niedziela, 25 grudnia 2022 17:28

„Wołałam, żeby ratować dom, ale nie było szansy”. Co dalej z domem, który był przystanią dla setek ludzi?

Autor Marzena Gitler
„Wołałam, żeby ratować dom, ale nie było szansy”. Co dalej z domem, który był przystanią dla setek ludzi?

„Wiatr od północy i zachodu najbardziej daje się we znaki. Dym cofa się z kominka, silne powiewy demaskują szpary w kątach. Rano jest 10 stopni, jeśli nie przebudzę się w nocy i nie dołożę do piecyka” – tak wygląda teraz życie gospodyni Sopatowca – Przyjaznego Domu w Górach, który spłonął doszczętnie na jej oczach w połowie września. Małgorzata Kacner musiała patrzeć jak jej dom, kawałek po kawałku, pochłania ogień. - Strasznie było patrzeć jak ten dom płonie. Byli ze mną moi sąsiedzi. Ja wołałam, żeby ratować dom, ale nie było szansy – wspomina.

Ta historia jest dla mnie zagadką, którą próbuję zrozumieć. Jak żyć dalej, kiedy na twoich oczach umiera całe twoje życie, kawałek po kawałku, gdy ogień pochłania ukochane książki, pamiątki z dalekich podróży i dom otwarty dla setek ludzi, którzy odkryli i pokochali tę przyjazną przystań? Jak zrozumieć, że miejsce, które ciebie wybrało, teraz właściwie przestaje istnieć, a życie kolejny raz trzeba będzie zacząć od początku...? O tym rozmawiam z Magorzatą Kacner, której dom spłonął doszczętnie w połowie września, a ona pozostała sama w górach zimą, w niewielkim ocalałym domku traperskim, bez wygód, z nadzieją, że uda jej się odbudować dom, który był wsparciem dla tak wielu osób.

Małgorzata Kacner do Sopatowca - niewielkiego przysiółka Łazów Brzyńskich w Beskidzie Sądeckim trafiła ponad dwadzieścia lat temu z Krakowa. Tu zaczęła nowe życie. Miejsce i atmosfera (oraz kuchnia), które tworzyła zaczęło przyciągać ludzi. Ona – przybyszka z wielkiego miasta, szybko stała się trochę inną, oryginalną ale „miejscową”. Sopatowiec - Przyjazny Dom w Górach zaczął gościć joginów, buddystów i osoby, które chciały podnieść się po kryzysie, czy po prostu wyciszyć. Można było tu pobyć dłużej za darmo, służąc swoją pracą jako wolontariusz, gdy trzeba było obsłużyć większe grupy. Tu też powstały jej dwie książki – z wyjątkowymi przepisami kulinarnymi Gosi i z jej refleksjami oraz zdjęciami z podróży.

17 września br. dom, w którym Małgosia mieszkała z dziećmi i zwierzętami spłonął. Ogień kawałek po kawałku pochłaniał cały jej świat. Drewnianego budynku, położonego wysoko w górach i na uboczu nie dało się uratować pomimo wysiłków straży pożarnej. Na szczęście obok był „kozi domek” – niewielki domek traperski, w którym właścicielka znalazła tymczasowe schronienie. Przyjaciele od razu ruszyli jej z pomocą. I to dosłownie. Założyli też zbiórkę, na której zgromadzono już prawie 430 tys. zł na odbudowę domu, który był wyjątkowym miejscem dla tak wielu. O tym, jak przeżyła tę tragedię i co dalej z Sopatowcem - Przyjaznym Domem w Górach rozmawiam z Małgorzatą Kacner.

Małgorzata Kacner wśród swoich książek - fot. Kaja Kwaśniewska

Twoją historię - dziewczyny, matki, która z Krakowa przeniosła się w góry bardzo mnie zawsze inspirowała. Przypomnij jak powstał Sopatowiec?

– Pojawiłam się tutaj 23 lata temu. To była decyzja spontaniczna. Jestem osobą impulsywną. Słucham tego, co podpowiada mi intuicja. Ten dom był do kupienia, a ja po prostu od razu poczułam, że chcę tu zamieszkać. Otwierałam wtedy w Krakowie restaurację, ale wycofałam się z tego pomysłu i przeniosłam się na Sopatowiec. To był bardzo skromny domek. Miał tylko zimną wodę. Nie miał toalety i był naprawdę bardzo, bardzo malutki. Jednak przeniosłam się tu z moim synem Mikołajem, który miał wówczas 6 lat i tak zaczęła się przygoda mojego życia. Nie wiedziałam wtedy, że trzeba wiedzieć, jak głęboka jest studnia, czy będzie wystarczało wody i tak dalej. W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Gdybym się zastanawiała, to nie wiem, czy podjęłabym taką decyzję, choćby dlatego, że nigdy nikt z mojej rodziny nie mieszkał na wsi, a już na pewno nie na takim odludziu, gdzie nie prowadzi asfaltowa droga i w górach - z tymi wszystkimi żywiołami. Jednak zostałam tu bardzo dobrze przyjęta przez miejscowych, mimo, że jak na tamte lata wyglądałam awangardowo, a mój syn - Mikołaj nie był ochrzczony. Potem jeszcze urodziła się tutaj dwójka moich dzieci, ale one już były „stąd”. Mieliśmy wielkie szczęście, bo nasłuchałam się wielu opowieści od ludzi, którzy się przeprowadzali - jakie mieli różnego rodzaju perypetie z okoliczną ludnością. Tymczasem od samego początku mnie tu przyjęto. Sąsiedzi bardzo szybko uznali, że jestem dobrą osobą i nigdy mnie tutaj nikt nie skrzywdził. Wpadliśmy z moim synem jakby w otwarte ramiona, choć byliśmy przyjezdni i nieznajomi.

Małgorzata Kacner w swoim domu w Sopatowcu - fot. Kaja Kwaśniewska

Nie jest łatwo kochać ludzi, bo czasami nas ranią i są wręcz nie do wytrzymania, a ty przyjmujesz każdego z otwartością i miłością. Skąd w tobie taka miłość do ludzi? Czy wyniosłaś to z domu?

– To pytanie, na które sama szukam odpowiedzi. Przyglądam się moim rodzicom i nie wiem jak jest. To jest mi w jakiś sposób wrodzone. Dla mnie każda osoba ma w sobie potencjał dobra, który albo rozwija, albo nie rozwija. Czasami tylko nie ma świadomości, że go posiada. Ja mam w sobie tę ciekawość i niespecjalnie interesują mnie konwenanse czy naleciałości kulturowe. Jestem bezpośrednia. Nie mam problemu, żeby kogoś przytulić. Ostatnio przytulałam pana z Tauronu, który po pożarze przyjechał podłączyć mi prąd. Zapytałam: czy mogę pana przytulić i się zgodził. Gdy przytulam ludzi, to czuję w ich ciele to, jak to jest im potrzebne. Mówię o ludziach, których goszczę w moim domu. Nie mówię o obcych, bo dla nich to czasami bywa trudne. Jak ich przytulam, czuję, w ich ciele taką spinę. Ja kiedyś też pewnie taką miałam, ale potem się z tego wyzwoliłam.

Dom, który stworzyłaś, stał się domem otwartym. Stał się przystanią, do której przybywali ludzie z najróżniejszymi problemami i miejscem znanym na całym świecie. Wszystkich przyjmowałaś, gotowałaś im i byłaś gospodynią - sercem tego miejsca.

– Zostałam wegetarianką ponad 30 lat temu. Na początku moi znajomi jedli u mnie w domu, w Krakowie. Potem ktoś wpadł na pomysł, że może będzie zostawiał pieniążek na stole i tak zaczęło się moje gotowanie dla ludzi, ale też zarabianie. Zależało mi na tym, żeby nie opuszczać moich dzieci, żeby nie wychodzić do żadnej pracy i nie mieć konieczności oddawania ich do przedszkola.

Jak przyjechałam na Sopatowiec to właśnie z takim zamiarem, żeby gotować. Ta wieść o moim gotowaniu się roznosiła. Nie do końca rozumiałam jak to się działo, ale potem zauważyłam, że dla niektórych stałam się takim symbolem - kobieta sama w górach z trójką dzieci. Stałam się dla nich - jak mówili - osobą - domem, gdzie przychodzą i się podłączają, żeby zaczerpnąć siły i potem im to wystarcza czasem na pół roku, albo na rok, po czym wracają ponownie. Podłączają się do umiłowania życia i wychodzą stąd wzbogaceni na różne sposoby. To potem daje im odwagę, żeby coś gdzieś zamanifestować albo zrobić coś nieoczekiwanego na przykład przytulić koleżankę z biura. Mój dom to też miejsce takiego wspólnego życia. Gdy na przykład przyjeżdżają do mnie osoby na 6-dniowy warsztat, to zawsze mówię im na dzień dobry, żeby nie traciły czasu na „oswajanie”, ale żeby od razu stali się wobec siebie bezpośredni, bo za chwilę nie będą się chcieli ze sobą rozstać i nie ma sensu z tym czekać. Do mojego domu się wchodzi i jesteś już u siebie. Tak czuje wielu ludzi i widać to po tej zrzutce, że traktują to miejsce jako nasz wspólny dom. Ja też zawsze to podkreślałam.

Właśnie dlatego dla mnie takim dramatem jest to, że ten dom – jako budynek już nie istnieje. A ty jeszcze musiałaś na to patrzeć jak ginie w ogniu, kawałek po kawałku. Jak sobie z tym poradziłaś?

– Niektórzy moi przyjaciele mówią: jak nie ty to kto? Jak sobie poradziłam? Pierwsza doba była straszna i strasznie było patrzeć jak ten dom płonie. Byli ze mną moi sąsiedzi. Ja wołałam, żeby ratować dom, ale nie było szansy. W tym domu było ponad trzy tysiące książek, więc to płonęło po prostu jak pochodnia. Droga do domu jest ekstremalna, więc strażacy dotarli bardzo późno.

Nie potrafię tego wszystkiego wytłumaczyć. Po prostu taka jestem i już zawsze taka byłam, że uważam, że tragedia staje się tragedią dopiero, gdy zaczynamy na nią właśnie w taki sposób reagować. Ja nie mam sobie tej skłonności, żeby coś przeżywać jako tragedię, a zwłaszcza, żeby to przeżywanie ciągnęło się w czasie. Było oczywiście mi bardzo żal tych książek i bardzo trudno było to powiedzieć dzieciom. Razem płakaliśmy. Ale pół godziny po tym, jak zaczął płonąć mój dom, tutaj już byli pierwsi znajomi, jogini z Kłaja. Zajęli się mną. Napoili herbatą. Potem przyjechali moi przyjaciele. Próbowali mnie karmić jakąś mieszanką, którą się zabiera się na wyprawę na Antarktydę. Już miałam butlę z gazem i wiele innych rzeczy. Zorganizowali się też, żeby mi pomóc. Nie musiałam iść do gminy, nie musiałam iść do pomocy społecznej. Nie musiałam się zwracać do ubezpieczyciela, ponieważ oni potworzyli różnego rodzaju komitety, które załatwiały to za mnie. Byli cały czas ze mną. Odcięli mnie nawet od odbierania dziesiątków telefonów. Podali swoje numery kontaktowe i rozmawiali ze wszystkimi, którzy dzwonili spanikowani, pytając czy jestem cała. To było dla mnie wielką pomocą. Nie jestem osobą, która nie doświadczyła tragedii. Ta jest dla mnie potężnych rozmiarów, ale ja po prostu nie mam skłonności do rozpadania się. Takie tragedie są dla mnie potężnym impulsem do działania. Jestem taką szczęściarą…

Sopatowiec - Przyjazny Dom w Górach w ogniu - fot. Natasza Moszkowicz

Każdą stratę trzeba przeżyć. Czy miałaś taki moment, że się popłakałaś?

– Pewnego dnia się obudziłam i po prostu same płynęły mi łzy. To było takie ciepłe. Ta żałoba się we mnie zupełnie inaczej manifestuje. Ona nie odcina mnie od życia. Nie zabiera mnie w jakiś rejon żałoby. Ja mam sobie olbrzymią czułość dla tego domu. Tam było mnóstwo rzeczy, które przywiozłam z całego świata. Mojej skrzynki z Mongolii, moje garnki (wszędzie kupowałam garnki, ale moje dwa woki z Indii cudem ocalały), moje książki, które uwielbiałam i których zapachem przesączone było powietrze w moim domu. Dodam tylko, że to wszystko – garnki, książki – straciłam nie ja, ale też moje dzieci. Książki to była moja scheda dla nich. Spłonął rodzinny zegar, obrazy dziadka…

Mam to wszystko w cieple mojego serca, dlatego nie musiałam wylewać łez, tak jak często robią ludzie. Strata ich odcina, leżą w łóżku… Ja miałam taką pierwszą dobę, ale potem stanęłam i wiesz, ja jestem buddystką od wielu lat i to dla mnie olbrzymia nauka. W jednym ze swoich postów napisałam, że moja przyjaciółka – buddystka przypomniała mi, że lamowie uznają pożar za mądrość. Ja tego doświadczyłam. Zawsze jak mijam cmentarz to myślę, tego wszystkiego do grobu bym nie zabrała. Rzeczy są ulotne i wcześniej czy później ze względu na swoją nietrwałość po prostu znikają. Mnisi – też o tym pisałam – w buddyzmie jest taka piękna tradycja - sypią mandalę z kolorowego piasku. To trwa naprawdę, wiele, wiele godzin pracy. Potem, kiedy powstanie już piękny wielki obraz usypany z tego piasku, oni to po prostu zdmuchują. Wiadomo, że to nie 23 lata życia (jak te w Sopatowcu), ale to jest bardzo symboliczne i takie porównywalne. Ja dokładnie tak właśnie myślę o tym, co się wydarzyło w moim życiu. Po prostu mój dom zniknął na moich oczach. Trwało to kilka godzin. Zabrał go ogień. To się zdarza. Domy płoną i mnóstwo ludzi doświadcza takiej tragedii. Ja bym tego sobie życzyła, żeby wszyscy ludzie, którzy tego doświadczają, doświadczyli też takiej pomocy jak ja. Bo ta pomoc jest naprawdę ogromna.

"Kozi domek" - domek traperski w którym Gosia Kacner spędza zimę - fot. Fb. Sopatowiec - Przyjazdny dom w górach

Wspomniałaś, że ruszyła zbiórka na odbudowę domu, bo koszty na pewno będą olbrzymie. Czego w tej chwili ci najbardziej potrzeba?

– Teraz właściwie wszystko mam. Już zostałam ubrana naprawdę od stóp po czubek głowy. Mieszkam teraz w tym małym domu. Na szczęście ocalał domek, gdzie mam kominek i ocalała stodoła, w której odbywały się zajęcia. Ona też została nietknięta. Mam się dobrze ale szukam nocnika, bo jednak zawiewa przy -15 na wychodek jest na zewnątrz. Oszczędzam wodę. Bardzo porusza mnie fakt jak wielu ludzi ubolewa nade mną,  jakbym cierpiała jakiś niedostatek. Mam dziesiątki pytań, czy nie jest mi zimno, mimo że już dziesiątki razy powiedziałam że jest mi bardzo ciepło. Mamy iluzoryczne wyobrażenia wygody i dostatku.  Kochani są bo martwią się o mnie a jednocześnie doświadczam, jak zależny jest człowiek od wygody i łazienki. Ta historia nie jest o strapieniu, dlatego tytuł mojej książki „Bynajmniej nie o strapieniu” jest teraz tak poruszający trafny, a nawet zabawny. Właśnie za sprawą mojego przyjaciela dodrukowaliśmy moją drugą książkę „Bynajmniej nie o strapieniu”. Jest ona cegiełką na odbudowę Przyjaznego Domu w Górach.

Priorytetem jest dla mnie zrzutka, którą przyjaciele założyli tuż po pożarze, bo im więcej pieniędzy się tam uzbiera, tym szybciej i lepiej odbudujemy dom. Prace ruszą na wiosnę i wtedy będą też potrzebni ludzie do pomocy.

Na pewno chcę odbudować ten dom dlatego, że on był przystanią dla mnie i dla trójki moich dzieci, ale też nie potrafiłabym być osobą bez domu. Może to nie będzie ten sam dom, bo będzie taki nowy, bez mysich kupek, ale myślę, że bardzo szybko go oswoimy i ja na pewno od razu go zagracę. Będzie wielka radość nie tylko dlatego, że mamy dom, ale że Przyjazny Dom w Górach powrócił na swoje miejsce.

fot. Natasz Moszkowicz

Nowy Sącz

Nowy Sącz - najnowsze informacje

Rozrywka