wtorek, 19 marca 2013 18:44, aktualizacja 12 lat temu

Wiktor Zborowski: „Wzrost przeszkodził mi w zagraniu Wołodyjowskiego”

Autor Anna Piątkowska-Borek
Wiktor Zborowski: „Wzrost przeszkodził mi w zagraniu Wołodyjowskiego”

Wiktor Zborowski – jeden z najbardziej charakterystycznych na polskiej scenie i pełen rewelacyjnego humoru aktor. Jak mówi sam o sobie, na scenę był „skazany”: jego dziadkowie poznali się, uczestnicząc w amatorskim przedstawieniu (babcia grała, a dziadek był suflerem), jego wujem jest znakomity Jan Kobuszewski, a ciotką Hanna Zembrzuska. Sam Wiktor Zborowski także ożenił się z aktorką, Marią Winiarską.

Jedną z jego pierwszych znaczniejszych ról, które publiczność obejrzała na dużym ekranie, był Haber w „CK Dezerterzy” (1985). Poza tym artysta zagrał w wielu znanych sztukach teatralnych i w filmach, chociażby w takich jak „Kogel-mogel”, „O dwóch takich co nic nie ukradli”, „Cudownie ocalony”, „Ogniem i mieczem”. Po drodze były też seriale, jak „Fitness Club”, „Bao-Bab, czyli zielono mi”, „Ranczo”. Swojego głosu użyczył natomiast m.in. Obeliksowi w serii filmów „Asterix i Obelix”, Mufasie w „Królu Lwie”, czy Victorowi w „Dzwonniku z Notre Dame”.



Czy w szkole był Pan wzorowym i pilnym uczniem, czy raczej urwisem i rozrabiaką?

– Różnie. W podstawówce to byłem w sumie poukładany, spokojny, a później w ogólniaku trochę się to zmieniło...

Jak Pan wspomina rolę w filmie „CK Dezerterzy”? Publiczność pokochała postać Habera, w którego się Pan tam wcielił.

– Tę rolę wspominam bardzo dobrze. Była to moja pierwsza większa rola filmowa, poza tym ta praca była bardzo atrakcyjna w tamtych czasach. Spędziliśmy przecież ponad miesiąc w Budapeszcie, który jest przepięknym miastem. Mieszkaliśmy w super luksusowym hotelu, jedynym z niewielu we Wschodniej Europie. Zdjęcia co prawda były bardzo intensywne, ale byliśmy jeszcze bardzo młodzi, więc to wszystko wytrzymywaliśmy, a nawet się dobrze bawiliśmy podczas tych zdjęć. To był niesamowity czas. Wtedy też, blisko zaprzyjaźniłem się z Januszem Majewskim, reżyserem „CK Dezerterów”, u którego potem zagrałem jeszcze bardzo wiele ważnych dla mnie ról.

Czasem wraca Pan jeszcze do tego filmu? Ogląda go Pan czasem w telewizji?

– Obejrzałem go może trzy lub cztery razy, ale potem już nie. Ileż można?

Czy którąś z postaci, w które wcielał się Pan przez te wszystkie lata pracy, szczególnie Pan polubił?

– Tych ról było tak dużo, że w sumie to już nie pamiętam. Wiem, że pełno było ról, które lubiłem i chętnie je grałem, ale nie mam jakiejś takiej konkretnej ulubionej. Nie mogę powiedzieć, że te były szczególnie dobre i fajne, a reszta już nie. Nie ma tak. Może Papkin?

A była taka rola, którą chciał Pan zagrać, ale po prostu się nie złożyło?

– Byłem w tej dobrej sytuacji, że nigdy nie marzyłem o żadnej roli. Dostawałem to, co dostawałem i zawsze starałem się to dobrze zagrać. I grałem.

Lubi Pan pracować przy dubbingach?

– Traktuję to jako jedną z działek mojej pracy. Nie zastanawiam się, czy to lubię, czy nie. To zależy od filmu. Czasem praca przy dubbingu jest przyjemna, a czasem strasznie męcząca, więc wtedy trudno przepadać za tym, jeśli człowiek wychodzi zmęczony i spocony.

Czy wzrost (197 cm) Panu pomagał w karierze, czy raczej przeszkadzał?

– Ani mi nie pomagał, ani nie przeszkadzał. Chociaż dla niektórych reżyserów było to nie do pomyślenia, żeby taki wysoki człowiek mógł coś zagrać, bo przecież według nich, takich ludzi nie ma, nie istnieją na świecie. Tak właśnie uważali niektórzy reżyserzy bez wyobraźni. Na szczęście dla większości tacy ludzie istnieją, więc grałem rozmaite postacie. Na pewno jednak ten mój osławiony wzrost bardzo przeszkodził mi w zagraniu roli Wołodyjowskiego. To na pewno mi uniemożliwił. :)

Za to w „Ogniem i mieczem” zagrał Pan inną ciekawą rolę – Longinusa Podbipięty :)

– Tak, rolę dostosowaną do mojego wzrostu.

A skoro jesteśmy przy wzroście, to w życiu codziennym nie przeszkadza on Panu? Nie ma Pan problemu np. z zakupem ubrań?

– Nie przykładam do tego wagi, nie interesuje mnie, czy jest jakiś rozmiar, czy go nie ma. Jeśli czegokolwiek potrzebuję, wchodzę do jakiegoś centrum handlowego i jak jest, to kupuję, a jak nie ma, to kupię coś innego, albo idę do innego sklepu.

Z żoną, panią Marią Winiarską jest Pan już blisko 40 lat. Jest jakaś recepta na to, żeby się sobą nie znudzić?

– Nie ma żadnej recepty, nikt takiej nie ma. Małżeństwo to jest związek dwóch właściwie obcych sobie ludzi, którzy się w ogóle nie znają, nie wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Ludzi, którzy chodzą i się dziwią, że jakiś obcy facet pęta się w kalesonach po mieszkaniu, albo że jakaś obca kobieta w halce się pęta. Dopóki oni są zainteresowani, „co to za facet? co to za kobieta?”, to małżeństwo się utrzymuje. Natomiast jeśli znika to zainteresowanie, to nie ma to już sensu.

A o obowiązki domowe się Państwo kłócicie?

– Ależ skąd. Pewnymi sprawami zajmują się wyspecjalizowani ludzie, ja pewnych rzeczy w ogóle nie dotykam, bo czemu ja coś mam robić źle, skoro są ludzie, którzy to robią dobrze?

Podobno jest Pan wielkim miłośnikiem golfa. Kto Pana tym sportem zainteresował?

– Andrzej Strzelecki namawiał mnie od wielu, wielu lat. Ja się długo nie dawałem namówić i teraz tego żałuję, bo na pewno lepiej byłoby, jakbym zaczął wcześniej. W końcu, mając 47 lat, zacząłem grać w golfa. Wciągnąłem się natychmiast i ciągle daje mi to wielką frajdę. Mam handicap 12,4. Jest całkiem przyzwoity. Moim marzeniem jest jednak mieć handicap jednocyfrowy.



To jest dyscyplina, w której trzeba być chyba bardzo cierpliwym...

– W każdej dyscyplinie sportu trzeba być cierpliwym, w każdej - bez wyjątku.

A co w golfie Pana urzekło?

– Coś jest, że jednym się dany sport podoba, a innym nie. Ja grałem i w tenisa, i jeździłem konno, uprawiałem zawodniczo wędkarstwo spinningowe, a nawet zawodowo grałem w koszykówkę. Są ludzie, którzy mają potrzebę uprawiania jakiegoś sportu i są ludzie, którzy nie mają tej potrzeby. To jest właściwie jedyny powód, który nas ciągnie do uprawiania jakiejś dyscypliny. Nie ważne, czy to będzie rower, czy tenis, golf, czy jeszcze coś innego. Mnie się spodobał golf, ponieważ jest grą, która wymaga bardzo dużej odporności psychicznej, a przy okazji wielkich umiejętności technicznych. To jest dyscyplina trudna, dlatego mnie pociąga.

Często Pan gra?

– Gram, kiedy mam czas.

A wędkowanie? Kiedyś dość często łowił Pan ryby.

– Teraz już bardzo rzadko, bo mi się żal zaczęło tych ryb robić... Czasem tylko, jak odbywają się nasze zawody aktorskie w wędkowaniu, to pojadę, pobawię się chwilę, ale już niezbyt często się tym zajmuję. Może kiedyś, jak dożyję, to wrócę do spławika, ale nie wiem. Na razie bardzo rzadko łowię.

Pamięta Pan rybę, która była największym Pańskim rywalem? Którą trudno był złowić?

– Właściwie to nigdy nie łowiłem jakichś okazów. Są koledzy, którzy się nastawiają na okazy, polują na nie, szukają ich. Ja nie, nie miałem jakichś takich wybitnych osiągnięć. Nigdy nie polowałem na okazy, łowiłem to, co podchodziło, byle miało wymiar i było złowione nie w okresie ochronnym. Największy był sum 10 kg, ale to narybek. Może szczupak 96 cm to już było coś. Ale to wszystko przypadek :)

Co Pan robi, gdy ma dzień wolny i zostaje w domu?

– Jeżeli mam wolny dzień, a nie idę wędkować, nie idę na golfa, nie czytam książki i nie oglądam telewizji, nie śpię, ani nie siedzę przy komputerze, to nic nie robię. :)

Dziękuję za rozmowę :)

Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek

Cała prawda o... - najnowsze informacje

Rozrywka