– Restrukturyzacja polskiego wojska powinna się zacząć od wymiany polityków, którzy wojskiem zarządzają – konkluduje rozmowę na temat wojny na Ukrainie Naval, były żołnierzem Jednostki Specjalnej GROM. Weteran polskich sił specjalnych w obliczu wojny za wschodnią granicą nie ma dobrego zdania na temat naszego wojska. Sam najazd wojsk rosyjskich i taktykę, jaką przyjęli Rosjanie określa w żołnierskich słowach: "Dla mnie to nie jest żadna taktyka, to jest po prostu ludobójstwo i, mówiąc wprost, skur****ństwo".
Naval jest byłym żołnierzem Jednostki Wojskowej GROM. Przez czternaście lat służył jako operator w zespole bojowym. Sporą część tego czasu spędził na misjach zagranicznych, biorąc udział w działaniach bojowych na wodach Zatoki Perskiej, Iraku i w Afganistanie. Zanim przeszedł selekcję do GROM-u, był żołnierzem 1 Pułku Specjalnego, służył w Libanie w misji pokojowej ONZ.
Za swoją służbę był wielokrotnie wyróżniany, w tym najwyższymi odznaczeniami wojskowymi, jakie można otrzymać w Polsce za czyny bojowe poza granicami kraju. Otrzymał m.in. Krzyż Kawalerski Orderu Krzyża Wojskowego – przyznawany wybitnie zasłużonym w bojach i Krzyż Komandorski Orderu Krzyża Wojskowego – za czyn wybitnego męstwa połączonego z narażeniem życia, a także Złotą Odznakę GROM-u, której otrzymanie jest dla żołnierzy tej jednostki najwyższym zaszczytem.
Po zakończeniu czynnej służby wojskowej założył własną firmę – Naval Polska, udziela się także w wielu ciekawych projektach. W 2012 był jednym z konsultantów gry komputerowej Medal of Honor: Warfighter, w której gracze mogą wcielić się w rolę GROM-owca. Jest autorem książek „Przetrwać Belize”, „Ostatnich gryzą psy”, „Zatoka” i „Camp Pozzi”, które ukazały się nakładem wydawnictwa Bellona.
Swoją wiedzą i doświadczeniem stara się wspierać instytucje charytatywne i pozarządowe, m.in. Polską Akcję Humanitarną (PAH), Fundację „Akademia Sportu”, a także służby mundurowe. Jest wolontariuszem Muzeum Powstania Warszawskiego. Uczestniczy też w ekstremalnych biegach z przeszkodami, takich jak Runmageddon, oraz ultra długich maratonach przekraczających dystans 100 kilometrów.
Wybuch konfliktu za naszą wschodnią granicą był dla pana zaskoczeniem?
– Od lat jestem wykładowcą na Uczelni Techniczno-Handlowej im. Heleny Chodkowskiej w Warszawie i pierwsze moje zajęcia, które prowadzę dla każdego roku studentów, mają temat: wojna i antywojna. Przedstawiam na nich słuchaczom, jak wyglądają konflikty w Europie oraz na świecie i zawsze zadaję pytanie, kiedy u nas, w naszej części geopolitycznej mapy, nastąpi kryzys? Opowiadam przy tym dwa bardzo proste przykłady. Mówię o Olimpiadzie w Sarajewie: kto w tamtym czasie myślał, że za chwilę dojdzie do rozpadu Jugosławii? To byli normalni ludzie, robiący olimpiadę, bawiący się, cieszący sportem. W drugim przykładzie pytam, kto w Doniecku w 2012 roku (w czasie trwania piłkarskich mistrzostw Europy organizowanych wspólnie przez Polskę i Ukrainę) myślał, że tamtejszy piękny stadion już za dwa lata będzie miejscem walk? I ze względu na obecną sytuację dorzucę do tego jeszcze: kto w Kijowie zakładał jeszcze rok, pół roku temu, że miasto będzie bombardowane? Jaki z tego wniosek? Historia toczy się każdego dnia. Odrzucamy myśli o konfliktach zbrojnych, żyjemy w bańce bezpieczeństwa, ale wokół nas dużo się dzieje.
Co pana zaskoczyło w rosyjsko-ukraińskiej wojnie? Blamaż armii rosyjskiej czy zażartość ukraińskiej obrony?
– W sumie to już odpowiedział pan na to pytanie, bo jedno i drugie, ale dla środowiska większym zaskoczeniem jest jednak blamaż strony rosyjskiej. Bo po tym, jak Rosjanie zaprezentowali się na Krymie, czy wcześniej w Donbasie, to ocenialiśmy, że przeszli jakąś mentalną zmianę. Że nie ma już w ich armii takiego rosyjskiego (w cudzysłowie) „tępego wojaka z plecaczkiem”, który idzie po trofiejne (ros. zdobyczne – dop. red.). Niestety ten model nadal istnieje, więc jest też blamaż po całej linii – od przygotowania operacji po indywidualnego żołnierza. Mniejszym zaskoczeniem jest, że żołnierze ukraińscy biją się tak dobrze. Podziw budzi nie tylko ich hart ducha, ale też umiejętność korzystania z nowych technologii, które pozwalają im tak skutecznie walczyć, bo o tym trzeba wspomnieć. I to powoduje, że po jednej i drugiej stronie jest to, co mamy – czyli Rosjanie, którzy starają się walczyć, jak podczas II wojny światowej i Ukraińców, którzy odrobili zadanie domowe z 2014 roku i są bardzo skuteczni w walce.
À propos tego pierwszego konfliktu – wielu analityków zwraca uwagę, że ukraiński sposób walki jest bardzo nowoczesny. Mógłby pan scharakteryzować, na czym on polega? Rosjan jest więcej, Ukraińcy atakują punktowo, czy jest to więc rodzaj partyzantki?
– To nie jest partyzantka. Na taki sposób walki pozwala dzisiejszy rozwój technologiczny, bo jeżeli ktoś inwestuje w czołgi i chce wjeżdżać czołgami – a więc pancerną armadą i innym sprzętem (bo to też są wojska rakietowe, artyleria) – to musi się liczyć z tym, że będzie widoczny. A żołnierz na pierwszej linii frontu (taki żołnierz, jakim ja byłem) jest uzbrojony przede wszystkim w informacje, bo na jego rzecz pracują satelity, bezpilotowe środki powietrzne, czyli drony, pracuje sztab ludzi przy komputerach, którzy skanują teren. I ten żołnierz jest wyposażony w broń, często typu „wystrzel, zapomnij”, czy inne granatniki przeciwpancerne, które zerojedynkowo niszczą czołgi i inny ciężki sprzęt. To pokazuje, że to o czym myśmy mówili, jako GROM-owcy, to jak myśmy się rozwijali, działa nie tylko w mikroskali oddziału (a tak byliśmy używani w Iraku czy w Afganistanie), ale jeszcze lepiej i skuteczniej działa w makroskali, którą teraz możemy obserwować na Ukrainie. I tylko można się uczyć, i podpatrywać, i nie robić błędów, obserwując to, jak walczy dzisiaj Ukraina. Tak będzie wyglądał każdy jeden nowy konflikt zbrojny przy zachwianiu poziomu technologicznego. Dzisiaj wprost mogę powiedzieć, że to, co prezentują Rosjanie, jest potężną machiną, która gniecie wszystko swoją gąsienicą bez mózgu, a z drugiej strony są punktowe uderzenia Ukraińców. Niestety nie mamy danych, jak dużo ukraińskich żołnierzy zginęło, ale są cholernie skuteczni.
Czyli możemy powiedzieć, że wojska ukraińskie i ich taktyka mają w sobie bardzo dużo cech oddziałów specjalnych?
– Dokładnie tak, ale to był trend, który rozpoczął się już dawno, gdy my, jako GROM, wyjeżdżaliśmy w 2001/2002 roku na wody Zatoki Perskiej, jeszcze przed Irakiem czy Afganistanem. Warto wspomnieć, że wtedy Amerykanie w ramach sojuszu nie chcieli naszych czołgów, naszych okrętów (które wtedy jeszcze były), naszego lotnictwa, tylko chcieli jednostkę specjalną GROM. Bo wiedzieli, że wykwalifikowani specjaliści, którzy nie mają 18-20 lat, tylko są dwudziestoparo-, trzydziestolatkami z doświadczeniem i wiedzą, będą dużo bardziej skuteczni.
Jak pan, jako weteran, ocenia taktykę, jaką obrali Rosjanie? Pytam o to w kontekście walk o ukraińskie miasta.
– Ciężko powiedzieć, że Rosjanie obrali jakąś taktykę. Oni po prostu zaczynają działać tak, jak działał, nie przymierzając, Wehrmacht, Waffen-SS i wszystko, z czym źle kojarzy nam się czas Powstania Warszawskiego. Wymierzanie pewnego obszaru miasta, niszczenie go i wejście dalej… Przed taką machiną nie da się uchronić. Niezależnie od tego, jak dobrze bylibyśmy wyszkoleni, jeżeli ktoś zniszczy cały kwadrat, spali go do 10 m pod ziemią, to nie ma szans na obronę. I niestety dzisiaj Rosjanie to robią. Więc dla mnie to nie jest żadna taktyka, to jest po prostu ludobójstwo i, mówiąc wprost, skur****ństwo.
Powstają międzynarodowe oddziały zbrojne, które chcą pomóc w walce Ukrainie. Wyjazd organizowany był także z Krakowa…
– Gorzko żartując: jest wiosna, trzeba się zaciągnąć i ruszyć na sicz. Z naszej historii wiemy, co to jest pospolite ruszenie.
Trochę tak, ale pytaniem jest, czy udział w takich formacjach, bez wcześniejszego przygotowania wojskowego, ma sens?
– To jest, wbrew pozorom, jedno z trudniejszych pytań, jakie pan zadaje. Uczestniczyłem w konfliktach zbrojnych, byłem na wojnie prawie cztery lata i wiem, jak wygląda cały wojskowy system. Ten system, jeżeli rozbijamy go na części pierwsze, zaczyna się od wyszkolenia pojedynczego żołnierza. Tego żołnierza trzeba dozbroić, a więc dać mu cały sprzęt taktyczny – broń, amunicję i cały suport, dzięki któremu będzie mógł funkcjonować. Jeżeli mamy kilku takich żołnierzy, to trzeba ich zgrać w sekcje: 6-, 8-, czy 12-osobowe. Z sekcji będziemy tworzyć pluton. Później z plutonów trzeba zrobić kompanię i tak struktury zaczynają się rozwijać. Tych wszystkich ludzi trzeba nakarmić, obsłużyć, dać im spanie i tak dalej, i tak dalej. W rezultacie to wszystko zaczyna się nam robić naprawdę duże. Po co to mówię? Nie tylko po to, żeby uzmysłowić laikom, jak skomplikowane organizacyjnie jest wojsko. Chodzi też o to, żeby lepiej pokazać, że takie ochotnicze zaciągi, nieważne, czy są to sekcje, czy samotne wilki na początku walk dorzucane do struktur ukraińskich, będą dużo bardziej efektywne niż stworzony z nich na szybko oddzielny legion nieznający terenu, języka, systemu dowodzenia i łączności. Na początku, zaznaczam. Jak wspomniałem wcześniej, każdą grupę najpierw trzeba ze sobą zgrać – a na to potrzeba tygodnia, miesiąca, w zależności, jaki ludzie mają poziom i w jakim są wieku. Trzeba też przydzielić im łącznika. Więc to nie jest tak, że daje się żołnierzom broń i stawia ich wszystkich w linii, jak podczas I czy II wojny światowej, gdy był wytyczony front. Walka w mieście jest specyficzna, to są oddziały, na kształt kłów, które się ze sobą ścierają. Dzisiejsza technologia pozwala walczyć nam skutecznie na 400-800 metrów. Mamy snajperów, kto kogo później wytropi, zobaczy, ludzie giną, i z jednej i z drugiej strony.
Broń Boże nie chcę przez to powiedzieć, że pomysł takich oddziałów jest pomysłem złym. Wręcz przeciwnie, takie inicjatywy są bardzo potrzebne. One bardzo dobrze wpływają na morale obrońców. Ale to musi być poparte nie tylko indywidualnymi umiejętnościami, to musi być poparte dobrym wyposażeniem i dowódcami. Nie zapominajmy też, że Ukraińcy walczą na własnym terenie. Przecież widzimy, co się tam dzieje, gdzie Rosjanie zostali zastopowani. Ukraińcy bronią własnych miast, znają w nich skróty, boczne uliczki. Ktoś, kto przyjeżdża z Anglii, Francji, Hiszpanii czy z Polski, inaczej się będzie poruszał po tym terenie, a każde miasto jest przecież inne. Więc, patrząc na całokształt, tak, uważam, że ta inicjatywa jest potrzebna, jest budująca, ale ona na chwilę obecną nie przeważy szali zwycięstwa. Nie wiemy, ile ten konflikt zbrojny będzie trwał. Jeżeli potrwa jeszcze miesiąc, dwa, trzy, to dopiero po tym czasie ktoś, kto dzisiaj zaciągnął się do tej legii cudzoziemskiej (oczywiście ci, którzy przeżyją, to też trzeba zakładać, bo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą), zacznie być wartościowym członkiem ukraińskich sił. Bo „Huzia na Józia” to zrobili Rosjanie, wchodząc na Ukrainę dużymi siłami (prawie stutysięczna rosyjska armia) i można zobaczyć, jak skończyli, gdy Ukraińcy dobrze się do tego przygotowali, a przygotowali się naprawdę dobrze.
Pokusiłby się pan o prognozy co do wyniku tego konfliktu?
– Na to trzeba popatrzeć pod kątem tego, jak długo wytrzyma Rosja, bo Putin nie może pozwolić sobie na przegraną. Putin okłamuje swoje państwo. Putin zaczyna mieszać też na północy, koło Finlandii. Więc myślę, że w jego głowie może się toczyć plan, żeby pokazać swoim obywatelom, że cały świat jest przeciwko nim i ewentualna przegrana wyniknie z tego, że Rosjanie zostali sami, bo wszyscy są „źli”. A więc trzeba pokazać, że ten konflikt nie jest tylko na Ukrainie, że jest szerszy. I tutaj mówię już o nas, Polakach, bez paniki, ale czym dłużej ten konflikt trwa, tym bardziej możemy zerkać na wschód z niepokojem. Gdyby Putin zajął Ukrainę od razu tak, jak planował, to na jakiś czas byłby pewnie zaspokojony. On robiłby swoje, czyli to, co znamy z historii, dając nam na parę może paręnaście lat spokoju. Dzisiaj tego spokoju nie mamy, na wschodzie trwa wojna i trzeba nie jakoś z niej wybrnąć, ale wygrać z Putinem na Ukrainie w imieniu Europy. Ale raczej poza długim i krwawym konfliktem, widziałbym rozwiązanie w tym, że ci wszyscy rosyjscy oligarchowie dostają tak po tyłku, że jednak car spada z tronu. I tu bym upatrywał nadziei najszybszego rozwiązania i zakończenia wojny.
A pucz wojskowy jest realny?
– Typowo wojskowy nie, raczej cichy, salonowy, gdy oligarchowie stwierdzą, że Putina trzeba po prostu obalić. To zrobią ludzie, którzy mają potężne pieniądze i cichych sprzymierzeńców wśród popleczników Putina. Żołnierze na dole tego nie zrobią, nie zrobią też tego pułkownicy i generałowie. Myślę, że pucz może zrobić biznes i to ten naprawdę gruby, który powie w końcu: kuźwa, opamiętajmy się, mamy szaleńca. Chociaż część osób twierdzi, że Putin nie jest szaleńcem.
Jak w kontekście wojny ukraińsko-rosyjskiej, w pana ocenie, wypada polskie wojsko? A ściślej: jak poradzilibyśmy sobie, gdybyśmy byli na miejscu Ukrainy?
– To trudne pytanie. Przede wszystkim od pewnego czasu nie ma mnie już w Wojsku Polskim. Nie widzę go teraz od środka. Zadaje mi pan to pytanie też w bardzo trudnym czasie… Jeżeli powiem panu prawdę, to ktoś może powiedzieć, że sieję defetyzm. Ale ze względu na to, kim jestem i co robię, dostaję bardzo dużo maili i listów nie tylko od naszych żołnierzy, ale i policjantów. I z ich relacji nie wyłania się dobry obraz polskiego wojska. Niestety. Uważam, że mamy w Polsce kilka „struktur”, które nie oczyściły się po ‘89 roku. To jest na pewno kler, który nie rozliczył się z czasów komuny i dlatego ma w środku takie bagienko, jakie ma. I to jest jeszcze właśnie wojsko polskie. To, co zostało stworzone w jednostce specjalnej w której służyłem, miało szansę powstać dlatego, że pan generał Petelicki stworzył GROM od zera, z dużym naciskiem na zmianę mentalną. Wojsko nadal tkwi koncepcyjnie w uwikłanej przeszłości z tym, że dostaje już częściowo wyposażenie w nowe technologie, ale tam dalej jest oszukiwanie się. Dlaczego? Zaraz panu odpowiem, czemu wojsko jest dla mnie instytucją, w której kłamie się najbardziej. Wojsko jest popsute przez górę, czyli polityków, którzy je kontrolują. Politycy oszukują, a w wojsku się kłamie. Musi się kłamać, bo jeżeli kapral zameldowałby swojemu porucznikowi, że żołnierze nie są wystarczająco wyszkoleni, że sprzęt jest nie taki, to nie byłoby zwrotki, że faktycznie sprzęt jest nieodpowiedni, że faktycznie żołnierze nie są szkoleni w nowoczesny sposób, tylko kapral jest do dupy. A więc kapral melduje porucznikowi, że wszystko jest dobrze. Porucznik, i tak wiedząc, że jest do dupy, melduje pułkownikowi, że jest dobrze, bo jakby zameldował, że wszystko jest źle, to by się okazało, że nie system jest zły, tylko porucznik. I pułkownik, wiedząc o tym wszystkim, wiedząc, że to jest dziadostwo, dalej kłamie „w górę” do generała. Ten, choć wie dokładnie, że jest dziadostwo, bo sam też był kiedyś kapralem, melduje politykom, że jest wszystko dobrze. Na dowód tej obłudy ma pan to, że w zeszłym roku odszedł dowódca marynarki wojennej. Bo w końcu się wkurzył i powiedział, że przecież musimy mieć na czym pływać. W wojsku są takie jednostki, takie struktury, w których nie da się okłamać. To jest na przykład lotnictwo. Jeżeli będziemy kłamać w lotnictwie, to spadnie nam samolot i będziemy później szukali mgły nad Smoleńskiem, prawda? Podobnie na morzu. Morze nie wybacza błędów i nie można wypływać na byle czym. Gdybym ja kłamał w mojej jednostce, to teraz bym z panem nie rozmawiał, bo pewnie bym nie wrócił z jednej z operacji w której walczyliśmy na bliskim kontakcie z przeciwnikiem. My nie szkolimy się po to, żeby maszerować i choć jeden z dowódców wypominał nam, że „niby w GROM-ie, a maszerować nie potrafią”. My prowadziliśmy operacje przeciwko naprawdę wrednym typom. Więc jakbym oszukał kolegów i dowódcę, że potrafię strzelać, a bym nie potrafił tego robić, albo jakbyśmy oszukiwali, że na system szkolenia jest dobry, a nie jest, to byśmy po prostu poginęli. Wojsko polskie nie miało jeszcze powiedziane „sprawdzam”. Mówię to z wielką odpowiedzialnością. Ilość i treść maili, które dostaje od młodych chłopaków, ale też i od trzydziesto-, czterdziestolatków, jest taka, że chętnie kopnąłbym w dupę wszystkich polityków, którzy dzisiaj mądrzą się, mówiąc o wojsku. W wojsku nigdy nie byli i nie mają na ten temat zielonego pojęcia, tylko oglądają pięknie maszerujące parady. A restrukturyzacje wojska rozpocząłbym właśnie od zmiany polityków, którzy się zajmują siłami zbrojnymi.
Jestem też wielkim, ale to naprawdę wielkim, przeciwnikiem wszelkich defilad i parad. Wiem, ile sił i środków żołnierze muszą poświęcić na to, żeby przeparadować się przez Warszawę – co z wojskowego punktu widzenia nie ma żadnego sensu. Moi rozmówcy często mi mówią i piszą, że kurde, nie możemy pojechać tam, bo nie ma paliwa, nie możemy strzelić z tego, bo nie ma pieniędzy na amunicję. Możemy natomiast być przez trzy dni pod Warszawą i tłoczyć się, żeby się przedefilować, choć to z naszego punktu widzenia nie jest nam do niczego potrzebne. Natomiast z krajowo-politycznego już tak. Jestem weteranem, jestem „ze środka”, więc wiem, o czym mówię. Takie przykłady można by mnożyć, bo to były też wszystkie odwiedziny naszych polityków w Iraku czy Afganistanie. One były potrzebne żołnierzom? W życiu! Oni mieli tam swoją robotę, oni walczyli za swój kraj, za siebie a tu nagle trzeba było wszystkie operacje zostawić i przez trzy dni szykować się, bo przyjeżdża sobie pryncypał, żeby zaistnieć w mediach. Niestety nie mam dobrego zdania na temat tego, co dzieje się w naszym wojsku i myślę, że to jest czas, żeby zacząć o tym mówić jak najgłośniej. Jak zamieciemy tę sprawę pod dywan teraz, to ktoś kupi kolejne 300 czołgów, sławiąc siłę pancerza w chwili, gdy to już zmierzch tego rodzaju formacji. Temu, kto kupuje te 300 czołgów, pokazałbym, co dzisiaj dzieje się z nimi pod Kijowem – dla rakiety wystrzelonej z drona nie ma znaczenia, jakiej klasy to czołg, czy jest ruski czy amerykański. Los jego załogi jest ten sam. I jak ktoś sobie wymyśli, że podwoimy armię, to mu pokażę, w jak ogromnych ilościach giną słabo wyszkoleni żołnierze z niedoborem sprzętowym. Dzisiaj liczy się jakość, a nie ilość i żeby skutecznie walczyć, trzeba mieć dobrze opłacanych profesjonalistów z odpowiednim sprzętem.
Od czego zatem zacząłby pan restrukturyzację wojska? Które obszary, pana zdaniem, wymagają najszybszej modernizacji? A może trzeba wszystko budować od nowa, bo już nie ma co łatać?
– Nie likwidowałbym wszystkiego, bo nie wszystko jest złe. Na początku restrukturyzacji zrobiłbym remanent i zostawił to, co jest dobre, z czasem zastępując pozostałość nowymi, ale sprawdzonymi, rozwiązaniami, które są już w nowoczesnych armiach. Mamy podobne problemy, jak Ukraińcy, którzy podczas tej wojny borykają się z brakami w obronie przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. To dziś jest podstawą. Rosyjskie czołgi do nas nie przyjadą, niewiele ich po wojnie na Ukrainie zostanie, a nawet jeśli, to mamy drony i granatniki z wyszkolonymi w ich obsłudze żołnierzami (bo stosunkowo łatwo jest wyszkolić żołnierzy do obsługi broni przeciwpancernej, ziemia-ziemia, czy ziemia-powietrze). Ale nie jesteśmy chronieni z powietrza. I dzisiaj właśnie w powietrzu Rosjanie nieźle sobie nad Ukrainą dokazują – wystrzeliwują rakiety, lotnictwo bombarduje miasta… Więc powinniśmy jak najszybciej zapełnić tę lukę w uzbrojeniu. Zostawić już czołgi, a wyposażać wojsko polskie w drony, z tym, że nie tylko kupować je w całości od kogoś, ale rozwijać własną technologię, która pozwala na ich produkcję. Mamy producentów w Polsce, mamy też własne patenty, a poza tym, można też produkować na licencji. Słowem, mamy potencjał, żeby nie tylko zrobić dobry produkt, ale też rozwinąć go i wznieść na niesamowicie wysoki poziom. Wystarczy pieniądze przeznaczone na Abramsy wpompować we własny przemysł. Zacznijmy być bardziej samowystarczalni, przestańmy tylko kupować u naszych sojuszników.
Warto popatrzeć na to też pod kątem gospodarczym, zwłaszcza, że zachodnie firmy wykupują naszych fachowców i dzięki temu tworzą swój sprzęt. Ale temu nie są winne koncerny zbrojeniowe, tylko nasi politycy. Dlatego może pan przytoczyć na początku artykułu z tym wywiadem moje słowa: „Restrukturyzacja polskiego wojska powinna się zacząć od wymiany polityków, którzy wojskiem zarządzają”. Mówię wprost, bo jak widzę, że w komisji ds. wojska czy służb specjalnych siedzi sobie muzyk, to zastanawiam się o co chodzi. W swoim życiu raz napisałam piosenkę, w innej nawet zaśpiewałem, ale czy to znaczy, że nadaję się do tego, żeby być w jakiejś komisji i przesłuchiwać muzyków? Lubię muzykę, ale czy to oznacza, że mam kwalifikację do tego, żeby być w jury np. Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina? A tak działają politycy – bo któremuś mundur się podoba, albo któregoś wujek był myśliwym, to on teraz będzie się wojskiem zajmował w sejmowej komisji. Jestem za tym, żebyśmy zaczęli wprowadzać do polityki byłych żołnierzy, ale nie generałów, bo generałowie mieli swój czas, będąc w czynnej służbie, a spieprzyli go całkowicie. Gdy słyszę generałów, którzy mówią, że mamy zapaść w wojsku, to się pytam: „Ale zaraz, zaraz, panie generale, przecież pan generał to był dowódcą wojsk lądowych, a drugi pan generał był szefem sztabu i za panów kadencji nic się przecież nie zmieniało, a byli panowie decydentami”.