piątek, 22 maja 2020 08:17

„Powrót posła” 2.0 – czyli o czym jest „Bezkrólewie” Wojciecha Tomczyka. Recenzja dla tych, którzy oglądali, ale nie widzieli

Autor Mirosław Haładyj
„Powrót posła” 2.0 – czyli o czym jest „Bezkrólewie” Wojciecha Tomczyka. Recenzja dla tych, którzy oglądali, ale nie widzieli

„Bezkrólewie” niepokoi. Niepokoi, bo choć to satyra podana w groteskowym anturażu, to jej zadaniem jest wzbudzać w widzu właśnie takie uczucie. Echa, jakimi odbiła się w mediach premiera sztuki Wojciecha Tomczyka w Teatrze Telewizji też niepokoją. Ale nie dlatego, że została przez jej krytyków z marszu zidentyfikowana jako „produkcyjniak TVPiS”. Nie dlatego też, że z tej racji wystawiono jej noty w stylu 3/10. Niestety, w tym wszystkim najbardziej zatrważający jest fakt, że mało który z recenzentów zadał sobie choć odrobinę trudu, żeby zrozumieć o co w „Bezkrólewiu” tak naprawdę chodzi.

Pomijając kwestie wystawienia przez krytyków na szwank swojej reputacji i kompetencji zawodowych, sprawa obrachunku „Bezkrólewia” każe zapytać o zwykłą ludzką uczciwość i przyzwoitość. Cytowanie Bartoszewskiego na nic się zda, jeśli samemu nie stosuje się do jego słów. Ideologiczne zaczadzenie i pisanie pod tezę swojego „plemienia” jest niepokojące, stawia bowiem pod znakiem zapytania nie tylko przywołane wcześniej składowe elementarnej  moralności, ale też możliwość przeprowadzenia w Polsce normalnej, a przede wszystkim rzeczowej, debaty o sztukach pięknych.

Niezrozumienie sztuki Tomczyka jest tym bardziej frapujące (i tym gorzej świadczy o jej recenzentach), że autor swoimi wypowiedziami w mediach dostarczył wystarczająco dużo tropów, by można odpowiednio zinterpretować jego dzieło (lub polemizować z nim). Nikt z zainteresowanych nie zadał sobie jednak trudu, by przeczytać je do końca, nie zatrzymując się na wzmiance o katastrofie smoleńskiej. Ta jedna rzeczy wystarczyła, żeby potencjalnym arbitrom oczy zaszły bielmem. Smutne to i… przerażające. Smutne, bo trudno patrzeć, jak z obiektywnego (przynajmniej w teorii) krytyka sztuki wychodzi (świadomie, czy nie) upartyjnienie a wydawane werdykty przypominają te zapadające w polskich sądach. A przerażające, bo sądzenie na podstawie braku przynależności do odpowiedniego światopoglądu w gruncie rzecz właśnie takie jest. Szkoda i to szkoda podwójna, bo oceniający uczynili ją zarówno sobie jak i środowisku. Pokazali też, jak wielka jest skala zawłaszczenia, która dokonała się w sferze kultury w naszym kraju.

Niebezpieczeństwo płynące z upolitycznienia szeroko pojętej sztuki, (poza tym, że pozbawia nas kolejnego tematu w rozmowach przy stole podczas rodzinnych zjazdów) jest m. in. takie, że zwalnia artystę z konieczności uzasadniania motywów swojego działania a krytyka z podania argumentów dla wysuwanych tez. Jednak w omawianym przypadku artysta dopełnił formalności i wytłumaczył się z powodów dla których powstała jego satyra. Nie można tego samego powiedzieć o jego recenzentach, którzy poza (chybionym) posądzeniem o „PiS-owskość” nie potrafili wyprowadzić żadnego zasadnego zarzutu pod adresem „Bezkrólewia”. W ten sposób w odgłosach bratobójczej walki i partyjnych przepychanek ginie wydźwięk ideowy „Bezkrólewia”, który stanowi lekcję dla wszystkich, niezależnie od przynależności politycznej. A jest to lekcja trudna i bolesna.

Na marginesie, pozostając jeszcze na chwilę w błędnej, współczesnej, binarno-politycznej recepcji dzieła Tomczyka, trzeba dodać, że ”Bezkrólewie” jest sztuką dostarczającą amunicji także opozycjonistom obecnego obozu władzy i nie jest wcale tak jednoznaczna, jak się próbuje ją przestawiać. Niemniej żaden z recenzentów nie potrafił strzelić z bata, który TVP ukręciła na obecny rząd. Niepokoi to jeszcze bardziej, bo każe pytać również o poziom intelektualny oponentów, zwłaszcza, że satyra nie jest specjalnie skomplikowana. Z drugiej strony może to i dobrze, że polityczna poprawność krytyków nie pozwoliła im, na wzór króla Jagiełły, przyjąć miecza dostarczonego przez autora. Jest to bowiem miecz obosieczny, a napastnik zadając nim cios przeciwnikowi, powinien się liczyć z tym, że sam poniesie straty. A to dla ewentualnych oponentów mogłoby być wręcz samobójcze.

Wspomniana niejednoznaczność dzieła Tomczyka sprawia, że jego premiera w TVP jest niespodzianką. Ale to, że do niej w ogóle doszło, jest tylko i wyłącznie zasługą dyrektorki Teatru Telewizji, pani Ewy Millies-Lacroix, która zaryzykowała dużo (jeśli nie wszystko), by sztuka dramaturga z Józefowa (pod Warszawą) została wreszcie pokazana szerszej publice.

Aktualna od 300 lat

„Bezkrólewie” wymyka się interpretacjom jakie zdążyły powstać po jego premierze. Zarówno tym prostym (by nie powiedzieć prostackim), jak i tym zmyślnym (żeby nie powiedzieć zmyślonym), próbującym uzasadniać tezy, które nie bronią się nawet w świetle teorii polisemiczności Umberta Eco. I wcale nie trzeba być teatrologiem (czego autor niniejszego tekstu jest przykładem), by zobaczyć, że sztuka Tomczyka nie jest sceniczną reminiscencją sytuacji politycznej ostatnich lat i kolejną odsłoną wojny polsko-polskiej. O czym więc jest „Bezkrólewie”?

Jak już było to wspomniane wcześniej, sam autor dostarczył odpowiedzi na to pytanie w jednym z wywiadów:

– Od ponad trzystu lat to bezkrólewie jest stanem normalnym w Polsce. Rzeczpospolita częściej była zależna niż niezależna. Odzyskiwanie samosterowności, podmiotowości zawsze było okupione ofiarami. Lęk przed bezkrólewiem, jako początkiem kolejnego upadku wspólnoty jest w Polsce bardzo żywotny. Przypomnę tylko, że tytuł numeru Teologii Politycznej z 2006 brzmiał: „Pierwszy rok Bezkrólewia". Moim zdaniem ten tytuł był przedwczesny. Prawdziwe bezkrólewie zaczęło się później, choć oczywiście to w 2005 zostaliśmy osieroceni.

Słowa Tomczyka nie wymagają specjalnego komentarza i rozwinięcia. Warto może tylko uściślić, że mówiąc o osieroceniu w 2005 r. autor ma na myśli śmierć Jana Pawła II. A więc papież (w świetle tytułu) królem Polski? Oczywiście. Tomczyk ma również rację, mówiąc, że bezkrólewie po jego odejściu zaczęło się później, choć formalnie w 2005 r. Okazało się bowiem, że siła oddziaływania papieża oraz trauma jego śmierci przypominająca o nim, były tak silne, że wystarczyły, by przez kilka lat szeroko rozumiane życie społeczne nadal brało namiar na wartości reprezentowane i krzewione przez niego.

W zapowiedziach przed oficjalną premierą „Bezkrólewie” reklamowane było jako sztuka, której żaden teatr w Polsce przez 9 lat nie chciał wystawić. Okres czasu, który minął od napisania do premiery „Bezkrólewia” posłużył krytykom do zdewaluowania jego wartości i/lub pokazania anachroniczności. To poważny błąd. Pisanie bowiem o nieaktualności sztuki, która w zamyśle obejmuje trzy ostatnie wieki polskiej historii jest sporym autoblamażem – skoro „od ponad trzystu lat to bezkrólewie jest stanem normalnym w Polsce”, to 9 lat nie robi tu istotnej różnicy. Zwłaszcza, że one również dostarczyły dowodów na trafność diagnozy stawianej przez autora. To, że sztuka powstała po tragedii katastrofy smoleńskiej nie oznacza również, że pisana była z myślą tylko i wyłącznie o tym wydarzeniu. Stąd wcześniejsze wspomnienie o śmierci papieża nie jest tu wcale przypadkowe. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że tragedia z 2010 roku była swego rodzaju impulsem, lub przysłowiową kropla przepełniającą kielich, która sprawiła, że wieloletnie obserwacje i refleksje autora dojrzały i znalazły ujście w przelaniu na papier.

Ponadto w świetle dziewięciu lat przemilczania „Bezkrólewia” nurtuje pytanie, dlaczego, skoro sztuka była tak współczesna i polityczna, jak się próbuje ją przedstawiać, nikogo z szacowanych recenzentów nie zaintrygował fakt, że ani w Polce rządzonej przez PO, ani w Polsce pierwszej kadencji PiS-u, żaden teatr nie pokusił się o jej wystawienie? Od dawna znane są polityczne sympatie aktorów i reżyserów. Niektórzy z nich mają własne teatry. Dlaczego więc, trzymając się mocno spłyconej interpretacji, jakby jest to sztuka marna i słaba, w czasie koniunktury PO nikt nie chciał podlizać się władzy i pognębić przeciwnika wystawiając utwór ukazujący toporność i prymitywizm PiS-u? Warto też zapytać, dlaczego w czasie rządów partii Jarosław Kaczyńskiego, której mocno zależało na szeroko pojętej „repolonizacji”, dopiero po 5 latach możemy oglądać opowieść o cynizmie, bezwzględności i wyrachowaniu kosmopolitycznych elit? Odpowiedź jest oczywista – dlatego, że „Bezkrólewie” jest o jednych i drugich. Jak już wcześniej wspomniałem, sztuka Tomczyka nie bierze jeńców.

Dojrzała

Nie mniej, wspomniany przymusowy pobyt w poczekalni sprawił, że „Bezkrólewie” zostało przed premierą dokładnie przestudiowane. Poprawki dokonane przez reżysera Jerzego Machowskiego sprawiły, że satyra stała się jeszcze bardziej uniwersalna. Jej zuniwersalizowanie nie polega jednak na rozciągnięciu się na ogólnoludzkim doświadczeniu i humanistycznych wartościach. Jest to bardziej zuniwersalizowanie czasowe, które jeszcze lepiej pokazuje problem nurtującego polską państwowość od trzech stuleci. To sprawia, że w swej wymowie sztuka staje się nie tyle opowieścią o polityce, czy władzy, co POLSKĄ opowieścią o POLSKIEJ polityce i POLSKIEJ władzy. Ten mocno indywidualizujący i identyfikujący rys „Bezkrólewia” może drażnić, zwłaszcza kogoś, dla kogo „polskość to nienormalność”. Tomczyk bowiem pokazuje trwające od trzech wieków zmagania o ideowy kształt Ojczyzny. Nie da się zatem zrobić z „Bezkrólewia” opowieści tylko o konfliktach władzy, moralności, czy ludzkim zagubieniu, choć taki potencjał niektórzy z recenzentów dostrzegli i krytykowali, jako płytki i mało wyrazisty. Nie da się tego zrobić, ponieważ, po pierwsze nie to jest celem autora (i reżysera), a po drugie Tomczyk zbyt mocno osadza „Bezkrólewie” w Polsce (w nas). Stąd nie jest możliwe by kolportować tę sztukę na deski teatrów w innych krajach i liczyć, bez wprowadzanie w niej poważnych przeróbek, na zrozumienie przez zagraniczną publiczność. I nie chodzi tu wcale o specyfikę naszych politycznych waśni czy społeczne konfliktów, bo te dotykają wszystkie kraje. Chodzi przede wszystkim o naszą historię, o to, że najoryginalniejszy w Europie ustój władzy I Rzeczpospolitej, w której król wybierany był przez szlachtę, przyniósł nam również najtragiczniejsze doświadczenie – doświadczenie utraty własnego państwa (choć nie był bezpośrednio jego przyczyną). Jest to fenomen i tragedia, które pozostaną niezrozumiałe dla Niemca, Francuza, Hiszpana, Brytyjczyka… Żadna z nacji nie przeżyła również zmartwychwstania własnej państwowości i nie poniosła ofiary jaka się z tym wiązała. Żadna z nich nie zrozumie trzech rozbiorów, dwóch krwawych powstań a z czasów najnowszych wyjścia spod jarzma komunistycznego ustroju i powstania „Solidarności”. Tym bardziej żadna z nich nie pomyśli o wielkości I Rzeczypospolitej, która w swym rozkwicie stała się tak atrakcyjną, że trzeba było ją puść z dymem – zbyt mocno bowiem ciążyła ówczesnej Europie. Chodzi tu o Rzeczpospolitą w której każdy mógł żyć bez względu na pochodzenie, czy wyznanie, w której znalazło się miejsce nawet dla członków starszyzny tatarskiej Złotej Ordy. Wreszcie o Rzeczpospolitą, która w swej misji kulturowej podjęła się cywilizowania Wschodu.

Stąd w tytule "bezkrólewie", czyli innymi słowy destabilizacja, bo nie chodzi w tym przypadku konkretnie o monarchię i brak króla, ale brak rządów, które zapewniły by pokój i rozwój jego obywatelom (poddanym). Tomczyk usiłuje pokazać symbolicznie coś, z czym mamy do czynienie co cztery lata przy urnach w wyborach do Sejmu i co pięć lat w przypadku wyborów na prezydenta. I znowu, nie chodzi tu o zmieniające się partie i przetasowania personalne, ale brak politycznego azymutu. Trzeba to jasno powiedzieć – inne kraje europejskie nie mają problemu z tym, żeby określić w którym miejscu leży ich interes narodowy. Potrafią się nim kierować nawet w zmiennych okolicznościach geopolitycznych. Natomiast w Polsce to właśnie te ostatnie wyznaczają nasz profit. Zobrazować można to następująco. Na zachodzie zmieniająca się ekipa rządzących przejmuje z rąk poprzedniej ster łódki i płynie dalej wyznaczonym kursem bez względu na sztormy czy wodne prądy. Nawet, gdy wydaje się, że statek pod ich naporem zbacza z wyznaczonej trasy, to po minięciu czasowych przeszkód kurs zostaje na nowo obrany. Czyli innymi słowy: plany i długofalowa strategia działania są realizowane. A u nas? Czy targana podmuchami historii łódeczka z napisem na burcie „Polska” ma nawigatora i wyznaczony kurs? Czy ktoś z rządzących (niezależnie od ekipy przy sterze) stawia przed sobą cele na dłużej niż 4 lub 5 lat? Pytam oczywiście retorycznie.

Zatem, przez tytułowego króla należy uważać przewodnią ideę państwa, która kreowana jest przez swoich obywateli, elity, rząd, niezależnie od ustroju.

Karykatury

Nie będę omawiał szczegółowo „Bezkrólewia”, tylko i wyłącznie z braku czasu. Skupię się jedynie na tych elementach, które zostały najmocniej skrytykowane oraz na jego wymowie niektórych scen, która zatracana jest w różnych recenzjach. Jak już wspomniałem, „Bezkrólewie” traktuje o toczącej się od trzech wieków wojnie ideowej w naszym kraju w której przesilenia jednej z dwóch wizji politycznych prowadzą albo do utraty państwowości, albo do jej odzyskania. Wizja autora nie została jednak zrozumiana. Tomczyk biorąc na warsztat taki a nie inny okres czasu chce pokazać problem nurtujący nas od czasów oświecenia i I rozbioru. Problem polskiej racji stanu, problem polskich elit – problem „światowców” i „zaścianka”, „Warszafki” i „Polski kategorii B” (synonimów i odnośników do tej sytuacji można szukać wiele, w zależności od epoki). Problem tego, czy jesteśmy zdolni do samorządności, czy też musimy prosić innych o pomoc i kopiować na ślepo podpatrzone rozwiązania.

Jest to też problem tyczący się naszej tożsamości, zasadzający się na naszym spojrzeniu na własną historię i kulturę – na dorobek otrzymany w spadku po ojcach i pradziadach I Rzeczypospolitej. Prześmiewczo (wszak mamy do czynienia z satyrą) można to zobrazować następująco: oto jedni marszczą z obrzydzeniem nos nad bigosem i oblewają się paryskimi perfumami, drudzy wyśmiewają fircyka w rajtuzach kręcąc zawadiacko wąsa i potrząsając szabelką przy kontuszu. Obie te karykaturalne postawy są konsekwencją wojen jakie nawiedziły kraj w XVII w. i wykrwawiły Polskę z jej najlepszych synów. Zarówno fircyk, jak i pan „pseudoszlachcic” zasługują na krytykę. Podobnie, jak na krytykę zasługują Kolo, Gostek oraz Glans a także Justyna i jej rodzice. Ci pierwsi wyprani są w wszelkich zasad i nastwieni tylko na władzę, bezmyślnie czerpiąc wzorce z zagranicy (której z utęsknieniem wypatrują). Natomiast tym drugim brakuje podbudowy ideowej, bez której tradycyjne formy i normy życia stają się farsą – narażają na śmiech oraz siłą rzeczy sprawiają, że dla młodszego pokolenia „zagraniczne”, „modne”, „nowoczesne” staje się bardziej atrakcyjne.

Karykaturą są też poszczególni bohaterowie, bo mamy do czynienia z satyrą - okazuje się jednak, że ten truizm trzeba wypowiedzieć. Dotyczy to również postać Justyny, w której recenzenci nie potrafili dostrzec pastiszu, jeśli nie pamfletu, na obecne w polskiej kulturze kobiece wzorce. Począwszy od oświeceniowej grzecznej oraz wychowanej dobrej gospodyni i córy/żony, przez romantyczną, zakochującą się od pierwszego wejrzenia naiwną Zosię z „Pana Tadeusza”, a także czystą i nudną, dziewiczą Alinę z „Balladyny” Słowackiego. W bohaterce Tomczyka jest też sporo z pożądającej wielkomiejskich uciech Młodziakówny z „Ferdydurke” Gombrowicza, która, jak pamiętamy, jawi się jako „doskonała pensjonarka w swej pensjonarskości”, pragnąca absolutnie nowoczesności. Imię bohaterki też jest nieprzypadkowe i prawie natychmiast odsyła do Justyny Orzelskiej z „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej – kobiety jeśli nie idealnej, to niemal idealnej... Aż dziw, że krytycy „Bezkrólewia” nie dostrzegli żadnej aluzji literackiej, potrafili się za to oburzać, że nikt nie protestował (zapewne mając na myśli środowisko feministek) wobec „amalgamatu wielu różnych obraźliwych wobec kobiet stereotypów”. Nie bardzo wiadomo, jak taki argument skomentować, skoro na tym właśnie polega zabieg stosowany w satyrze i jakże charakterystyczny dla niej…

Józef i jego żona Zofia to również karykatury w których można nie tylko sporo odnaleźć z dzisiejszych „januszy” i „grażyn”, ale także (a może przede wszystkim) z młodopolskiego chłopstwa, znanego z „Wesela”, które nieszczególnie garnie się bratać z miejską inteligencją. Jednak zdrowy rozsądek Józefa i wsiowy spryt Zofii (imię przecież oznacza mądrość) okazują się niewystarczające w starciu z „miastową” przemyślnością i, nie ma co się oszukiwać, roztaczanym czarem salonów oraz wypowiadanych gładkich słówek. To też sprawia, że koniec końców Józef daje się wykorzystać.

Postaci Kola, Gostka i Glansa nie wymagają chyba poświęcania im szczególnie uwagi. Nie chodzi jednak o to, by rozkodowując je przyporządkować imiona konkretnym postaciom znanym z aktualnej (bardziej, czy mniej) sceny politycznej. Odsyłają one do pewnego literackiego modelu, który na przestrzeni trzech wieków możemy odnaleźć choćby w postaci oświeceniowego fircyka oraz pozytywistycznej arystokracji znanej tak z „Lalki” Bolesława Prusa, jak wspomnianego już wcześniej „Nad Niemnem” Orzeszkowej.

Świat prze(d)stawiony

Równie wymowna, co konstrukcja postaci, jest w „Bezkrólewiu” scenografia. Określona przez kontestatorów Tomczyka jako „kiczowa” została prawidłowo rozpoznana (o dziwo) ale (znowu) źle zinterpretowana (to już nie dziwo). Przez większą część trwania akcja sztuki przebiega w przydrożnym zajeździe. Należy jednak zwrócić uwagę, że jest to wnętrze, którego standardy są na wskroś nowoczesne. Przestronne, profesjonalnie wyposażone, trochę na amerykańską modłę. Jak już powiedzieliśmy trochę kiczowe, może nawet pretensjonalne, ale niczym nie odbiega od zachodniego wyobrażenia. To właśnie dlatego trójka wielkomiejskich uciekinierów nie jest w stanie poznać, czy jest już zagranicą, czy jeszcze w Polsce. Oznacza to zatem, że skok cywilizacyjny się dokonał. Dobrze do widać także w kostiumach głównych bohaterów – o ile trójka przybyszów na początku wyróżnia się frakami (szczyt elegancji) a Glans kobiecym przebraniem, o tyle, po zapoznaniu i zmianie garderoby, specjalnej różnicy w ubiorze uciekinierów z centrum i mieszkańców peryferii nie widać. Mamy więc do czynienia z prowincją, która poza swoim oddaleniem nie odbiega od „wielkiego miasta” pod względem ekonomicznym. Poza brakiem ekskluzywnych cygar, które są synonimem luksusu z najwyższej półki, rodzina Józefa może uchodzić za bogatą i z pewnością jest uosobieniem polskiej (nielicznej) klasy średniej. Widać to także w scenie biesiady, na której stół jest suto zastawiony a w kielichy leje się wino(!) a nie wódkę, co u oglądających powinno wywoływać pewien dysonans. Zerwanie z narodowym napitkiem Polaków sugeruje pewne aspiracje goszczących. Takiego tropu dostarcza również model rodziny, która jest jakże modnym „2+1”, uznawanym za współcześnie obowiązujący (brak informacji o rodzeństwie w kontekście ślubu Justyny pozwala domniemywać, że Józef i Zofia nie posiadają więcej potomstwa). Ważne w tym kontekście jest też to, że Józef na początku sztuki do zagadujących go po angielsku przybyszów odpowiada w tym samym języku. Wszystkie te tropy każą się nam zastanawiać, czy rodzina do której przybywają polityczni uchodźcy rzeczywiście może (chce) uchodzić na wzór konserwatywnego modelu życia.

Na uwagę zasługuje też wystrój pokoju Justyny, w którym lądują młodzi po ślubie. Przebijający z niego kicz a przede wszystkim infantylizm (misie i maskotki) sprawiają, że uzasadnionymi stają się pytania o dojrzałość jego właścicielki a co za tym idzie sposób wychowania zastosowany przez rodziców.

Satyra, która nie śmieszy…?

Podczas oglądania „Bezkrólewia” nie każdy uśmiechnie się na widok Glansa, który ze strachu przed bliżej nie określonym „tłumem” przebrany jest w kobiece łaszki, czy dialogu w przydrożnym zajeździe, który zaczyna się po angielsku, ponieważ uciekający kosmopolitycy nie wiedzą nawet, gdzie przebiega granica kraju, którym rządzili. Uśmiechu może nie wywołać też scena ślubu, który udzielany jest w oparciu o „W pustyni i w puszczy”, która to jest, dla wypranej z zasad moralnych stołecznej elity, księgą równie dobrą do przysięgania na nią, jak każda inna. Nie każdego rozbawi strach jaki budzi w trójce polityków każda, nawet najdrobniejsza aluzja do wieszania, przez co niemożliwością staje się włożenia krawata. Nie wszyscy też zaśmieją się na epizod w małżeńskiej sypialni, do której wtargnęli rodzice Justyny, by podzielić się z młodymi „największą tajemnicą”, którą wcale nie okazuje się tajemnicą „nocy poślubnej”, ale historią z dnia wyboru Karola Wojtyły na papieża.

Nie mniej trudno tę ostatnią scenę interpretować w sposób podany przez jednego z krytyków, jakoby miała „znaczyć, że pokolenie żyjące w cieniu pontyfikatu Jana Pawła II, uniemożliwia młodej generacji prowadzenie normalnego życia seksualnego”. I nie może to być zanegowane przez fakt, że, jak pisał oponent, „biskup Karol Wojtyła w 1960 opublikował książkę Miłość i odpowiedzialność poświęconą małżeństwu także w aspekcie seksualnym bynajmniej nie traktowanym jako wstydliwy”. Nie chodzi też o to, że ojciec panny młodej miałby w tej scenie pełnić rolę „strażnika tradycyjnych wartości” i mieć coś wspólnego z „polskim katolikiem” (który, jak wiadomo o seksie nie rozmawia, a wręcz się nim brzydzi).

Młot (nie tylko) na młodych

Scena rozgrywająca się w zaciszu małżeńskiej alkowy ma na celu pokazać, że zarówno Justyna, jak i jej świeżo poślubiony mąż, mówiąc eufemistycznie, nie mają specjalnej ochoty na rozmowę z rodzicami. Uciekając do sypialni młodzi mają nadzieję, że tu znajdą schronienie przed natarczywymi rodzicami, którzy za wszelką cenę (nawet cenę zakłócenia intymności małżeńskiej), chcą przekazać im swoją „największą tajemnicę”. Ta staje się nie tyle tajemnicą cudu przekazania życia (której można by się domyślać, jako pasującej do okoliczności), ile tajemnicą tego, czym młodzi powinni się w życiu kierować – jakie wartości wyznawać. Stąd opowieść o wyborze kardynała Wojtyły na papieża, który w życiu starszej generacji spełniał rolę swoistego moralnego kompasu.

Wymowa tej sceny jest brutalna, żeby nie powiedzieć okrutna. Okazuje się, że dla młodego pokolenia fakt wyboru papieża jest błahym a opowieść o nim zwyczajnie nudzi i rozczarowuje. Trzeba też podkreślić, że Józef i jego żona są równie rozczarowani, co młodzi. Widzą, że ich sekret nie zrobił na nich najmniejszego wrażenia. Należy również zauważyć, że starsi, symbolicznie przekazując w tej scenie papieskie dziedzictwo pontyfikatu, skupiają się tylko i wyłącznie na emocjach towarzyszących chwili jego rozpoczęcia (wybór na Stolicę Piotrową); nic nie mówiąc o wartościach, które z niego wypływają. Tę płytkość przekazu, można sprowadzić poniekąd do myśli, że papieżowi stawia się pomniki, ale się go nie czyta, bo jest za trudny i za dużo wymaga. I o ile w tym pierwszym nie ma nic złego, to jednak to drugie pokazuje, że podobnie, jak Józef i Zofia, przedstawiciele środowiska identyfikującego się z Janem Pawłem II niewiele zrozumieli z jego przesłania. Kolejną refleksją jest czas w jakim dokonuje się swoista inicjacja młodego pokolenia – zarówno Justyna, jak i Kolo są już dorośli i nie ma się co oszukiwać, „ideowe naszczepienie” nie jest już możliwe.

Czy „Bezkrólewie” w jakiś szczególny sposób jest obraźliwe dla młodego pokolenia, jak chciałby tego autor jednej z recenzji? Nie, bo choć sztuka rzeczywiście bez pardonu ukazuje jego bezideowość i konsumpcjonizm, to równie brutalnie traktuje starszych. Tak więc młodsi nie mają podstaw do odczuwania większego poczucia krzywdy.

Pomijając symboliczną scenę obwołania Józefa nowym „królem”, warto zwrócić uwagę na jeszcze dwa epizody. Pierwszym z nich jest tajemnicza śmierć Kola, która dokonuje się w chwili, gdy ten chce zerwać ze swoją przeszłością i odłączyć się od swoich dotychczasowych towarzyszy. Okazuje się, że wypisanie się ze środowiska Glansa i Gostka nie jest możliwe. Zerwanie znajomości jest równoznaczne z utratą życia. Drugą sceną jest scena pogrzebu, w której trumna ze zwłokami Kola niesiona jest przez jego dawnych kolegów. Obie bardzo wymowne, obie nie pozwalają na jednoznaczne wpisanie sztuki w smoleńską tragedię, jak chcieliby tego kontestatorzy „Bezkrólewia”.

„Powrót posła” 2.0

Choć Tomczyk pytany o genealogie utworu w swych wypowiedziach wskazuje na komedię rybałtowską, to nie sposób uciec od myśli, że bliższy w tym przypadku wydaje się jej „Powrót posła” – oświeceniowa satyra Niemcewicza. Szarmancki, Podkomorzy i Podkomorzyna, Teresa, Walery… Dzięki ponownej recepcji sztuki Niemcewicza można zobaczyć, jak niewiele od jej czasu się zmieniło (albo zmieniło na gorsze).

Sztuka Tomczyka może nie wywołuje salw śmiechu. Ale to nie jest jej wina. „Bezkrólewie” nie śmieszy, bo jest zbyt prawdziwe. Postacie i wydarzenia choć mocno karykaturalne można napotkać w codziennym życiu i to nawet w postaci tak wykoślawionej jak w sztuce. Znaczy to tylko, że dobrze opisuje problemy, które porusza.

Fot.: Teologia Polityczna

Kultura

Kultura - najnowsze informacje

Rozrywka