Restaurator, milioner i filantrop, ale przede wszystkim kierowca rajdowy i przedsiębiorca, który, jak sam mówi, ani jednego dnia nie przepracował u kogoś. Słynie ze szczerości i dosadnego języka, który nie przysparza mu popularności w kręgach władzy. Swoją sportową pasją zaraził syna, Michała, który jako pierwszy i jak dotąd jedyny polski kierowca rajdowy odniósł zwycięstwo w zawodach rangi JWRC. Od 1996 r. organizuje Wigilię dla potrzebujących, na którą przybywają bezdomni z całego kraju.
W rozmowie z redakcją Głosu24 Jan Kościuszko opowiedział o początkach wigilijnej inicjatywy, zdradził m. in. swój najnowszy pomysł na pomoc dla najbardziej potrzebujących oraz to, czy "Naczelnik", bo taki jest jego rajdowy przydomek, jeszcze kiedyś usiądzie za kierownicą samochodu wyścigowego. Słynnego restauratora nie mogliśmy też nie zapytać o wprowadzane przez rząd restrykcje antycovidowe, dotyczące gastronomii.
Czy pamięta pan pierwszą Wigilię dla bezdomnych, organizowaną przez siebie?
– Tak, pamiętam. Było tam wtedy około 4 tys. osób. Z ciekawości bądź chciwości przyszło więcej ludzi, którzy nie byli bezdomnymi. Natomiast ci, dla których Wigilia była organizowana, ci, którzy tak naprawdę jej potrzebowali, stali z boku. Widać było, że uważają się za ludzi gorszej kategorii. Czekali na to, co ewentualnie będziemy robić. Próbowaliśmy nad tym zapanować. Na drugiej Wigilii już było inaczej, a na trzeciej zupełnie inaczej i tak już od 10 lat bezdomni przyjeżdżają i jest ona dla czymś w rodzaju (być może nie jest to odpowiednie słowo) Mekki. Wiedzą, że raz w roku coś jest dedykowane tylko i wyłącznie dla nich. Oczywiście przyjmujemy wszystkich, ale zdecydowana większość, bo 80-90% ludzi na Rynku, którzy korzystają z naszej Wigilii, to ludzie bezdomni, bądź ludzie potrzebujący. Akurat formuła tego wydarzenia od 25 lat jest prosta. Mianowicie starałem się stworzyć akcję, która jest bardzo transparentna. Z jednej strony są ci, którzy chcą i mogą pomóc, a z drugiej są ci, którzy tej pomocy potrzebują. W związku z tym jest to akcja oddolna, zupełnie pozbawiona jakichkolwiek zabarwień politycznych. Nie zapraszam i nie będę zapraszał, jeżeli dane mi będzie jeszcze ją organizować, polityków. To po prostu w ten sposób działa, nie przyjmujemy żadnych dotacji finansowych od nikogo, czy od instytucji czy od urzędów. Przyjmujemy tylko i wyłącznie od krakowian i od naszych partnerów pomoc rzeczową pod postacią środków spożywczych. Tak to wygląda.
Co sprawiło, że podjął się pan organizacji pierwszej Wigilii?
– Zawsze, jak prowadziłem firmę, a zawsze jakąś prowadziłam, to udzielałem pomocy. Robili to również moi pracownicy. Najpierw wyglądała ona tak, że jak ktoś przychodził i prosił, to zwykle dostawał pieniądze – pokazywał, na co mu potrzeba np. na leczenie dziecka, albo na wykarmienie rodziny i wtedy otrzymywał wsparcie. Potem jak moje firmy się rozrosły, to zgłaszały się do mnie różne instytucje formalnie umocowane, jak fundacje i im również przekazywaliśmy pieniądze. Kwoty były różne w zależności od specyfiki fundacji i tego, czym się zajmowała. Miałem jednak takie poczucie potem graniczące z pewnością, że te pieniądze nie były w stu procentach przekazywane tym, dla kogo były przeznaczone. W fundacjach jest rozbudowana administracja, są samochody, kierowcy, biura… Nie wiem, czy połowa tych środków trafiała do potrzebujących. W związku z tym stworzyłem akcję, która jest transparentna, gdzie sto procent środków, które są dedykowane ubogim, jest bezpośrednio wydawane na oczach wszystkich tym, którzy jej potrzebują. To jest transparentne, jasne i uczciwe w moim przekonaniu.
Chyba można powiedzieć, że największe sukcesy odniósł pan w branży gastronomicznej. Stworzył pan restauracje pod szyldem „Chłopskie jadło”, które sprzedał potem za kilkadziesiąt milionów złotych. Potem wrócił pan z nowym projektem - „Polskie jadłem”. Niestety ten nie wypalił. Czy z perspektywy czasu nie żałuje pan sprzedaży „Chłopskiego Jadła”?
– Odpowiem może trochę dziwnie - to znaczy żałuję, ale ten żal łagodzi mi ta olbrzymia suma za którą sprzedałem „Chłopskie jadło”, ale wytłumaczę po krótce, jak to było. Wymyśliłem „Chłopskie jadło” w oparciu o własne standardy, nieporównywalne wtedy z niczym innym i odniosłem naprawdę bardzo duży sukces, nie tylko branżowy, ale też i socjologiczny. Jednak po pewnym czasie, przy sześciu restauracjach, wiedziałem, że firmy dalej nie mogę rozwijać. Z jednej strony byliśmy za mali a z drugiej strony, paradoksalnie, za duzi żeby trwać w takim rozkroku między małym a średnim przedsiębiorstwem. Ponadto instrukcje dla pracowników dotyczące wykonywania dań były tak angażujące i wymagały takiego pietyzm w przygotowaniu potraw, że te standardy, które wyznaczyłem zaczęły się rozmywać. Równocześnie powstawało coraz więcej podróbek mojej marki. To wszystko i brak możliwości rozwoju firmy, były najważniejszymi czynnikami, które wpłynęły na moją decyzję. W związku z tym padł pomysł, żeby to sprzedać i potem pieniądze, które uzyskałem ze sprzedaży zainwestowałem w nową sieć. Spółka weszła na giełdę, odnosiła duże sukcesy przez pewien okres czasu, ale trafiliśmy na najgorszy z możliwych okresów, czyli czas kryzysu. Cała koncepcja tej firmy polegała na tym że budowaliśmy restauracje, przekazywaliśmy je podmiotom i taką miękką franczyzą kontrolowaliśmy to na zasadzie pełnego szkolenia pracowników, tłumaczenia, oceny ich lokalizacji, etc., etc. Jednak do tego wszystkiego był potrzebny element finansowy – nasi kontrahenci zaciągali kredyty. Natomiast w momencie kryzysu, finansowanie się skończyło jak nożem obciął. W związku z tym skończyła się również możliwość funkcjonowania tej firmy i stąd ta upadłość.
Jeszcze wracając do przeszłości – to nie kuchnia była pana pierwszą pasją, tylko motoryzacja. Gdy zajął się pan gotowaniem motoryzacja nadal była obecna w pana życiu? Nadal brał pan udział w wyścigach czy jednak poszła w odstawkę? Jak to wyglądało przez te lata i jak to wygląda obecnie?
– Generalnie rzecz biorąc pomysł na „Chłopskie jadło opierał się również na mojej pasji samochodowej, bo byłem w kadrze Polski i jeździłem na wyścigach górskich. Od zawsze interesowała mnie też kuchnia lokalna, w związku z tym zawsze żywiłem się, będąc na wyjazdach, w lokalnych restauracjach, do których przychodzili tubylcy. Któregoś dnia zostałem zaproszony przez znajomych do jednej z krakowskich restauracji (nie będę wymieniał nazwy) na typowo polską kolację. W lokalu na dzień dobry dostałem krakowskiego śledzia. Widać było po nim, że stosunkowo dawno przegrał tę nierówną walkę z rybakiem, czyli nie był pierwszej świeżości. W dodatku został podany z kożuchem majonezu, czy czegoś takiego i udekorowany misternie kawałkami kiwi oraz pomarańczy. W związku z tym przyszedłem do domu i powiedziałem: „No to was mam”. Wyjąłem literaturę kulinarną, znalazłem sobie książkę m. in. Ćwierczakiewiczowej. Odgrzebałem stare przepisy, znalazłam autorki, na ogół z biednych rodzin, które musiały się mocno natrudzić, żeby przy nikłych środkach móc ugotować coś dobrego i stworzyłem pierwszą restaurację, która odniosła sukces w ciągu 7 miesięcy. Ona była bardzo tradycyjna, nie można było u nas kupić Coca-Coli, frytek, ani niczego takiego. Natomiast chleb ze smalcem był obowiązkowy na dzień dobry, a wszystkie potrawy były przyrządzane z surowców, które zdobywaliśmy lokalnie. Powracając do pana pytania, jak uruchomiłem tę sieć, to w tym samym czasie wróciłem do wyścigów górskich. Wyjeździłem kilkanaście tytułów mistrza Polski i to było równolegle do prowadzonej działalności.
Rajdową pasję zaszczepił pan w synu i pomagał mu stawiać pierwsze kroki w tym sporcie.
– Synowi pomagałem do momentu, do którego nie dostał angażu do fabrycznego zespołu Suzuki, a potem dalej do WRC. Uważam, że moje kwalifikacje jako coacha są zbyt nikłe, ponieważ to jest już inna technologia, inne samochody, inne sposoby rozumowania. Syn dostał moją pełną pomoc poprzez zaplecze doktora Blecharza, psychologów i był naprawdę dobrze przygotowany. W wieku 15 lat już reprezentował bardzo wysoką formę jeździecką, potem wyjeździł jeden tytuł wicemistrza świata i 3 tytuły drugiego wicemistrza i kilka tytułów mistrza Polski. Potem nieszczęśliwy wypadek w Rajdzie Niemiec, spowodował, że miał kontuzję kręgosłupa i z tej dyscypliny się wycofał, ale w tej chwili wszystko jest na dobrej drodze, żeby w przyszłym sezonie powrócił. Sam wróciłem do sportu w tym roku. Na razie jeździłem na zaproszenia organizatorów na pokazach jazdy, a w przyszłym roku już będę startował w pełnym wymiarze wyścigów górskich w Polsce. Pod brandem „Naczelnik”, czyli moim pseudonimem.
Skąd wziął się pana przydomek?
– Jak startowałem we Francji i Niemczech to komentatorzy prosili o jakiś pseudonim, bo mieli kłopoty z wypowiedzeniem mojego nazwiska. Powiedziałem im, że Naczelnik, bo Tadeusz Kościuszko był naczelnikiem państwa. Zapytali, jak to będzie po niemiecku, odpowiedziałem, że chyba nie będą zadowoleni bo führer. Oni na to: „Aha, to w takim razie będziemy mówić Kos”.
Panie Janie, nadal jest pan właścicielem restauracji. Epidemia dała się we znaki?
– Mówi panu o dwóch restauracjach, ale po okresie, kiedy padliśmy, bardzo mi się przydało to, że cały czas byłem aktywny w sporcie. Sport nie jest nauką wyłącznie o zwycięstwach, ale również lekcją pokory, o przegranych. Trzeba umieć się podnieść i walczyć dalej. Stworzyliśmy też bardzo dużą firmę, która pracuje już od 12 lat. To jest duża wytwórnia produkcyjna, która zaopatruje największych operatorów stacji paliwowych w nasze produkty, jak również jedna z największych firm, która ma własne restauracje. Generalnie rzecz biorąc, obsługujemy 400 punktów jeżeli chodzi o stacje benzynowe i kilkadziesiąt olbrzymich restauracji, które ma druga firma, jak również innych klientów. To efekt specyficznego połączenia, które wypracowaliśmy. Potrafiliśmy stworzyć recepturę w połowie przemysłową, ale to jest jedzenie premium, które nie może być porównywalne do jakiś fast foodów. Osobiście sam mógłbym w naszych restauracjach podawać te produkty. Także to nie jest tak, że po „Polskim jadle” padliśmy całkowicie, a teraz zakopałem się w dwie restauracje, bo nie byłoby mnie absolutnie stać na kontynuowanie wigilijnej akcji, jak i sport samochodowy. Zresztą przeszliśmy przez pandemię w tej firmie tak, że nie musieliśmy nikogo zwalniać. Tak samo w restauracji nie zwolniliśmy ani jednego pracownika. Choć oczywiście miodów nie było.
Czyli można powiedzieć, że przez epidemię przeszedł pan suchą stopą, ale to chyba dzięki temu zapleczu produkcyjnemu, o którym pan wspomniał?
– I talentowi.
Jest pan typem człowieka, którego jak wyrzucą drzwiami, to wróci oknem. Co pana pcha do tego, żeby nie odpuszczać, cały czas próbować nowych rzeczy albo wracać do starych?
– Wychowałem się w górach i jeździłem na nartach jako zawodnik. To był najlepszy okres, który wspominam z mojego życia i to też nauczyło mnie pewnej wytrzymałości. Natomiast po prostu już taki jestem. Ten model tak ma. Mówi pan, że wyrzucą mnie oknem, wejdę drzwiami i odwrotnie. Tak, ale pod warunkiem, że najpierw sam wstawię to okno i te drzwi. Nigdy w życiu nie pracowałem u nikogo nawet pięciu minut. Na niektórych rzeczach się potykałem, a jak się potykałem, to znaczyło, że zrobię je znacznie lepiej. Nie wycofywałem się, tylko walczyłem, żeby moje projekty powstały do końca. Natomiast kwestia kreatywności jest nie tyle rodzinna, co to takie uzależnienie uwarunkowane genetyczne. Taką mam po prostu potrzebę, żeby cały czas robić i jak już jest bardzo źle, to demonstrować tak zwaną ucieczkę w przyszłość.
A skąd ta swoista przekora i zadziorność? Wigilia jest tego dobrym przykładem. Pewnego dnia twierdza pan, że pomoc, którą przekazuje różnym organizacjom jest źle pożytkowana. I mówi pan: Zrobię to lepiej sam. Jednym słowem, nie bierze pan jeńców.
– To są bardzo osobiste sprawy, o których nie chciałbym mówić, ale one wykształtowały we mnie bardzo duże pokłady empatii. Pomagałem zawsze i nikomu pomocy nie odmawiam, ale ci którzy przychodzili o nią prosić jeszcze w okresie początkowego „Chłopskiego jadła” czy innych moich firm, często mnie oszukiwali, na przykład przynosili lewe zaświadczenie o tym, że mają dziecko przed operacją i tym podobne. W żaden sposób nie mogłem tego zweryfikować, myślałem, że lekarstwem na to będzie współpraca z jakąś fundacją, która sama będzie mogła weryfikować takie przypadki. Ale dla mnie było to niejasne i nieczytelne, jak te pieniądze są rozdysponowywane, kto je dostaje, kto nie i jaki jest koszt roboczy administracji. Żeby było jasne, powiem, jak mój „kochany” rząd: Chcę żeby to wybrzmiało: absolutnie nie chce tutaj urazić sensu prowadzenia fundacji i kogokolwiek obrazić. Ponieważ to były nasze pieniądze (firmy), postanowiłem je lepiej spożytkować i mieć pewność, że ten gest idzie w stronę, w którą powinien. Stąd powstała akcja, którą widać, którą można oglądać, która jest transparentna. Nigdy nie braliśmy do niej polityków, nie poddawaliśmy się presji kurii, choć ostatnie trzy lata były utrzymane w kategorii, powiedzmy sobie niezdrowych stosunków z krakowskim Kościołem. Przetrwaliśmy to, Wigilie robimy sami i będziemy robić dopóki jeszcze będę mógł.
Wracając jeszcze do obecnej sytuacji epidemicznej. Jak ocenia pan, jako restaurator, najnowsze działania rządu związane z restrykcjami? Jest pan z nich zadowolony?
– Nie, wręcz przeciwnie. Jestem absolutnie sceptyczny i uważam, że to, co się dzieje jest mordercze dla ludzi, przepojone fanatyzmem i doprowadza do zgonu kilkuset ludzi dziennie a mogłoby tak nie być. To są działania pozorowane, służące tylko dla podbicia sondażowych słupków. Wszystkie rządowe zarządzenia są, przepraszam za kolokwializm, o dupę rozbić, bo jak ja, jako restauracją mogę sprawdzić, czy ktoś ma paszport covidowy? Klienci powiedzą mi: „Spadaj na drzewo, to jest niezgodne z prawem”. I mają rację, bo nie mogę tego zrobić, natomiast sanepid może przyjść, powiedzieć: „Dlaczego ich nie sprawdziłeś?”. I wlepić mi mandat mimo, że nie mam narzędzi do tego. To są martwe przepisy, to jest zrobione tylko i wyłącznie po to, żeby na zewnątrz wyglądało, że coś się robi, dlatego, że ich elektorat to jest w dużej części elektorat antyszczepionkowy a oni nie chcą go stracić. Te 30% to jest jedyny elektorat, jaki mają. A to co robią ze względów ekonomicznych, przepisowych, podatkowych, i tak dalej, i tak dalej, to jest populizm w czystej formie, który doprowadzi w kraju do bardzo głębokiego kryzysu ekonomicznego w najbliższych lata. Mówię to, co myślę.
Czyli wszystkie zarządzenia, które rząd wprowadza są pozorne, odbijają się tylko na przedsiębiorcach i mają służyć popularności?
– Niektóre działania są słuszne, ale grubo, grubo spóźnione. A niektóre są po prostu czystej wody populizmem. A że to przede wszystkim ma służyć dla podbicia procentów w sondażowych słupkach to absolutnie – tak uważam, ale nie neguję wszystkiego. Niektóre działanie są słuszne, ale, jak powiedziałem, grubo spóźnione. Wprowadzanie obostrzeń paszportu covidowego w restauracjach miałoby jakikolwiek sens i spowodowałoby masowy ruch proszczepienny w momencie, gdyby byłaby na to ustawa i byłoby jasno powiedziane, że inaczej do lokalu nie wejdziemy. Tak, jak to jest w Niemczech, w Austrii, we Francji, gdzie nie wpuszcza się ludzi niezaszczepionych, bo ludzie którzy pracują i chcą normalnie żyć, w tej chwili są narażeni przez stanowczą mniejszość na ciężkie choroby, powikłania a nawet śmierć. I patrząc na to z poziomu interesu państwa, to jest to zdrada stanu, to jest morderstwo, po prostu kwalifikowane morderstwo.
A więc nie jest pan foliarzem, tylko chodzi o sposób legalizacji obostrzeń?
– Oczywiście. Nie można mówić: „Sprawdzajcie paszporty, choć nie macie prawa do tego”, tylko rządzący muszą stwórzcie odpowiednie prawo do tego, żebyśmy mogli sprawdzać i nie mogli wpuszczać ludzi niezaszczepionych. Mówię to wbrew swojemu interesowi, bo wtedy na pewno tych klientów będzie mniej, ale to będzie działało. To nie może być na takiej zasadzie, że pan do mnie przyjdzie a gdy zapytam o szczepienie, to pan odpowie: „A to pana, przepraszam, gówno obchodzi”. Napisaliśmy w mediach społecznościowych na funpage’ach naszych lokali, że prosimy naszych klientów o przygotowanie paszportów i zaświadczeń antycovidowych. Wie pan, co się działo? Wylał się hejt i ludzie pisali, że działamy wbrew konstytucji, że mamy wycofać tego posta i tak dalej… Jest jeszcze kwestia tego, że w ogóle nie byliśmy przygotowani na żadną czwartą falę, tak jak nie będziemy przygotowani na piątą, czy szóstą, które nadejdą. Jesteśmy w absolutnym kryzysie jeżeli chodzi o możliwość obsługi chorych, nie chodzi tylko o covidowców, ale też ludzi, którzy mają zawały, różne schorzenia onkologiczne… Nie można się dopchać do lekarza dlatego, że wszystkie łóżka są zajęte. Wie pan, co mówił profesor Religa, jak mu mówili, że ma na kardiologii więcej łóżek udostępnić? Że jak będzie miał dużo łóżek to może co najwyżej burdel otworzyć a nie szpital, bo te łóżka musi jeszcze ktoś obsłużyć, musi być wykwalifikowana służba zdrowia. A u nas jest hejt na lekarzy i napaści rządu na nich. To jest bezprecedensowe co robią a potem się mówi, że ludzie umierają w karetkach. Przecież to nie ma żadnego sensu.
A jak ocenia pan tarcze antycovidowe, które były wprowadzone przez rząd dla przedsiębiorców? Pomogły?
– Nie no, oczywiście, że pomogły, to nie ulega wątpliwości. Tylko, że w ówczesnej sytuacji rząd nie miał w sumie innego wyjścia. Natomiast teraz zaczyna się rozliczanie tych tarcz i szukanie pieniędzy wśród przedsiębiorców. Już nie mówię o samych podatkach, tylko tak zwanych wynikowych kontrolach, będących tak naprawdę rzucaniem kłód pod nogi. Elektorat tego rządu jest elektoratem, który nie cierpi ludzi zamożniejszych od nich. W związku z tym nie przeszkadza im, że z jednej strony rząd traktuje wszystkich jako źródło dodatkowych pieniędzy i drenuje jak może. Cały rozwój, wzrost PKB, polegał na konsumpcji, a nie na budowie czy rozbudowie firm. Ta koncepcja się skończy, m. in. w związku z galopującą teraz inflacją. Mało tego, nie otrzymujemy pieniędzy z Unii Europejskiej, jesteśmy zupełnie niekonkurencyjni w porównaniu do innych nacji i znowu będziemy wykorzystywani przez świat jako miejsce najtańszej siły roboczej, bo innego wyjścia nie ma. Tak wracamy do podstaw ustroju socjalistycznego, nie wspomnę o szukaniu wolności przez antyszczepionkowców… Niech się zajmą raczej sądami, gwałceniem praw kobiet, i wszystkich innych. Tam wolności się nie doszukują, tylko chcą chodzić do restauracji i zakażać ludzi zdrowych. Przepraszam, mówię wprost, bo zawsze mówiłem to, co myślę i to mówiłem prosto.
Jest pan z tego znany. Nie spotkały za to pana jakieś przykre konsekwencje, czy to w biznesie czy prywatnie?
– Wie pan, poruszamy w tej chwili bardzo ważne tematy i zdrowotności, i narodu, i Polski, i biednych. Tutaj mówię co myślę. W biznesie wiem, jak się mam zachowywać. Jak ktoś nie mieści się w moich kryteriach, to z nim nie robię interesów. Na przykład kwestia tego sporu z sporu z kurią. Tu były kłopoty, ale to nie znaczy, że mam mówić coś innego, bo polski Kościół katolicki jest instytucją, która powinna nieść pomoc, a niekoniecznie mówić, że ja gromadzę na Rynku ludzi, których praktycznie nie ma, a kraj jest mlekiem i miodem płynący, ponieważ ma świetnie rozbudowany socjal. Oni nigdy nie inwestowali w tę Wigilię, natomiast bardzo chętnie wypinali sutanny do odznaczeń, że byli i święcili dary. Obecnie związałem się z kapłanem, który robi to po prostu z potrzeby serca i przez swój charakteru. Mówię o księdzu Isakiewiczu-Zalewskim.
Wróćmy na chwilę do problemu bezdomności, bo Wigilię ewoluowały właśnie w kierunku osób pogrążonych w tym kryzysie. Stało się to naturalnie, czy pan się jakoś szczególnie zainteresował tym problemem?
– Zainteresowałem się tym problemem w ten sposób, że najwięcej ludzi, którzy indywidualnie przychodzili prosić nas o pomoc, to byli to właśnie ludzie bezdomni. Ich bezdomność była albo z wyboru, albo z konieczności. Pouczono mnie zresztą słusznie, że nie wolno im dawać dużej ilości pieniędzy do ręki, dlatego, że zostaną one natychmiast przepuszczone na alkohol. W związku z tym dawaliśmy im pakunki z jedzeniem. Pomyślałem i nadal tak myślę, że to jest dobry pomysł. Ci ludzie, którzy teraz przychodzą na Wigilię, oni z tych paczek prezentowych i tego, co wezmą do słoików przygotowują potem w swoich, często bardzo skromnych warunkach, Wigilię dla swoich najbliższych. Teraz jest taki pomysł, że otworzymy (oczywiście, jeżeli ktoś nam nie będzie rzucał kłód pod nogi, zresztą prowadzimy już rozmowy z Urzędem Miasta) coś takiego, jak bank żywności ze stołówką, która za darmo będzie wydawała posiłki stacjonarnie przez 12 miesięcy w roku. Bank żywności będzie korzystał z dowozu produktów, które są na granicy przydatności z marketów i sądzę, że ta Wigilia i to, że nie można mi nic zarzucić (że próbuje coś ugrać dla siebie finansowo) pomoże mi w tym, żebym pozyskał tego typu rzeczy. Tam będą produkty, które będziemy mogli brać sobie za przysłowiową złotówkę, tyle żeby było na paliwo do ich przewozu albo wręcz za darmo. Chcemy się ukierunkować na rozbite rodziny, na samotne matki z dziećmi, żeby móc w miarę możliwości objąć pełną opieką parę rodzin. Nie wyobraża pan sobie nawet, ile żywności się marnuje.
Czytaj także: