– Nie mam złudzeń, że tam, gdzie da się postawić nowe budynki w miejscu starych, tam prędzej czy później to nastąpi. Nie sądzę, żeby za 5 lat został jeszcze nad morzem choć jeden ośrodek stojący blisko linii brzegowej, a oferujący nocleg w domkach z dykty. Wielu właścicieli ośrodków nawet nie myśli o ich remoncie. Wolą je burzyć i stawiać nowe obiekty, kiedy w tych starych wciąż tkwi potencjał i jest wielce prawdopodobnym, że mogłyby służyć kolejnym pokoleniom turystów. Wystarczyłoby o nie porządnie zadbać – mówi w rozmowie z Głos24 Marcin Wojdak, fotograf, twórca popularnego instagramowego profilu Cosmoderna i autor książki „Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u", poświęconej postpeerelowskim pracowniczym ośrodkom wypoczynkowym. – Chcę jeszcze zdążyć do wszystkich tych, których jeszcze nie widziałem, zanim skończy się w nich ostatni turnus – dodaje.
Marcin Wojdak to fotograf i pisarz, twórca profilu na Instragramie Cosmoderna opowiadającego o architekturze powojennego modernizmu. To właśnie tam publikuje krótkie opowiadania inspirowane zdjęciami ostatnich materialnych pozostałości po minionej epoce. Od wielu lat podróżuje po Polsce i byłych krajach ZSRR, poszukując miejsc zanurzonych w socjalistycznej formalinie.
W swojej książce „Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Koncept, staje się przewodnikiem po świecie odchodzącym w zapomnienie. Dokumentuje najciekawsze przykłady architektury ośrodków wypoczynkowych z czasów PRL-u: urokliwe stołówki, archaiczne domki letniskowe bez łazienek, pensjonaty pachnące kurzem. Niektóre z tych miejsc nadal przyjmują gości, inne niszczeją nieatrakcyjne dla wielbicieli egipskich plaż. Krążąc z aparatem po Polsce, wysyła pocztówki z miejsc, które przypominają beztroskie „wczasy pod gruszą”. W ten sposób dzieli się refleksjami nad światem, który wraz z nadejściem nowoczesności, znika bezpowrotnie.
Z autorem nietypowego albumu poświęconego postpeerelowskim ośrodkom wypoczynkowym rozmawiamy o kulisach powstania jego książki oraz miejscach, które odwiedził z aparatem.
Panie Marcinie, czy „Ostatni turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u" możemy nazwać albumem? Pytam, ponieważ sam nazywa go pan „katalogiem najciekawszych ośrodków wypoczynkowych", jakie można zobaczyć w Polsce. W podtytule widnieją też pocztówki, więc mówienie o wspomnianym katalogu wydaje się być w pełni uzasadnione, jednak pana zdjęcia nie są typowymi pocztówkami.|
– Nigdy nie byłem fanem gotowych etykiet i ram gatunkowych. Moja książka wymyka się klasycznym kategoriom, dlatego można powiedzieć, że „Ostatni turnus” jest i zarazem nie jest albumem, podobnie jak i jest, i nie jest reportażem. Na pewno zaś jest wyrazem mojej fascynacji architekturą powojennego modernizmu i sentymentu do szeroko pojętej idei wczasów pod gruszą. Ma to przełożenie na sposób, w jaki fotografuję ośrodki – więcej jest w tym emocji niż suchej dokumentacji.
Zostańmy jeszcze na chwilę przy fotografiach. Zdjęcia do "Ostatniego turnusu" były robione w latach 2016-2021. W rozdziale „Retrolekcje" dowiadujemy się co nieco o kulisach ich powstania. Wybór uszkodzonej lustrzanki do zrobienia fotografii był ryzykowany, ale to ryzyko się opłaciło. Czy efekt był zamierzonym eksperymentem, czy też dziełem przypadku?
– Innego aparatu ówcześnie nie miałem, ale jego stan nie wpłynął w znaczący sposób na jakość zdjęć, natomiast utrudnił mi ich wykonywanie. Pisząc o tym, chciałem zwrócić uwagę na to, że wielu właścicieli ośrodków nawet nie myśli o ich remoncie. Wolą je burzyć i stawiać nowe obiekty, kiedy w tych starych wciąż tkwi potencjał i jest wielce prawdopodobnym, że mogłyby służyć kolejnym pokoleniom turystów. Wystarczyłoby o nie porządnie zadbać.
Powiedział pan na początku, że nie jest fanem etykiet i ram gatunkowych, a „Ostatni turnus” posiada dualny charakter zarówno ze względu na stronę wizualną, jak i tekstową. Sygnalizuje to pan już w przedmowie, w której zastrzegł, że czytelnicy nie znajdą w książce „bogatej faktografii dotyczącej sposobu spędzania wczasów w PRL-u ani tym bardziej biogramów architektów projektujących ośrodki". Zamiast tego mamy fikcyjne dialogi, luźno nawiązujące do fotografowanych miejsc. Przyznam, że to oryginalna konwencja opisu. Domyślam się, co było jej celem, ale, czytając internetowe komentarze, nie wszystkim przypadła ona do gustu. I po części jestem w stanie zrozumieć to rozczarowanie, ponieważ pomysł, by zająć się postpeerelowskimi ośrodkami wypoczynkowymi był naprawdę trafiony. Niektóre z nich posiadają szczególnie interesującą architekturę i historię, i aż proszą się, żeby o nich napisać. Skąd zatem wybór konwencji, nazwijmy to, niehistorycznej?
– W pełni rozumiem i akceptuję wszystkie krytyczne komentarze pod adresem „Ostatniego turnusu”. Opis książki zaproponowany przez wydawcę niekoniecznie zdradzał jej nietypowy sposób narracji. Stąd rozczarowania. Jednocześnie bardzo cenię sobie wolność twórczą i to, że, biorąc pełnię odpowiedzialność za publikowane treści, mogłem sobie jako autor, pozwolić (niemal) na wszystko. Dlatego nie kalkulowałem, nie zastanawiałem się nad tym, jak książka zostanie odebrana, tylko poszedłem za swoją intuicją i tym, co najbardziej, proszę wybaczyć kolokwializm, mnie jara. Lubię zabawy formą, przełamywanie konwencji i eksperymenty. Nie chciałem, żeby to była kolejna dobrze odrobiona lekcja na temat historii konkretnych miejsc. To zostawiam prymusom, ja natomiast zawsze siedziałem w ostatniej ławce.
Nie chciałby się pan pokusić o „Ostatni turnus" bis, tym razem w bardziej klasycznym wydaniu – z historią i anegdotami dotyczącymi konkretnego miejsca?
– Kusi mnie co innego – żeby odpowiedzieć na to pytanie jednym słowem. Takim: NIE.
Mówiliśmy o zdjęciach i konwencji ich opisu, porozmawiajmy o motywach, dla których powstał „Ostatni turnus". Naprawdę opisywana przez pana „trauma” z dzieciństwa niewysłania na kolonię była tak silna, że po latach musiał pan „nadrobić" ten brak?
– To może nie tyle „trauma”, bo miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo, ile forma nienasycenia. Przez to, że sam nie wyjeżdżałem na kolonie, to zdołałem sobie, na bazie opowieści moich bardziej doświadczonych w tym temacie rówieśników, stworzyć w głowie ich zmitologizowany obraz. Że jest to kraina szczęśliwości, wiecznych zabaw i czas nawiązywania najlepszych przyjaźni. W swoich późnych latach dwudziestych zacząłem organizować kilkudniowe wyjazdy dla grupy znajomych do takich retro ośrodków. Konwencja chwyciła i przez wiele lat robiliśmy sobie takie symulacje kolonii. Z biegiem czasu formuła się jednak wyczerpała, znajomi odpuścili, a ja wsiąknąłem w temat na tyle, że do dziś jeżdżę po Polsce w poszukiwaniu postpeerelowskich ośrodków.
We wspomnianym już rozdziale „Retrolekcje" pisał pan, jak sama nazwa na to wskazuje, o modzie na wakacje w stylu retro... Również zainteresowanie „Ostatnim turnusem”, o czym już mówiliśmy, pokazuje, że moda na PRL i nostalgia z nim związana mają się dobrze. Może ten sentyment mogłyby wykorzystać dawne ośrodki wypoczynkowe?
– Jak już wcześniej wspominałem, są miejsca, które po drobnym liftingu mogłyby z powodzeniem trwać w niezmienionym kształcie. Myślę tu o ośrodkach znajdujących się poza utartymi szlakami i z dala od najpopularniejszych kurortów. Takich o niższym standardzie, ale też i oczekiwaniach turystów. Znalazłem podobne miejsca w Borach Tucholskich, na Pojezierzu Brodnickim, czy w okolicach Augustowa. Natomiast nie ma szans, żeby standard rodem z PRL utrzymał się nad morzem. Tam ceny ziemi są zbyt wysokie, ilości turystów zbyt duże, a szansa na zarobek zbyt wielka, żeby marnować taki potencjał na zwykłe domki z dykty. Moda na PRL oczywiście wciąż trwa, choć mocno wypiera ją fascynacja początkami kapitalizmu w Polsce, jednak nie sądzę, żeby miała ona duże przełożenie na popularność retro wczasów. Czym innym jest wspominanie wspólnych pryszniców i spania w wiecznie zawilgoconym domku, a czym innym zdecydowanie się za zapłacenie za taki urlop w 2023 roku. Optymalnym rozwiązaniem jest wybór ośrodka, który, choć wciąż swoją formą przypomina dawne wczasy, to oferuje już współczesny standard.
Spora część odwiedzonych przez pana ośrodków nie doczekała się powrotu sentymentu do nich samych, jak i epoki, w której powstawały…
– Upadek wynikał ze zmiany systemu ekonomicznego. Państwowe ośrodki nie musiały martwić się o rentowność, miały w końcu zagwarantowany stały dopływ klientów. Natomiast na wolnym rynku okazało się, że koszty prowadzenia takiego interesu, o ile nie znajdował się on w atrakcyjnym turystycznie miejscu, były nie do udźwignięcia. Jak chociażby w przypadku słynnych lucieńskich „okrąglaków”. Trudno sobie wyobrazić, żeby tabuny ludzi ciągnęły do gigantycznego ośrodka stojącego nad średnio atrakcyjnym jeziorem w zachodniej części województwa mazowieckiego…
Jeszcze pozostając w „ekonomicznym" ujęciu tematu – pana zdaniem dawne ośrodki wypoczynkowe są skazane na przegraną w konkurencji z nowymi kurortami i moją potencjał jedynie „sentymentalny"? Pytam, ponieważ często posiadają one bardzo dobrą lokalizację, dużą powierzchnię i zaplecze infrastrukturalne, którego mógłby im pozazdrościć niejeden nowoczesnych obiekt.
– Nie mam złudzeń, że tam, gdzie da się postawić nowe budynki w miejscu starych, prędzej czy później to nastąpi. Nie sądzę, żeby za 5 lat został jeszcze nad morzem choć jeden ośrodek stojący blisko linii brzegowej, a oferujący nocleg w domkach z dykty. Stare ośrodki pozostaną tylko tam, gdzie ich rozbudowa jest niemożliwa choćby z przyczyn własnościowych albo tych związanych z ochroną przyrody.
Czy podczas robienia zdjęć mieszkał pan w fotografowanych przez siebie miejscach?
– To się w zasadzie nie zdarzało. Wyjątkami były ośrodek Posejdon w Jastarni, jedna z piramid w Ustroniu, ośrodek Stepol w Bachotku i Skowronek w Augustowie. Działo się tak głównie dlatego, że w ośrodkach najczęściej wciąż obowiązuje system turnusowy, a zatem pobytów minimum kilkudniowych, a ja tyle czasu nie mogę poświęcić na jeden obiekt. Robię zdjęcia i jadę dalej.
Które z odwiedzonych miejsc zrobiły na panu największe wrażenie?
– Całość kompleksu dawnych ośrodków rządowych znad jeziora Łańskiego wygląda fantastycznie. Ich skala, standard i historia, czająca się w tle, to miks idealny. W ich sąsiedztwie znajduje się też, opisywany w książce, ośrodek Kormoran znad jeziora Pluszne Małe, a także nieodległy, pięknie zachowany ośrodek w Świerkocinie. Ta okolica to prawdziwe Eldorado dla fanów tego typu architektury.
Które z nich okazały się sporym zaskoczeniem i dlaczego?
– Wyróżniłbym tu dzielnicę Ustronia – Jaszowiec. Schowana w cieniu słynnego Zawodzia i tamtejszych piramid oferuje cały wachlarz efektownych ośrodków. Jest trochę zapomniana, przez co znaleźć tam można wciąż nieodnowione obiekty. Ale największym zaskoczeniem był ośrodek Wilga w Rudnie. W czasach PRL należał do Komitetu Centralnego PZPR. Do dzisiaj zachowała się nieprawdopodobna wręcz stołówka w kształcie ogromnej rotundy oraz dawna kawiarnia/ miejsce dziennego pobytu dla dzieci wypoczywających tam prominentów, w której odnaleźć można genialny witraż, murale i mozaikę. Bardzo niepozorne miejsce, leżące na granicy województw lubuskiego i wielkopolskiego.
Czy były ośrodki, których zrobiło się panu zwyczajnie żal?
– W 2009 roku premierę miał film dokumentalny pt. „Bocznica” w reżyserii Anny Kazejak. Opowiada o społeczności dawnych pracowników kolei, którzy wypoczywają w ośrodkach wczasów wagonowych znajdujących się na bocznicy, tuż przy stacji końcowej w Helu. Dziś z kilkudziesięciu wagonów pozostało kilkanaście. Kolejne czekają w, nomen omen, kolejce do usunięcia. Bardzo żałuję, że to miejsce znika. Klimat był nieprawdopodobny.
Ma Pan swoje ulubione ośrodki, do których wraca?
– Nie lubię wracać do miejsc, w których byłem. Ponadto chcę jeszcze zdążyć do wszystkich tych, których jeszcze nie widziałem, zanim skończy się w nich ostatni turnus.
Fot. gł.: Cosmoderna, Instagram, Marcin Wojdak