Święto wszystkich miłośników kina, tj. rozdanie Oscarów, już za nami. Ceremonia, jak co roku, zgromadziła wielomilionową widownię ze wszystkich zakątków świata. Nic dziwnego, bo któż z kinomanów jest w stanie oprzeć się hollywoodzkiemu spleenowi i magii czerwonego dywanu? To wielkie wydarzenie natchnęło mnie, do rozdania własnych nagród w postaci kolejnych miejsc we własnoręcznie stworzonym rankingu siedmiu najgorszych ekranizacji wszech czasów. Oczywiście do czasu, ponieważ sytuacja jest rozwojowa i na podstawie książek nadal kręci się filmy.
- Przypominamy felieton, który pojawił się w Głosie24 w lutym 2020 r.
A dlaczego siedem? Bo siedem to ponoć liczba doskonała, a przy tym będzie nie za długo i nie za krótko, tzn. ja nie zdążę się zmęczyć pisaniem, a Wy znudzić czytaniem. Poza tym było „Siedmiu samurajów”, „Siedem dusz”, „Siedem lat w Tybecie”, „Siedmiu wspaniałych” (i to nawet dwa razy) i wreszcie niezapomniane „Siedem” z Bradem Pittem i Morganem Freemanem.
Kino, od czasu swego powstania, inspirowało się i wiele czerpało od swojej starszej siostry literatury. Z różnym skutkiem. Czasami arcydzieło literackie okazywało się totalną filmową klapą, a czasami przeciwnie: nikomu szerzej nie znana i nierzadko przeciętna książka, przełożona na język celuloidowej taśmy, zyskiwała znamiona dzieła wybitnego.
Obecnie tym, co rzuca się w oczy najbardziej, przy okazji literacko-kinowych omówień, jest wyraźna korelacja między przemysłem książkowym i filmowym. Pisarz (zwłaszcza w USA), po wydaniu bestselleru, może być praktycznie pewnym, iż jedynie kwestią czasu pozostaje to, kiedy najwięksi filmowi producenci zapukają do drzwi jego domu z propozycją nabycia praw do ekranizacji. Ale czemu się tu dziwić? Historia opowiedziana językiem literatury, czy językiem filmu, to nadal historia. A przecież kochamy, gdy nam ktoś opowiada. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że bardzo często komercyjny sukces książki jest jedynym powodem uzasadniającym jej ekranizację. A to, mówiąc eufemistycznie, nie zawsze okazuje się być wystarczające. Ale dość dygresji, zapraszam do mojego subiektywnego postoscarowego mini zestawienia.
Miejsce VII
Śluby panieńskie (2010 r.) na podstawie dramatu Aleksandra Fredry pod tym samym tytułem.
I tak, po raz kolejny tradycji stało się zadość. W 2010 r. polska kinematografia odhaczyła ekranizację następnej pozycji ze szkolnej listy lektur, a gdzieś na świecie urodził się kolejny jednorożec. A tak na serio, gdyby rzeczywiście polskie kino i jego lekturowe dzieła miały przysłużyć się przedłużaniu gatunku tego, jakże specyficznego, wierzchowca, mielibyśmy dziś w Polsce ich spory tabun.
Zasadniczym pytaniem, w przypadku filmu wyreżyserowanego przez Bajona, jest pytanie o celowość jego powstania. Co reżyser chciał tym filmem osiągnąć? Nie dość mu było „Przedwiośnia”? Naprawdę musiała być kolejna lektura? Przecież Teatr Telewizji już istnieje i ma się całkiem dobrze, a próba z nim konkurowania zakrawa na kuriozum… Na kuriozum zakrawa również próba unowocześnienia Fredry, podjęta przez pana reżysera. Przez „unowocześnienie” mam tutaj na myśli owe niezrozumiałe, autotematyczne wstawki z planu filmowego, które były tak zbędne i absurdalne, że aż nie chce się o tym pisać. A nie, przepraszam, przecież to była postmodernistyczna gra z formą, tekstem i tradycją… Chyba. Nieważne. Nieważne, co to było i nieważne, czym miało być. Ważne, że nie wyszło.
Dobrym przykładem tego, jak może wyglądać uwspółcześniona wersja literackiego klasyka jest szekspirowski „Romeo i Julia” w reżyserii Baza Luhrmanna (tak, to ta wersja z Leonardo DiCaprio). Bajon mógłby pójść nawet krok dalej i np. przełożyć na współczesną polszczyznę fredrowski oryginał, zachowując formę wiersza (można by nawet coś tam zarapować). Pomysł, musicie przyznać, całkiem, całkiem. Ponadto „Śluby…” dzięki ich motywowi kobiecego buntu i wojny płci doskonale wpisują się w dzisiejsze nurty kultury. A wiec sukces murowany, koncepcja palce lizać. Ale to moja koncepcja, nie reżysera. Dla niego lepsze i ważniejsze było bawienie się w filmowanie planu filmowego i otrąbienie sukcesu, ponieważ udało mu się obsadzić gwiazdy, „wbrew ich dotychczasowemu emploi”. No naprawdę. Wow. Zaiste, sukces to ogromny. Zwłaszcza, że np. taka Marta Żmuda-Trzebiatowska do czasu premiery „Ślubów…” zdążyła zagrać tylko trzy role na dużym ekranie (wliczając w to debiut), co nie przeszkadzało twierdzić reżyserowi, że już została zaszufladkowana. Litości.
Wybaczycie, jeśli o grze aktorskiej nie wspomnę. Ogólnie nie było źle, ale wybitnie też nie. Choć mamy u Bajona całą aktorską plejadę, to artyści oprócz dodania swojego nazwiska do listy płac (i napisów końcowych), raczej nic specjalnego do filmu nie wnoszą. Ale nie ma się co dziwić, w końcu jaki pan, taki plan. Filmowy oczywiście.
Miejsce VI
„Dziewczyna z pociągu” (2016 r.) na podstawie powieści Pauli Hawkins pod tym samym tytułem.
Kiedy „Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawking podbijała coraz to nowe listy czytelniczych bestsellerów w coraz to nowych czasopismach i tłumaczona była na kolejne języki, wiadomo było, że jej ekranizacja pozostaje kwestią czasu, a wielkie wytwórnie filmowe już biją się o prawa autorskie. I rzeczywiście, zaledwie rok po premierze czytelnicy i widzowie mogli cieszyć się przeniesieniem literackiego pierwowzoru na srebrny ekran, z Emily Blunt w tytułowej roli. No właśnie. Czy rzeczywiście cieszyć? Pytanie, które ciśnie się na usta, to pytanie o czas premiery. Czy to dobrze, że odbyła się ona tak szybko? Czy pogoń za falą popularności, na której unosiła się książka, nie doprowadziła do tego, że zaniedbano scenariusz? Ekranizacja bowiem nie we wszystkim pozostaje wierna literackiej wersji. Ale nikt przecież nie powiedział, że tak musi być. W tym przypadku odnoszę jednak wrażenie, że film na odbiegnięciu od pierwowzoru stracił naprawdę dużo… jeżeli nie wszystko. Po prostu brak w nim tego, na czym zasadzał się sukces książki, czyli tajemnicy i intrygi. Jako widzowie, zbyt szybko dostajemy odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytania, zbyt szybko odkrywamy tajemnice poszczególnych bohaterów. W efekcie tego, co bystrzejszy widz, łatwo może domyślić się rozwiązania zagadki. To powoduje, że mozolne dochodzenie do prawdy głównej bohaterki zdaje się być pozbawione sensu i po prostu nudne. Film zawiera sporą ilość odważnych scen nacechowanych seksualnie, które jednak nic wartościowego do przebiegu fabuły nie wnoszą i sprawiają wrażenie, że są jedynie próbą przykrycia golizną (co za paradoks!) wszystkich braków wynikających z niedopracowanego scenariusza.
Podczas lektury „Dziewczyny z pociągu” niesamowite wrażenie na czytelniku robi klimat i atmosfera książki. Zmienna narracja powieści prowadzona jest z punktu widzenia trzech zupełnie innych kobiet, które łączy postać głównej bohaterki. Jest nią Rachel, która po rozwodzie znalazła się na życiowym zakręcie i swoje kłopoty stara się zagłuszyć alkoholem. Napisać, że bohaterka posiada pogłębiony portret psychologiczny, to nie napisać nic. Po prostu, czytając o jej osobistych kłopotach, sami mamy ochotę sięgnąć po kieliszek czegoś mocniejszego na rozluźnienie. Niestety w filmie nie udało się odwzorować tej atmosfery.
Ze względu na problematykę powieści, po filmie spodziewałem się klimatu trochę podobnego do tego panującego w „Pod Mocnym Aniołem” Smarzowskiego. Innymi słowy, oczekiwałem filmu „brudnego” (bo i „brudną” jest książka), opowiadającego o pokaleczonej życiem i alkoholem kobiecie, niepotrafiącej uwolnić się z matni własnych uczuć i błędnego koła nałogu, uciekającej i karmiącej się pozornym, wyimaginowanym szczęściem innych, niepotrafiącej odbudować swojej wartości i poprawić samooceny, odzyskać utraconej kobiecości i osobistej godności; kobiecie niemogącej pogodzić się z przeszłością i bezpłodnością, która poskutkowała zdradą męża, rozwodem, utratą domu… Oczekiwałem wszystkiego tego, dzięki czemu „Dziewczyna z pociągu” nie była po prostu kolejną opowiastką zasadzającą się na rozwikłaniu kryminalnej zagadki, ale znakomitym thrillerem od którego podobno sam Stephen King nie mógł oderwać się przez całą noc (w co jestem w stanie uwierzyć).
Pomimo tego, że Emily Blunt stara się oddać ile może z postaci Rachel, to, niestety, jej starania już na samym początku zostają przekreślone przez jej wygląd. I proszę tego źle nie zrozumieć. Książka dostarcza nam dość dokładnego opisu głównej bohaterki, której z pewnością nie można nazwać szczupłą, atrakcyjną i zadbaną. Z tego względu, już ma tym poziomie budowania postaci, wkrada się pewien dysonans. Nawet ktoś nie czytający książki, może zacząć się w końcu zastanawiać, czy rzeczywiście tak, jak Blunt w filmie, wygląda niepracująca alkoholiczka. Jak zbudować postać staczającej się kobiety, kobiety zepchniętej na margines, pokazała w 2003 r. Charlize Theron swoją rolą w „Monsterze”. Uważam, że w książkowej postaci głównej bohaterki, krył się podobny potencjał (a więc godny Oscara).
Miejsce V
„Bezwstydny Mordecai” (2015 r.) na podstawie „Nie wymachuj mi tym gnatem” autorstwa Kyrila Bonfiglioli.
Miłośnicy książek Kyrila Bonfiglioli, uwielbiają go za stworzenie postaci marszanda-arystokraty, Charliego Mortecaia, antybohatera prowadzącego zdegenerowane życie i niemoralne interesy (a może odwrotnie?). Nie znacie go? No, to poznajcie. Charlie, zwykł się przedstawiać tak: „Nazywam się Charlie Mortecai. Lubię sztukę, pieniądze, sprośne dowcipy i alkohol”. No i sami powiedzcie, jak go nie pokochać?
Może Bonfiglioli i jego Mortecai, nie są w Polsce tak popularni jak zagranicą, gdzie swoje największe triumfy święcili w latach 70-tych ubiegłego wieku, ale to nie zmienia faktu, że ekscentryczny arystokrata jest postacią wręcz wymarzoną dla kina komedii sensacyjnej. Swoim potencjałem nadawał się na idealnego wręcz spadkobiercę schedy po inspektorze Clouseau, czy agencie specjalnej troski, Austinie Powersie. Książki o Mortecai’u skrzą się angielskim humorem najlepszej próby i dowcipem rodem z Monthy Pythona, stanowiąc prawdziwą przyjemność i gratkę dla czytelnika.
Wydawało się, że film również nie będzie miał problemów z podbiciem serc miłośników literatury (i kina), zwłaszcza, że w tytułowej roli wystąpił sam Johnny Depp, a partnerowała mu Gwyneth Paltrow. Oprócz nich na ekranie mogliśmy jeszcze oglądać Paula Bettany’ego w roli nieocenionego służącego Jock’a, Ewana McGregora, jako znienawidzonego inspektora Martlanda, Olivię Munn grającą uwodzicielską Georginę, a także Jeffa Goldbluma wcielającego się w Krampfa – milionera o podejrzanej reputacji.
Gwiazdorska obsada komedii Davida Koeppa niestety na nic się zdała, gdyż scenariusz po prostu nie dźwignął tematu. Po premierze na hollywoodzkie gwiazdy spadło sporo krytyki, najwięcej jednak chyba na odtwórcę głównej roli, Johnny’ego Deppa. Osobiście wolę wierzyć, że wszyscy aktorzy wycisnęli ze scenariusza tyle, ile mogli. A, że ten ostatni był po prostu słaby, to i efekt końcowy podobny. Oczywiście można się przyczepić do maniery Deppa a’la Sparrow, która jest wtórna i zaczyna zwyczajnie nudzić (drażnić), ale to szczegół na tle ogólnej porażki.
Niewątpliwie, adaptacja książki na potrzeby filmu niosła dla jego twórców spore wyzwanie. Musieli oni mierzyć się nie tylko z absurdalnym humorem, ale również angielską rzeczywistością lat siedemdziesiątych i aluzjami do niej. Niestety, z tej potyczki nie wyszli obronną ręką. Scenariusz jest po prostu okaleczony przez bezlitosne okrojenie nieprzystających do współczesności scen i motywów. Twórcy pozostawili po sobie nieodparte wrażenie, że zwyczajnie nie mieli pomysłu na przeniesienie postaci Mordecaia na srebrny ekran. Zamputowane elementy przeszłości, zostały na szybko dosztukowane nijak pasującymi protezami dzisiejszej rzeczywistości. Stąd końcowy efekt przypomina nieco dzieło doktora Frankensteina. Z tego względu uważam, że film nie powinien nosić miana ekranizacji. Powinniśmy mówić o nim, jako bazującym na głównym bohaterze książki/inspirowanym głównym bohaterem książki (niepotrzebne skreślić).
Jedynym określeniem pasującym do całej tej sytuacja jest słowo „szkoda”. Szkoda, ponieważ tworząc film, wyrządzono szkodę także książce. Szkoda, ponieważ było to przeniesienie pierwszej części przygód angielskiego arystokraty, który po osiągnięciu bardzo słabego wyniku finansowego, raczej nie ma co liczyć w najbliższych latach, na powrót w części drugiej. Szkoda widzów, którzy wybierając się na soczystą komedię, dostali jałową papkę. Szkoda wreszcie czytelników i fanów angielskiego marszanda, którego postać miała szansę na stałe zagościć w gronie ikon popkultury, a której potencjał po prostu zmarnowano.
Miejsce IV
„Quo vadis” (2001 r.), na podstawie opowiadania Henryka Sienkiewicza pod tym samym tytułem.
Ach! A miało być tak pięknie… Przepraszam za to westchnięcie, wyrwało mi się. Nie mniej, w 2001 r., wydawało się, że oto w końcu mamy do czynienia z polską superprodukcją z prawdziwego zdarzenia. Rekordowy budżet, plejada polskich gwiazd, reżyser z nazwiskiem z górnej półki, no i wreszcie polska ekranizacja powieści Sienkiewicza, którą równe pięćdziesiąt lat wcześniej Hollywood ośmieliło się sprofanować. Film Kawalerowicza miał być nie tylko zrealizowany z większym rozmachem, niż jego amerykański odpowiednik, ale przede wszystkim, miał pozostać wierniejszy oryginałowi. Innymi słowy przed Kawalerowiczem poprzeczkę zawieszono naprawdę wysoko – „Quo vadis” z 1951 r. zgarnął dwa złote globy oraz był nominowany w 11 kategoriach do Oscara. Dodatkowo, jakby na złość, poziom zawyżył jeszcze, mający swoją premierę rok wcześniej „Gladiator” Ridley’a Scotta, który odniósł olbrzymi sukces komercyjny i artystyczny, stając się poniekąd punktem odniesienia dla produkcji, których czas akcji dzieje się w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Niestety, po polskiej premierze „Quo Vadis” okazało się, że z wcześniejszych założeń filmowców, udało się zrealizować jedynie postulat większej wierności oryginałowi.
Po obejrzeniu filmu, ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że rekordowe siedemdziesiąt sześć milionów złotych było potrzebne głównie na sfinansowanie gaż dla aktorów i reżysera. „Quo vadis”, delikatnie mówiąc, nie broni się ani jako film, ani jako serial (zgodnie ze starą tradycją polskiej kinematografii, nakręcono również wersję małoekranową). Do legendy przeszły już efekty komputerowe wykorzystane w filmie, podobnie, jak zupełnie pozbawiona aktorstwa gra aktorska niektórych aktorów. Swoją droga, zawsze mnie intrygowało pytanie, dlaczego Bogusław Linda jest obsadzany w rolach, do których kompletnie nie pasuje? Widać nad Wisłą bardziej ceniona jest sława, niż artystyczny kunszt. Z racji tego, że o minusach filmu nie sposób powiedzieć w kilku zdaniach, skupmy się raczej na jego plusach. Tak będzie szybciej, bo tych jest niewiele i z pewnością największymi z nich, są Franciszek Pieczka w roli Świętego Piotra, Jerzy Trela, jako Chilon Chilonides, Michał Bajor wcielający się w Nerona oraz muzyka Jana A.P. Kaczmarka.
Niestety komercyjnie również nie można mówić o sukcesie, gdyż produkcja nie osiągnęła nawet pułapu nakładów na film. Było to tym boleśniejsze, że bądź co bądź, „Quo Vadis” należy do szkolnych lektur, a dotychczas taka strategia gwarantowała, przynajmniej zwrot kosztów.
Miejsce III
Saga „Zmierzch”: „Zmierzch” (2008 r.), „Księżyc w nowiu” (2009 r.), „Zaćmienie” (2010 r.), „Przed świtem. Część 1” (2011 r.), „Przed świtem. Część 2” (2012 r.), na postawie sagi Staphanie Meyer pod tymi samym tytułami.
Na ostatnim miejscu podium jest nieco tłoczno, ale to tylko ze względu na to, że przypadło ono ekranizacji sagi Staphanie Meyer. Kolejny dowód na to, że z kiepskiej książki a nawet całej serii kiepskich książek, nie ulepi się dobrego filmu, a tym bardziej całej serii dobrych filmów. Podobnie, jak w przypadku zwycięzcy naszego mini-rankingu (ale o nim za chwilę) kluczowym argumentem w dyskusji nad zasadnością ekranizacji okazała się niezwykła popularność twórczości pisarki (Staphanie Meyer), tym razem wśród amerykańskich nastolatek. Wiadomo, jeżeli kupiłeś książkę, to kupisz i bilet do kina. Tutaj również wypadałoby przywołać wspomniane, przy zdobywcy pierwszego miejsca, muchy, ponieważ infantylność literackiej powiastki o miłości wampira i nastolatki w niczym nie przeszkodziła odnieść jej kinowemu odpowiednikowi kasowego przeboju (odpowiednio 13, 7, 4, 3 i 6 miejsca kolejnych części w światowym rankingu). Tym samym zapewniając jego twórcom dużo więcej, niż jedynie zwrot zainwestowanych w produkcję środków. Jeśli się mylę, i to nie względami ekonomicznymi kierowali się producenci dokonując ekranizacji, to niech ktoś mi wyjaśni po co, jak nie dla pieniędzy, rozbija się ostatnią część sagi na dwie części?
Chciałoby się napisać coś więcej, ale nie ma chyba sensu, skoro nie będzie to nic pozytywnego. Dodam tylko, że ostatnia część sagi „Zmierzch: Przed Świtem cz. 2” zgarnęła aż siedem statuetek Złotych Malin. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu, film ma przynajmniej jakieś nagrody na koncie.
Wśród czytelników (i widzów jednocześnie) trwają spory, czy książka rzeczywiście została wiernie przeniesiona na ekran, obsada odpowiednio dobrana, atmosfera powieści oddana, etc., etc., czyli typowe rozterki fanów po ekranizacji. Tym, którym nie dane było przeczytać tego „arcydzieła”, powyższe „książkowe” dylematy zostały oszczędzone, ale to nie znaczy, że oglądając film, nie rodzą się pytania, m. in. o zasadność jego powstania. Reasumując, jak to w wielu przypadkach (ekranizacjach) bywa, film ten albo się podoba albo się nie podoba. A jeśli się podoba, to głównie fanom książki. I nie ma co szukać w tym przypadku tzw. „środka”, ponieważ zwyczajnie on nie istnieje.
Miejsce II
„Wiedźmin” (2001 r.), na podstawie opowiadań o wiedźminie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego.
Film w reżyserii Michała Brodzkiego zdobywa wprawdzie srebrny medal w mojej klasyfikacji, ale zdecydowanie przoduje w rodzimym zestawieniu. Polska produkcja z 2001 r. długo nie miała poważniejszego kandydata, który mógłby zagrozić jej hegemonii na krajowym podwórku. Oczywiście, dzielnie stawały z nim w szranki różnego typu „Nigdy w życiu”, czy „Ja wam pokażę”, ale nie od dziś jednak wiadomo, że na wiedźmina nie ma mocnych potwor(k)ów – także tych filmowych. I to nie tylko, jeżeli chodzi o efekty specjalne.
Literacki pierwowzór posiadał (i nadal posiada) wszystkie cechy kasowego przeboju i aż prosił się o przeniesienie na srebrny ekran. To właśnie zmarnowanie jego ogromnego potencjału jest powodem tak wysokiej pozycji w niniejszym rankingu. Był to też powód największego żalu fanów Sapkowskiej prozy do twórców filmu. Ci ostatni, swoją porażkę po latach tłumaczyli niezdecydowaniem: najpierw miał być serial, w trakcie zdjęć stwierdzono jednak, że można by zrobić także film... Ale ciężko zrobić dobry serial bez dobrego scenariusza. Jeszcze ciężej zrobić serial bez scenariusza. A zrobienie dobrego serialu i dobrego filmu bez scenariusza, zakrawa już o szaleństwo. Producenci „Wiedźmina” udowodnili jednak, że można. Przesadzam? Niech sam za siebie przemówi fakt, że pan odpowiedzialny za napisanie „tego czegoś”, co niby miało nim być, tj. Michał Szczerbic, wycofał swoje nazwisko z czołówki. Powodem miało być to, że twórcy rzekomo zbyt mocno odbiegli od jego wizji. Tym samym „Wiedźmin” stał się (jak dotąd) jedyną polską produkcją, w której nazwisko scenarzysty nie pojawiło się w napisach końcowych. Ucieczka Szczerbicy z tonącego okrętu nic dla mnie nie zmienia i dowodzi tylko tego, że film był nie przemyślany. Jak zwykle najbardziej pokrzywdzeni byli widzowie, którzy w kasie zapłacili za bilet na film, a otrzymali wejściówkę na… No właśnie, na co? Ciężko znaleźć stosowne cenzuralne określenie, które nadawałoby się do publikacji. O wierności oryginałowi nie może być mowy, choć to właśnie fani stanowili największą rzeszę odbiorców. Rozumiem, że film to nie książka, ale w przypadku wiedźmina było to kwestią decydującą. Zwłaszcza, że w tym samym roku, co film Brodzkiego ukazała się pierwsza część Władcy Pierścieni, który pokazał, że można zrobić świetny film na podstawie świetnej książki i wcale nie muszą stać one w sprzeczności.
Rodzimy zabójca potworów odbił się wszystkim potężną czkawką. Po raz kolejny zachłanność człowieka i chęć upieczenia przez niego dwóch pieczeni, przy jednym ogniu doprowadziła to tego, że efekty końcowe okazały się niezjadliwe. Książkowe opowiadania oraz saga o Geralcie są na tyle rozbudowane, że spokojnie można by było nakręcić, co najmniej siedem sezonów serialu lub pięć filmowych hitów. Dlatego lepszą strategią adaptacyjną prozy Sapkowskiego, byłaby ta charakteryzująca małoekranowe produkcje HBO (ale nie Netflixa!!) lub kinowe przygody komiksowych bohaterów ze stajni Marvela. Tak więc, czasami mniej, znaczy więcej.
Miejsce I
„50 twarzy Greya” (2015 r.), „Ciemniejsza strona Greya” i „Nowe oblicze Greya” na postawie książek E. L. James pod tym samymi tytułami.
No cóż, zwycięzca mógł być tylko jeden, a raczej trzech, bo w końcu to trylogia i pewną niesprawiedliwością byłoby postawić na najwyższym miejscu podium tylko pierwszą jej część. Pomimo tego, że z pewnością była najzacniejsza. Zdobycie pięciu Złotych Malin (amerykańskich antyoscarów) nie mogło być przypadkiem, zwłaszcza, że nasz lider otrzymał je w najważniejszych kategoriach: Najgorszy film, Najgorszy aktor (Jamie Dornan), Najgorsza aktorka (Dakota Johnson), Najgorszy scenariusz (Kelly Marcel), Najgorsze ekranowe dopasowanie (Dakota Johnson, Jamie Dornan). Niestety do wymienionego „wybitnego” grona nagrodzonych, nie zdołał się załapać jedynie reżyser, któremu statuetkę zdołał sprzątnąć ktoś lepszy, w sensie gorszy. A walczył o nią dzielnie, także dwiema kolejnymi częściami, za które również był nominowany.
Wydaje się, że twórcy greyowej trylogii, popełniając ją, nie wzięli pod uwagę tego, że robiąc film na podstawie marnej literatury, należy się liczyć z tym, że ekranizacja może być jeszcze gorsza, niż książkowy pierwowzór. Oczywistym jest, że jedynym powodem dla którego powstała kinowa wersja „dzieła” pani James, była niesamowita popularność książki za oceanem, zwłaszcza wśród dojrzałej części żeńskich czytelniczek. Ów „sukces” sam w sobie stanowi swoisty fenomen, którego analiza to temat na osobny artykuł, a nawet doktorat. Na nasze potrzeby wystarczy, jeżeli napiszę, że w przypadku literackiego pierwowzoru, będącego swoistym połączeniem współczesnej baśni i, mówiąc eufemistycznie, mocnej erotyki, ironiczne powiedzenie o milionach much, które nie mogą się mylić, z pewnością jest adekwatne. Z filmem nie jest inaczej, ale w tym wypadku możemy być pewni, że jego twórcom chodziło tylko o to, by owe muchy przerzuciły się z książki na film, zostawiając po drodze parę zielonych w kasie. No cóż, wydaje się, że zarobione przez „50 twarzy…” ponad 570 milionów dolarów (11 miejsce światowego Box Officu), powinno zwrócić producentom koszty produkcji tego „arcydzieła”.
Porno opisy łóżkowych scen były jedynym powodem dla którego wokół książki zrobiło się głośno i to głównie na nich zasadzała się cała czytelnicza popularność. Tak więc, wierna adaptacja oznaczała stworzenie filmu z kategorii „tylko dla dorosłych”, a to wykluczałoby normalną, kinową dystrybucję. Twórcy chcąc zarobić poszli zatem na kompromis, dostosowując poziom golizny do wymogów umożliwiający szeroki odbiór. Przez to pozbawili film jej głównego atutu, czyli nagiej pikanterii. To z kolei obnażyło żenująco niski poziom fabuły, który w istocie był pretekstem dla opisu łóżkowych scen. W ten sposób widzowie otrzymali film porno bez porno. A ciężko twierdzić, że tego typu produkcje ogląda się dla ich skomplikowanej fabularnej konstrukcji, tak więc sporo osób mogło się poczuć rozczarowanymi. Wokół premiery pierwszej części było głośno, film miał być skandalizujący itd., itp. Ogólnie dobra otoczka reklamowa. Pozostałe części przeszły raczej bez szerszego echa, co tylko potwierdza ich artystyczny poziom. Warto o tym wspomnieć w obliczu kinowej premiery „356 dni”, „polskiej E. L. James”, czyli Blanki Lipińskiej. Niektóre księgarnie oferują książki obu pań w pakiecie. Przypadek? Nie sądzę.
Fot.: Materiały prasowe