić o niego. On sam sobie tego nie przerobił i to może być na pewno jakiś problem. Ona nie chce, żeby jechał, albo potrzebuje, żeby był w sobotę. My zwykle mamy też normalnie zmiany w weekendy. Ta druga strona musi to rozumieć.

Czy są takie akcje, których nigdy pan nie zapomni? Czy większość to trudne wspomnienia?

– Są akcje, które kończą się happy endem. Mimo, że sytuacja wydawała się beznadziejna, udało się szczęśliwie ją zakończyć. Mieliśmy kiedyś takie zdarzenie gdzie na przejeździe kolejowym, za którym zaraz była stacja kolejowa, auto osobowe wjechało pod nadjeżdżający pociąg i zostało wciągnięte pomiędzy peron, a pociąg. Gdy przybyliśmy na miejsce auto było tak przemielone, że nie było można rozpoznać gdzie jest przód, a gdzie tył i co to za marka. I z tej przemielonej sterty metalu wystawała ręka osoby poszkodowanej (śmialiśmy się po wszystkim, że pan wystawił rękę żeby pokazać ,,hej chłopaki tu jestem”). Wycinaliśmy tego pana z tego auta chyba godzinę. Żeby go wydostać, musieliśmy rozebrać też kilka płyty betonowego peronu. Gdy udało nam się pana uwolnić okazało się, że jeśli dobrze pamiętam, miał tylko złamana rękę. Po kilku dniach przyszedł do nas na jednostkę i podziękował. To było miłe. Natomiast jako nurek przez te kilkanaście – już prawie kilkadziesiąt lat miałem tylko kilka akcji, podczas których wyciągnęliśmy osoby spod wody i które „zaskoczyły” - to znaczy udało się przywrócić im krążenie i oddech, ale które i tak później zmarły w szpitalu i w tych przypadkach nigdy nie miałem happy endu.

fot: Rafał Sydor / Archiwum Prywatne

Polska - najnowsze informacje

Rozrywka