piątek, 15 lipca 2022 04:00

Jan Wróbel: Grunwald to zapis naszych narodowych kompleksów

Autor Mirosław Haładyj
Jan Wróbel: Grunwald to zapis naszych narodowych kompleksów

W tym roku obchodzimy 612. rocznicę bitwy po Grunwaldem. Z tej okazji na temat największej polskiej średniowiecznej batalii rozmawiamy z Janem Wróblem, historykiem i autorem książki "Grunwald 1410", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. Jej autor na legendę XV-wiecznej wiktorii spojrzał przez pryzmat wyników najnowszych badań historycznych.

Bitwa pod Grunwaldem to dzisiaj legenda. Największe średniowieczne zwycięstwo polskiego rycerstwa rozpala wyobraźnię każdego Polaka. W swojej książce Jan Wróbel na nowo przedstawił konflikt królestwa polskiego z państwem krzyżackim. Odtworzył przebieg starcia, zaglądając do średniowiecznych kronik i najnowszych prac badaczy. Wniosek? Może być zaskoczeniem, ile tajemnic do dziś kryje Grunwald.

Czy król Jagiełło i jego doradcy z góry zakładali, że uda im się pokonać zakon i mieli opracowany plan na taką ewentualność? A może bardziej właściwe jest mówienie, że pod Grunwaldem wojska polskiego króla wygrały tylko dzięki szczęściu? Dlaczego Malbork nie został zdobyty zaraz po zwycięskiej bitwie? Na te i wiele innych pytań odpowiada nasz ekspert, Jan Wróbel - publicysta, historyk i nauczyciel Społecznego Liceum ,,Bednarska’’ w Warszawie.

Jan Wróbel/Fot.: Agnieszka Rodowicz, archiwum prywatne
Jan Wróbel/Fot.: Agnieszka Rodowicz, archiwum prywatne

Datę 15 lipca 1410 roku zna chyba każdy Polak, bez względu na to, czy w szkole z historią było mu po drodze, czy nie. Co, pana zdaniem, w grunwaldzkiej bitwie jest tak fascynującego, że po ponad sześciu wiekach nadal jest ona żywo wspominana i pamiętana?
– Na wstępie zaznaczę, że napisałem tę książkę dzięki polskim historykom, którzy akurat w sprawie Grunwaldu mają raczej wspólny front i piszą na ten temat książki oraz artykuły dla specjalistów. Dzięki temu ludzie tacy, jak ja, czyli zwykli historycy bez większego dorobku, mogą spokojnie wypełnić lukę i napisać książkę popularnonaukową, którą przeczyta każdy, kogo interesuje Grunwald. A dlaczego każdego może zainteresować Grunwald? Bo jest to zapis naszych narodowych kompleksów. Takie „ups and downs” (ang. wzloty i upadki – dop. red.), żeby powiedzieć po łacinie (śmiech). Mianowicie w XV w. bardzo cieszyliśmy się z tego, że pokonaliśmy zakon. Potem, kiedy zaczęliśmy wygrywać też z innymi, a Krzyżacy w międzyczasie spadli do trzeciej ligi, a potem praktycznie przestali istnieć. Zapomnieliśmy o Grunwaldzie i to dość skutecznie. W XVII, XVIII wieku właściwie była to wiedza dość niszowa. Do tego stopnia, że, gdy w XIX wieku zaczęła się moda na encyklopedie i leksykony zawierające „wiedzę o wszystkim”, to wcale nie podawano dokładnej daty, o której pan wspomniał na początku. Przywoływano we wspomnianych publikacjach daty wokół niej oscylujące, a najczęściej ogólnikowo odnotowywano, że bitwa odbyła się około 1410 r. To świadczy o jej randze, o tym, że to nie było ważne, że to nie był, tak, jak dla nas obecnie, TEN 15 lipca. Dopiero w momencie, w którym uświadomiliśmy sobie (i to zbiorowo) antyniemiecki potencjału Grunwaldu, nastąpiło odrodzenie zainteresowania nim. Chodziło o to, że choć w XIX wieku Niemcy mają lepsze maszyny, lepsze koleje i w ogóle są po stronie zaawansowanego kapitalizmu (a Polacy raczej nie), to pod Grunwaldem daliśmy im łupnia. Czyli, krótko mówiąc, z Grunwaldu płynęła lekcja, że Niemców można pokonać. Na początku XX w. jest to już dla społeczeństwa zupełnie oczywiste. Po drugiej wojnie światowej krajem zaczęła rządzić komunistyczna klika, ale przecież ta klika, poza dosłownie parunastoma osobami, to też byli Polacy. Jak mieli komuniści (na dodatek trzymający dobrze z Moskwą i dzięki niej rządzący) znaleźć wspólną emocję z Polakami, jak nie przez Grunwald? Więc za komuny Grunwald jeszcze bardziej spuchł. Dzisiaj, tak mi się wydaje, Grunwald jest traktowany coraz bardziej jako źródło dobrej rozrywki. To optymistyczny osąd, chciałbym, żeby tak było, bo to znaczyłoby, że nasze kompleksy narodowe są wielokrotnie mniejsze niż były w ostatnich stuleciach.

Co prawda pełna nazwa zakonu krzyżackiego – Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie – sugeruje narodowość, ale czy rzeczywiście utożsamianie zakonu z Niemcami jest historycznie zasadne?

– Szczerze mówiąc, jest to dużego kalibru błąd historyczny. Na czym bowiem polega rozumowanie historyczne? Na tym, żeby rozumieć tak, jak ktoś robił to kiedyś w danej epoce, a nie tak, jak my robimy to dzisiaj. Otóż, kiedy polskie rycerstwo zebrało się pod Grunwaldem gromić zakon, to nie widziało w nim odwiecznego wroga polskości – Niemca. Widziano po prostu zakon a warto dodać, że prawie połowa rycerzy, która stała w tej bitwie po stronie krzyżackiej, była polska. Tak się po prostu poukładało w warstwie społecznej i etnicznej państwa zakonu krzyżackiego. Rycerz szedł to tego feudalnego zwierzchnika, którego miał. Polscy rycerze ziemi chełmińskiej czy ci rozproszeni w innych miejscach, jeśli ich panem feudalnym był zakon krzyżacki, to jemu byli winni służbę. Dla polskiego rycerstwa po polskiej stronie wiadomo było, że rycerz trzyma ze swoim seniorem a nie kieruje się etnicznymi korzeniami. Więc nie było to wtedy przedmiotem jakiegoś wielkiego „halo”. Zatem, faktycznie w XV wieku patrzono na zakon, jak na zakon. Natomiast Polska granica z Rzeszą Niemiecką i innymi niemieckimi władcami, zwłaszcza cesarzem niemieckim, była granicą pokoju. I tak było przez długie stulecie.

Przejdźmy do samej bitwy, bo zawarta w pana książce analiza przebiegu wydarzeń dowodzi, że to zwycięstwo wcale nie było z góry przesądzone. Nie było też łatwe. W wojskach po stronie polsko-litewskiej w trakcie bitwy wydarzyła się nawet dezercja. Czy w przypadku Grunwaldu możemy mówić o zwycięstwie szczęśliwym?
–  Powiedziałbym tak: u bukmacherów nieco lepsze notowania niż Krzyżacy, mieliby Polacy, bo po prostu było nas więcej. To znaczy samych wojsk polskich było mniej więcej tyle samo ile krzyżackich, ale mieliśmy do tego jeszcze dość liczne wojska litewskie. A to jest bardzo ważny czynnik w wojnie średniowiecznej, która jest z dużej mierze wojną masywnie uzbrojonych silnych ludzi i gdzie ma znaczenie, czy w potyczce jest trzech na czterech czy na odwrót. Wtedy nie było broni masowego rażenia, był po prostu miecz na miecz, czy częściej topór na topór. Zatem byliśmy trochę faworytem, ale nie tak bardzo, dlatego, że Krzyżacy mieli bardzo dobrą markę. Ich kilkuset braci zakonnych stanowiło stałą armię, czyli rzadkość w ówczesnej Europie. Przeciętne wojsko średniowieczne (i nie tylko, bo ten stan utrzymywał się jeszcze długo) to wojsko zwoływane w razie, kiedy zaistniała taka potrzeba. Czasami, jak konflikt toczył się bardzo długo toczy, to takie wojsko nabierało sprawności, powiedziałbym zawodowej. Ale standard w ówczesnej Rzeczpospolitej był taki: siedzę w domu, czasem się bije na gościńcu ze zbójcami albo rozwiązuję mieczem jakiś honorowy czy sąsiedzki problem. W żadnych bitwach polskie rycerstwo nie brało udziału od wielu lat, bo po prostu nie było wojen. A Krzyżacy mieli paruset gości, którzy od młodego wieku do końca sprawności fizycznej brali udział w nieustannych manewrach albo wręcz walkach – a to na Żmudzi, a to gdzieś indziej… Czyli to byli zawodowcy a to bardzo dużo znaczyło. Ogromne umiejętności militarne, dzielność, plus słuchanie rozkazów występowały po prostu rzadko.

A czy ówcześni zakładali, że mogą pokonać zakon? Mieli ułożony plan na taką ewentualność?

– I tak i nie. Nie, dlatego, że z naszego późniejszego marszu na Malbork nie wynikało, że byliśmy jakoś specjalnie przygotowani do tego oblężenia. A w końcu by to się wydawało dosyć logiczne. Malbork od Grunwaldu nie jest aż tak bardzo daleko, wiec czemu się powstrzymywać przed jego zajęciem? Drugą przesłanką na brak planu, jest fakt, że mieliśmy mało sprzętu oblężniczego. Właściwie armaty, których użyliśmy pod Malborkiem były albo litewskie (kilka sztuk), albo takie, które zdobyliśmy na krzyżackich zamkach, bądź, które oferowały nam te miasta zakonu krzyżackiego, które się poddały i dość niefrasobliwie krzyżaków zdradziły, by potem zaraz do nich wrócić. Czyli rzeczywiście takiego super planu A i B nie było. Ale powiedziałem, że jednak trochę tak, dlatego, że w gruncie rzeczy taktyka wojny średniowiecznej była dość standardowa. W swoich założeniach nastawiała się ona w zasadzie nie na bitwy (Grunwald pod tym względem był raczej wyjątkiem, a nie regułą), tylko na plądrowanie – tu spustoszyć tam, podpalić i nastraszyć. Wyglądało to w ten sposób, że przez większość czasu wojska nawzajem pustoszą wrogie sobie ziemie i od czasu do czasu straszą się nawzajem, doprowadzając do jakiejś potyczki. Wielkie bitwy średniowiecza mają to do siebie, że są świetnie pamiętane. Wielkie, atrakcyjne, z towarzyszeniem chrzęstu oręża, et cetera, et cetera. Ale ich cechą jest to, że są nieliczne. One w istocie nie były wcale takie częste, bo jak się w nich coś nie powiodło, to można powiedzieć, że było już „po ptokach”.

Znajduje to odzwierciedlenie w opisie działań wojennych przed samą bitwą z których wyraźnie wynika, że połączone wojska polsko-litewskie, mówiąc eufemistycznie nie spieszyły się do bitwy. Nawet kiedy już obie armie stanęły naprzeciwko siebie, to można powiedzieć, że nadal była prowadzona gra na czas. Jest takie przekonanie, że nocne manewry i późniejszy postój w pełnym rynsztunku na słońcu krzyżackich rycerzy, przeważyło w jakiś sposób szalę zwycięstwa na Polską stronę. Zgodzi się Pan z tą tezą?

– Z Grunwaldem jest tak sympatycznie, że ponieważ to wszystko działo się bardzo dawno temu, a źródła są skąpe, to tak naprawdę możemy tworzyć bardzo wiarygodne tezy. I wierzyć w nie. Ale dla historyka, tak, jak dla każdego naukowca, kategoria wiary jest słabą kategorią. Jakby chemik wierzył w połączenia chemiczne, to byśmy się z niego śmiali, o ile by nie wysadził nas powietrze. W przypadku historyka mówimy: ciekawa hipoteza, et cetera, et cetera. Tak na zdrowy rozum można myśleć, że jak człowiek spędzi dużo czasu na koniu to jest zmęczony a jak postoi w słońcu to jest jeszcze bardziej zmęczony. Jednak, gdy nacierają na ciebie uzbrojeni od po zęby wrogowie (w sumie taki czołg), to adrenalina świetnie sobie radzi z problemami zmęczenia i zniechęcenia. Natomiast rzeczywiście jest trudne do rozstrzygnięcia, czy wielki mistrz, bądź nasz król, czyli Litwin Jagiełło, planowali tak szybko walne starcie. Raczej wydaje się, że Jagiełło dokonał chytrego manewru. Pamiętajmy, że znalazłszy się na terytorium państwa zakonnego na dzień dobry spaliliśmy miasteczko Dąbrówna (dla nas miasteczko, ale jak na owe czasy było to całkiem pokaźne miasto). Być może chodziło o to, żeby zgodnie z ówczesną strategią, jak wspomniałem, palić i mordować, grabić, a wtedy zakon krzyżacki próbowałby temu przeciwdziałać. Ale nagle bęc, ni z gruszki troszkę ni z pietruszki jest pole, są krzyżacy, są Polacy. Już nie sposób było się odwrócić.

Książę Witold walczy w polu, król Jagiełło zarządza bitwą ze wzgórza. Komu bardziej należy się laur zwycięstwa? A może trzeba go nałożyć na głowę obu władców?

– Jest pewien istotny detal, który wskazuje, że rola Witolda w bitwie była znacznie większa niż ją pamiętamy, a mianowicie to, że Długosz szalenie starannie pominął pozytywny aspekt udziału wojsk litewskich w bitwie. Czy zrobiłby tak, gdyby ten wkład był niewielki? Gdyby tak było, to aż się prosi, żeby napisać prawdę, bo na jej tle wyglądamy świetnie. Długosz mimo, że żył w XV wieku, miał skłonność do podkreślania tego co polskie jako lepszego. Był przez to Polakiem bardziej nam współczesnym, niż ówczesny ogół, bo miał świadomość narodową i pięknie ją na kartach swojej kroniki zawarł. Może dlatego stała się ona popularna w XIX wieku, bo w XV, XVI wcale taka nie była. Uważano ją wtedy za lekturę trochę archaiczną, bo tylko o Panu Bogu i świętych. A wtedy zmienił się już klimat epoki i szukano innej literatury, dowcipnej, lekkiej, z bogami mitologicznymi. To tak przy okazji Długosza. Tak, jak mówiłem, chodziło mi o to, że on zadziwiająco mało pisze o Litwinach. O samym Witoldzie jednak coś napisał, bo Długosz nie kłamał specjalnie w swojej kronice. To nie był łgarz. Był trochę propagandystą, ale łgarzem nie był. Więc przedstawia nam Witolda jako narwańca, który mówi: „Królu do boju, do boju!”, a król jest oczywiście mądrzejszy, w związku z czym do bitwy pójdzie, wtedy, kiedy należy  to zrobić. Czyli Długosz zostawił nam trochę ukrytą wskazówkę – uważajcie z tym Witoldem, tu jednak jest coś nie tak. Nasz kronikarz tak to wszystko opisał, że nie ma wątpliwości, że Polacy wygrali pod Grunwaldem mimo pomocy Litwinów.

Z czego wynikają rozbieżności w źródłach? Czy pana jako historyka zaskoczyło coś podczas opracowywania materiałów?

– Chodzi o to, że z Grunwaldem sytuacja jest zarazem i wygodna, i niewygodna dla czytelnika, który szuka źródeł. Dlatego, że mamy świetne źródło, jakim jest kronika Jana Długosza. Tyle, że ona wbrew pozorom nie jest taka świetna. To znaczy, owszem, jest świetnie napisana, przedstawia pewien koncept dziejowy, ale w związku z tym, że przedstawia koncept, to pewne sprawy przelicza, inne nadmiernie uwypukla. Długosz nie pisał swojego dzieła na polu bitwy, tylko kilkadziesiąt lat później. Nie widział Grunwaldu na własne oczy, sięgał do wspomnień uczestników. Ci ostatni też mieli prawo do swojego punktu widzenia, bo wiadomo nie od dziś, że sukces ma wielu ojców i każdy na swoją stronę przesuwa zasługi. Co do innych źródeł, to albo one są zdawkowe, albo są jeszcze późniejsze niż Długosz. Bo dopiero po 150 latach czytamy pierwsze porządne, litewskie, a właściwie ruskie (bo napisane przez ruskiego, dziejopisarza z ludu) przekazy. I tam już widzimy, co się dzieje. Z Litwinami historia jest bardzo prosta i dla nas Polaków zupełnie zrozumiała. Mianowicie, Litwini na mapie Europy zaczynają się budzić jako naród później. A co jest w narodzie najbardziej oczywistym wyznacznikiem? Język literacki. Nie chodzi o to, że ludzie się między sobą porozumiewają. Chodzi o to, że zapisali pewne emocje czy przemyślenia w swoim narodowym języku i to się na Litwie zaczyna bardzo późno. Na dobrą sprawę dopiero pod koniec XIX wieku mamy inteligencję litewską, która po litewsku właśnie, a nie po rosyjsku, polsku czy niemiecku, pisze książki i je czyta. To jest naprawdę bardzo ważne. Nic dziwnego, że w sytuacji, w której mamy bardzo mało źródeł litewskich, a właściwie ruskich, bo wszystkie są spóźnione, a waga zwycięstwa pod Grunwaldem jest bardzo duża. A dlaczego jest taka duża? Bo Polacy się nim chwalą. Dla litewskiego ruchu narodowego nie Rosja czy inne potęgi świata, ale polskie Wilno było największym zagrożeniem dla rozwoju. To działo się trochę tak, jak z wieloma Polakami na terenie zaboru, zwłaszcza pruskiego. Mianowicie, że uczyli się oni niemieckiego w szkole, żeby dostać dobrą pracę. Potem, jeżeli okazywali się, zdolni humanistycznie, stawali się pisarzami, poetami, redaktorami i dziennikarzami, ale już prasy niemieckojęzycznej. W Wilnie czy innych Trokach zdolnemu Litwinowi groziło, że poczyta Słowackiego, zapamięta, że ten polski to jest piękny poetycki język i będzie chciał pisać po polsku. Kiedy więc zbudować naród litewski, jak najlepsi ludzie będą stawali się polskimi poetami? Dla litewskich nacjonalistów przerażającą była wizja, w której każdy Czesław Miłosz będzie Polakiem. A wtedy kto zostałoby dla Litwinów? Stąd bitwa pod Grunwaldem była dla Litwy tej już współczesnej taka ważna – bo dla Polaków taką była.

Jakie skutki polityczne, poza oczywiście tą bezpośrednią jaką było złamanie potęgi zakonu, przyniosła bitwa pod Grunwaldem?

– Na fali polskiego narzekactwa, które rozpoczął wielki Polak Jan Długosz, uważamy, że nie zdobycie Malborka i późniejszy pokój, z którego właściwie prawie nic nie wynikło dla królestwa, jest oczywistym przykład naszej niezborność – Polacy to zawsze, wywołać powstanie, tak już wygrać nie, et cetera et cetera. Byłbym wstrzemięźliwy w tych krytykach, może w swojej książce rzeczywiście położyłem trochę cienia na polskim orężu, ale mam nadzieję, że nie jest on bardzo głęboki. Chodzi o to, że zdobycie Malborka w ogóle nie było sprawą łatwą. Byłoby łatwiejsze, prawdopodobnie znacznie łatwiejsze i tu Długosz nie blefuje, gdybyśmy pomknęli do Malborka niemal prosto z pola bitwy. Kiedy zamek nie byłby zaopatrzony, załoga byłaby gorzej przygotowana i niezbyt liczna oraz dopiero co dowiedziała by się o klęsce, mogłaby wybuchnąć panika. W takich warunkach może udało by się z marszu, a właściwie z biegu, Malbork zdobyć. Tylko jest to dość ahistoryczne myślenie, to byłoby coś naprawdę bardzo, bardzo dziwnego, gdyby król po wielkiej zwycięskiej bitwie i to nie szesnastej z kolei, tylko pierwszej od wielu, wielu lat zachowałby się tak niestandardowo. Inaczej, niż powinien zachować się przyzwoite władca Europy Zachodniej. To znaczy, powiedział by rycerzom: nie ma uczty, nie ma zbierania łupów, nie ma wesela i radości, nie ma grzebania zmarłych, wszyscy naprzód. To by oznaczało, że Jagiełło posiadałby gigantyczny mir wśród swoich rycerzy. Nie wiadomo, czy taki miał a poza tym, że byłby aż tak przenikliwy, żeby złamał podstawowe obyczaje królewskie po to, aby zdobyć Malbork. Długosz, pamiętajmy, pisze swoją kronikę wiele dekad później i z tego względu wie co było później a w dodatku wyrasta w środowisku, które Jagiełły nie traktowało jako wybitnego króla (w momencie, powstania kroniki, Jagiełło już od dawna nie żył). To dlatego wszystko mu się tak pięknie spięło. Pisał o tym, że byli pod Grunwaldem doradcy, którzy po bitwie, mówili do Jagiełły, żeby chociaż część wojsk wysłał, czyli, żeby stworzył taki zespół błyskawicznego reagowania, mówiąc w dzisiejszych kategoriach. Nie wiemy jednak, czy Długosz zapisywał w tym momencie prawdziwe wydarzenia, czy prawdę, którą podsuwali mu doradcy (na przykład Zbigniew Oleśnicki), którzy po latach mówili: myśmy przecież powiedzieli do króla, zostaw tutaj rycerzy do grzebania zmarłych, wesela i picia wina, ale wyślij grupę takich marines, żeby szybko zdobyła Malbork. Ale czy tak rzeczywiście było? W tej sprawie wypowiada się jedno źródło i to trochę stronnicze. Więc raczej można powiedzieć tak: nie zdobycie Malborka jest efektem tego, że nie ruszyliśmy natychmiast z pola bitwy, ale to jest szalenie mało prawdopodobne, że którykolwiek król europejski zachowałby się tak, przenikliwie i wbrew regułom.

Krzyżacy w naszej historii fil są jednoznacznie przedstawianie jako szwarccharaktery. Czy ta ocena jest uzasadniona?  Jak Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego był postrzegany od strony krajów ówczesnej Europy Zachodniej?

– W zachodniej Europie, głównie w Rzeszy Niemieckiej, zakon był postrzegany bardzo dobrze. Dlaczego? Bo w XIV wieku wyrobił sobie naprawdę dobry brand  (ang. marka, znak firmowy – dop. red.). Mianowicie w XIII w. paru rycerzy przybyło do puszczy. Zaczynam tę opowieść nieco bajecznie, ale nie jest to nieprawda. Toruń z początku był po prostu wzgórzem nad Wisłą, a stał się potem murowanym miastem. Krzyżacy przybyli w XIII w. a w XIV mieli już lokalne imperium – drogi, miasta, zamki, wiatraki… Nie tylko pola, łąki i lasy. To wszystko bardzo dobrze wygląda z zewnątrz. Jest przykładem udanego kolonializmu, takiego w którym biały człowiek, gdzieś tam daleko, daleko w świecie, wychodzi ze statku i robi kolonię mlekiem i miodem płynącą, a lokalna ludność jest tym zachwycona. Może jest trochę wzięta do roboty, czasami troszkę sarka, ale w sumie ma to czego inni nie mają. To jest opowieść o zakonie krzyżackim, który stworzył ekonomiczny, może nie aż raj, ale przedsionek raju i na dodatek ewangelizował. Przecież robił to wszystko w imię Boże. Miasto krzyżackie było miastem Boga. No i wszystko bardzo pięknie się im układa. W XV wieku Europa jeszcze nie zauważyła, bo też krzyżacy tego nie zauważyli, a ich poddani jeszcze długo nie zauważyli, że to wszystko zaczyna robić się archaiczne. Przegryzione szkorbutem. Krzyżacy stają się właściwie taką bezduszną korporacją, w której coraz mniej osób będzie się modliło i coraz mniej osób będzie przystępowało do Zakonu z tego powodu, że bliżej jest w nim do Pana Boga. Te osoby będą przystępowały do zakonu właśnie dlatego, że nie mają co ze sobą zrobić. A korporacja obiecuję awans pod warunkiem, że dużo ćwiczysz mieczem, czytasz brewiarz i chodzisz w specyficznym stroju. Ale to dopiero się wydarzy. My w Polsce, pamiętamy zakon głównie z jego gorszego okresu, czyli wojny trzynastoletniej, kiedy krwawo walczył ze swoimi własnymi poddanymi, co pustoszyło kraj. Ale taki wizerunek w poprzednich epokach był zupełnie obcy ludziom Europy.

Na koniec pytanie z dziedziny political fiction, a może bardziej historical fiction, jak potoczyłyby się losy Polski gdyby pod Grunwaldem to jednak zakon odniósłby zwycięstwo.

– Oczywiście wszystkie pytania „co by było, gdyby” są o tyle fartowne, że na pewno nie byłoby tak, jak w udzielonej odpowiedzi, bo niby dlaczego? Ale odnośnie pana pytania: największy problem zakonu czaił się gdzieś indziej, niż sądziły zakonne elity i nie uświadomiły sobie one tego na czas. Były one na tyle intelektualnie słabe, że w ogóle, mówiąc kolokwialnie, nie zajarzył o co chodzi. Otóż Zakon cierpiał z powodu problemu sukcesu. Póki tworzył on mieszczanom, rycerstwu i chłopom bezpieczne miejsce wzrostu gospodarczego w Europie, póty zachowywał się on, jak dzisiejszy Singapur. Singapur jest zachwycony z tego powodu, że ma dyktaturę, ponieważ jest coraz lepiej – w sklepach można kupić pralki, buduje się drogi, jest bezpłatna opieka medyczna. Tyle, że w pewnym momencie (nie wiem, jak jest w Singapurze, ale wiem, jak było w państwie zakonnym), poddanymi byli już dzieci i wnuki poprzednich poddanych. I wcale nie byli zakonowi wdzięczni za to, co zrobił on kiedyś dla ich przodków. Chcieli natomiast, żeby stał się on jednym z czynników decyzyjnych w państwie, a nie praktycznie jedynym i najważniejszym. Nie chcieli już układu starszy brat – młodsze głupawe rodzeństwo. Chcieli, żeby wszyscy byli uznawani za starsze rodzeństwo. Tego zakon długo nie widział, a w Polsce tak się właśnie działo. To znaczy rycerstwo, możnowładcy, część mieszczan, zyskiwała bardzo dużo. I Polska stała się krajem dosyć wspólnie rządzonym, nie przez króla tyrana. Tam warto było uciekać, tam warto się było starać, żeby stać się częścią Królestwa Polskiego. Gdyby krzyżacy wygrali pod Grunwaldem, to po prostu jeszcze bardziej by nie zauważyli tego, czego i tak nie zauważyli po klęsce, będącej przecież wspaniałym dzwonkiem alarmowym.

Fot.: Grunwald (obraz Wojciecha Kossaka), Wikipedia

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka