niedziela, 23 czerwca 2024 05:00

„Dla takich chwil warto żyć”. Nauczyciel z Krakowa o zdobyciu najwyższego szczytu Ameryki Północnej

Autor Mirosław Haładyj
„Dla takich chwil warto żyć”. Nauczyciel z Krakowa o zdobyciu najwyższego szczytu Ameryki Północnej

– Góry traktuję jako możliwość odcięcia się od codzienności, cywilizacji i stresogennych sytuacji – mówi w rozmowie z Głosem24 Grzegorz Simiłowski i dodaje: – Prymitywizm zakosztowany w górach powoduje u mnie, że bardziej doceniam codzienne, z pozoru błahe, luksusy takie jak bieżąca woda, ciepły pokój, łóżko, zjedzenie śniadania, obiadu etc. Jest to dla mnie odcinanie się od codziennej rutyny, co równocześnie powoduje, że tę codzienną rutynę doceniam.

Na co dzień jest nauczycielem historii i wiedzy o społeczeństwie w jednej z krakowskich szkół. Uwielbia pracę z młodzieżą, ale to nie jedyna pasja w jego życiu. Miłość do gór zaszczepili w nim rodzice, z którymi wędrował jako dziecko po pasmach niemalże całej Polski. Po tym, jak 11 razy zdobył Rysy, zapragnął czegoś więcej. Zdobył m.in. Elbrus (5642 m. n.p.m.), Kazbek (5077 m. n.p.m.), Aconcagui (6962 m. n.p.m.) i ostatnio... Denali (6192 m. n.p.m.) znany również jako Mount McKinley.

Najwyższy szczyt Ameryki Północnej jest uznawany za jedną z najbardziej wymagających gór do zdobycia. Wyprawa na Denali wymaga nie tylko siły, wytrzymałości fizycznej i kondycji, ale również umiejętności technicznych.

O pasji do wspinaczki górskiej, przygotowaniach do wyprawy, wyzwań, jakie stawiają przed wspinaczami góry oraz o tym, jak smakuje zdobycie najwyższego szczytu w Ameryce Północnej w rozmowie z Głosem24 opowiada Grzegorz Simiłowski.

Jak rozpoczęła się pana przygoda z wspinaczką?

– Od dziecka chodziłem po górach. Wraz z rodzicami jeździłem po pasmach górskich niemalże całej Polski. W wieku 23 lat wybrałem się z bratem po raz pierwszy w Tatry. Zdobyliśmy Rysy i wówczas nastąpił przełom. Zakochałem się w Tatrach i zacząłem jeździć tam co 1-1,5 miesiąca. W końcu Tatry (na Rysach byłem 11 razy) zaczęły mi się nudzić. Postanowiłem zdobyć do 30 roku życia Elbrus. W związku z tym, w wieku 26 lat udałem się ze znajomymi samochodem na Kaukaz. Przejechaliśmy samochodem 7200 km. Przez Ukrainę, europejską część Rosji (tam weszliśmy na górę Elbrus, 5642 m. n.p.m.) Gruzję (zdobyliśmy Kazbek, 5077 m. n.p.m.) i wracaliśmy przez Turcję, Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację do Polski. Podróż ta była dla mnie kluczowa. Od tego momentu przełamałem się do podróżowania. W 2021 r. byłem w górach Pamiru pod Himalajami w Kirgistanie (na Piku Lenina, 7134 m. n.p.m. Niestety, przez załamanie pogody doszedłem jedynie na wysokość około 6 tys. m. n.p.m.), w 2023 r. byłem w Andach na Aconcagui (6962 m. n.p.m.). No i teraz w 2024 r. na Denali (6192 m. n.p.m.).

Grań pomiędzy Camp 5/High Camp (5250 m. n.p.m.), a szczytem. Wysokość +/- 5500 m. n.p.m.
Grań pomiędzy Camp 5/High Camp (5250 m. n.p.m.), a szczytem. Wysokość +/- 5500 m. n.p.m./ Fot. archiwum prywatne pana Grzegorza

Jak przygotował się pan do wyprawy?

– Jak zwykle przed takimi ekspedycjami przygotowania rozpoczynam z mniej więcej rocznym wyprzedzeniem. W kwestii logistycznej polega to na stopniowym uzupełnianiu sprzętu, który w znacznej mierze posiadam po uprzednich wyprawach, a także stopniowym odkładaniu kwoty potrzebnej na wyjazd. Ponadto zaczynam wówczas systematycznie, po około 5 razy w tygodniu, biegać po 8-10 kilometrów. A na pół roku przed ekspedycją chodzę również na basen. W związku z przygotowaniami stricte do Denali wystartowałem również w tym i w minionym roku – z powodzeniem – dwukrotnie w półmaratonie i raz w maratonie.

Wspinaczka wiąże się z ogromnym wysiłkiem fizycznym. Jak wyglądał proces zdobywania szczytu?

– Szeroki temat…. Może po kolei: A’propos wysiłku. Owszem – wejście na Denali, i nie bez kozery to mówię, było ogromnym wysiłkiem. W 10-stopniowej skali, na podstawie dotychczasowych doświadczeń, Denali subiektywnie oceniłbym na 10, natomiast wyższą o około 800 m. Aconcaguę, gdzie byłem w minionym roku, raptem na 6. Wynika to z faktu, że cały ekwipunek musieliśmy wziąć ze sobą w pełni samodzielnie, bez pomocy porterów, mułów, czy koni (jak było to możliwe na Aconcagui czy Piku Lenina). Ponadto położenie góry na kole podbiegunowym, a nie blisko równika, powoduje, że góra jest pod względem trudności przyrównywana do 7-tysięcznika i mówi się, że jest trudniejsza od korony ziemi – Mount Everest (świadczą o tym statystyki dotyczące zdobywalności i liczba osób, które uzyskały permit). Ogromny wysiłek fizyczny wynika również z temperatury, która późną wiosną i latem – w sezonie – spada w okolicach szczytu do około -40 st. C, czyli jest niższa, niż temperatura notowana na K2.

Jak przebiegała klimatyzacja na Denali?

– Jeśli chodzi o kwestię aklimatyzacji, to zasadniczo na zdecydowanej większości gór, podręcznikowo powinna przebiegać ona następująco: na wysokości powyżej 3,5 tys. m. n.p.m. nie powinno się dziennie przekraczać deniwelacji 500 m. Czyli np. pierwszego dnia powinno się założyć obóz na 3,5 tys. n.p.m., drugiego przejść w celu zaaklimatyzowania na 4 tys. m. n.p.m., a następnie wrócić na ww. 3,5 tys. m. n.p.m., trzeciego przenieść z obozem na 4,5 tys. m. n.p.m. itd. Natomiast przed atakiem szczytowym powinno się przeprowadzić 2-3-dniowy reset. Wynika to z faktu spadku ilości tlenu w powietrzu o około 11% na każde tysiąc metrów nad poziomem morza, a co za tym idzie konieczności wyprodukowania, poprzez aklimatyzację, odpowiedniej ilości krwinek czerwonych, które rozprowadzają tlen w organizmie.

Wejście aklimatyzacyjne na 4978 m. n.p.m.)/ Fot. archiwum prywatne pana Grzegorza

Na Denali, gdzie przebywaliśmy 15 dni, od 26 maja do 9 czerwca, wygląda to jednak odrobinę inaczej. Za zaleceniem rangersów oraz doświadczonych znajomych, którzy byli na nadmienionej górze, nie powinno się wracać do niższych obozów w celu resetu (chyba, że zdeterminuje to złe samopoczucie, z czym problemu jednak nie mieliśmy. Wynika to z faktu posiadania ogromnej ilości ekwipunku, którego na początku ja miałem 61 kg (samemu ważąc 73 kg) i który to ekwipunek musiałem wziąć w pełni samodzielnie. Powoduje to potężny wysiłek, a zejście w celu resetu byłoby wówczas zbędną utratą energii. W związku z tym należy iść wolno, nawet jeśli z pozoru energia pozwala iść szybciej. Przez to pierwszego dnia przeszliśmy z Base Campu (2200 m. n.p.m.) do Camp 1 (2400 m. n.p.m.), drugiego dnia z Camp 1 od razu do Camp 3 (3350 m. n.p.m.), ponieważ „dwójka” – zgodnie z informacją udzieloną przez rangersów – była zbyt wietrzna, by robić w niej namiot. Jak do tej pory było to poniżej wysokości 3500 m. n.p.m., przez co – przynajmniej podręcznikowo – nie powinna wystąpić choroba wysokościowa. Kolejnego dnia, pomimo zmęczenia, dla podniesienia morale, przeszliśmy od razu do Camp 4 na wysokość 4350 m. n.p.m. Czwartego dnia odbyliśmy regenerację w Camp 4, 31 maja zrobiliśmy wejście aklimatyzacyjne na 5 tys. m. n.p.m., 1 i 2 czerwca odbyliśmy reset w Camp 4, co było też spowodowane załamaniem pogody. 3 czerwca przenieśliśmy się do Camp 5, a następnie czekaliśmy na okno pogodowe prognozowane – według różnych źródeł – na 5-7 czerwca. 6 czerwca zaatakowaliśmy z powodzeniem szczyt, przenocowaliśmy w Camp 5, a siódmego czerwca. zeszliśmy do obozu 4, natomiast ósmego wróciliśmy do Base Campu, by następnego dnia powrócić do Taalketny.

Jak już nadmieniłem ekwipunku ze sobą miałem około 60 kg (na plecach i na ciągniętych saniach). W awionetce, którą leciałem z Taalketny do Base Campu, średni limit na osobę wynosił wprawdzie 50 kg, a przekroczenie tej sugerowanej wagi u mnie wyniknęło z tego, że początkowo miałem w worze ekspedycyjnym parę wspólnych rzeczy, takich jak namiot, szable śnieżne itp., które potem podzieliliśmy między siebie równomiernie. Także w ostateczności waga sprzętu wyniosła około 50 kg na osobę.

6 czerwca wyszliśmy o godzinie 13:00, a na szczycie byliśmy około godziny 21:30. Natomiast z powrotem w namiocie byliśmy następnego dnia około godziny 5:00 rano. W przypadku góry Denali nie wiązała nas godzina i nastanie nocy, gdyż na Alasce w sezonie wejść na Denali są tzw. białe noce, czyli dzień – de facto – trwa niemalże całą dobę.

O czym myśli się, leżąc w górach w namiocie?

– Hmm… O wielu rzeczach… Szczególnie o tym, czy następnego dnia będzie okno pogodowe, umożliwiające poczynienie jakiś postępów, przejście do wyższego obozu lub zaatakowanie szczytu. Gdy intensywnie sypie śnieg o tym, że co mniej więcej 4 godziny będzie trzeba wstawać w nocy, by zapobiec zasypaniu namiotu. O tym, by co parę dni za pomocą telefonu satelitarnego (w zwykłej komórce nie ma zasięgu) dać znak życia rodzinie. Ale generalnie rzecz biorąc, podczas złej pogody czas w namiocie jest – mówiąc kolokwialnie – nudą, którą zajmuje się w jakikolwiek sposób, czytając książki, słuchając audiobooków, grając w karty, szachy, warcaby etc.

Grzegorz Simiłowski w namiocie po ataku szczytowym. Camp 5 (5250 m. n.p.m.)/ Fot. archiwum prywatne pana Grzegorza

Na jakie trudności napotkaliście państwo podczas wyprawy?

– Największymi trudnościami była przede wszystkim ilość sprzętu, jaki należało ze sobą zabrać bez pomocy porterów, mułów, czy koni. Następnie konieczność asekuracji na całej trasie (wynikająca ze szczelin lodowych) oraz wspinaczka lodowcowa, z ciężkim, około 30-kilogramowym plecakiem, pomiędzy 4. a 5. obozem. Ponadto oczywiście bardzo niskie temperatury (zależnie od wysokości -30 - -40 st. C.), a co za tym idzie ryzyko odmrożeń. Prócz tego również naturalną koleją rzeczy zagrożenia lawinowe.

Camp 1 (2400 m. n.p.m.)/ Fot. archiwum prywatne pana Grzegorza

Wspinał się pan w grupie przyjaciół? Czy miało to dla pana znaczenie? Jaką rolę odegrały te osoby?

– W tym przypadku nie patrzyłem raczej na grupę przez pryzmat emocjonalny, ale bardziej doświadczenia tychże osób, gdyż przed wyjazdem niemalże nie znaliśmy się. Niemniej w przypadku jednej osoby – Waldka Maliny – wyjazd był uwarunkowany rzeczywistą przyjaźnią wynikającą ze spędzenia razem w namiocie około 1,5 miesiąca na Piku Lenina w 2021 r. i na Aconcagui w 2023 r. To z nim rok temu, po wspomnianej Aconcagui zacząłem szukać ludzi, którzy byliby chętni i mieliby wystarczające doświadczenie, by udać się na Denali. I znaleźliśmy na Facebooku 4 ludzi zainteresowanych tym przedsięwzięciem, a wtedy zaczęliśmy już konkretnie działać. Co do roli, jaką odegrały te osoby, to kluczowa była tutaj współpraca, gdyż każdy z nas był potrzebny i wykazywał się jakimś doświadczeniem - w zakresie umiejętności asekuracyjnych, w kwestiach aklimatyzacyjnych, logistycznych, załatwienia potrzebnych leków na wypadek choroby wysokogórskiej, zalecenia uzupełnienia sprzętu czy też nawiązania kontaktów z osobami, które wcześniej były na tej górze. Także kluczowa podczas wyjazdu była współpraca.

Jak smakuje zdobycie sześciotysiecznika?

– Jest to niesamowita satysfakcja i są to również bardzo pozytywne emocje. A w tym przypadku wybuch endorfin był paradoksalnie jeszcze większy niż na – jak ma się to w zwyczaju mówić „siedmiotysięczniku”, pomimo wysokości 6962 m. n.p.m. – Aconcagui. Smak sukcesu w przypadku Denali wynikał z ogromnego wysiłku związanego z przenoszeniem ekwipunku, a także bardzo silnych wiatrów i niskich temperatur, będących następstwem położenia góry Denali na kole podbiegunowym. Wysiłek związany z górą jeszcze bardziej zwiększał satysfakcję. Na pewno jest to jedna z wypraw życia i nie codziennie staje się na tak trudnej technicznie górze. Dla takich chwil naprawdę warto żyć.

Grzegorz Simiłowski na szczycie/ Fot. archiwum prywatne pana Grzegorza

Czy zadedykował pan komuś zdobycie szczytu?

– Nie. Generalnie góry traktuję jako możliwość odcięcia się od codzienności, cywilizacji i stresogennych sytuacji, a nie czynienie czegoś dla kogoś. Na początku były to góry w Polsce, ale z czasem przełamałem się do podróżowania i apetyt rósł w miarę jedzenia. Zacząłem we własnym zakresie organizować takie ekspedycje. Prymitywizm zakosztowywany w górach powoduje u mnie, że bardziej doceniam codzienne, z pozoru błahe, luksusy takie jak bieżąca woda, ciepły pokój, łóżko, zjedzenie śniadania, obiadu etc. Jest to dla mnie odcinanie się od codziennej rutyny, co równocześnie powoduje, że tę codzienną rutynę doceniam.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Czy ma pan kolejne wspinaczkowe plany?

– Na razie emocjonalnie jestem jeszcze na Denali, niemniej kiełkować zaczynają u mnie dwa scenariusze. Pierwszy: być może powrót na Pik Lenina (7134 m. n.p.m.), którego nie zdobyłem przez załamanie pogody i bezskuteczne 9-dniowe czekanie na okno pogodowe na wysokości 4400 m. n.p.m. i 5400 m. n.p.m. Lub też drugi scenariusz: Muztagh Ata (7546 m. n.p.m.) w Górach Pamiru pod Himalajami.

Punkt widokowy przy Camp 4 (4364 m. n.p.m.)/ Fot. archiwum prywatne pana Grzegorza

Na co dzień jest pan nauczycielem w jednej z krakowskich szkół. Czy uczniowie wiedzą o pana pasji? Dzieli się pan z nimi swoimi przeżyciami?

– Tak. Jestem nauczycielem historii i wiedzy o społeczeństwie w Publicznym Liceum Ogólnokształcącym Sióstr Prezentek w Krakowie. I uczniowie oczywiście wiedzą o mojej pasji. Z każdej ekspedycji przygotowuję prezentacje multimedialne, które następnie pokazuję uczniom, opowiadając im o danej podróży. Uczniowie z ogromnym entuzjazmem wyczekują relacji z każdej ekspedycji i – cytując dyrekcję, która notabene bardzo przychylnie spogląda na moje zamiłowania – moje podróże „bardzo motywująco działają na młodzież” oraz powodują, że młodzi ludzie widzą, iż realizacja marzeń jest jak najbardziej możliwa i że należy tylko przełamać się, wstać z kanapy i działać, a wszystko staje się możliwe.


Kraków - najnowsze informacje

Rozrywka