poniedziałek, 3 maja 2021 07:09

Z Krakowa do Kenii, by uratować 237 dziewczynek. Możesz im pomóc

Autor Mirosław Haładyj
Z Krakowa do Kenii, by uratować 237 dziewczynek. Możesz im pomóc

Ewa Korbut, jako wolontariuszka, po raz pierwszy do szkoły-sierocińca Shalom Home w kenijskim Mitunguu pojechała w 2018 roku. Dwa lata później udało się jej wyjechać na dłużej. W tym czasie doszło do zmiany przepisów dotyczących prowadzenia placówek dla dzieci. Według nowych wytycznych rządu, chłopcy i dziewczęta nie mogą już spać w jednym budynku. W związku z tym, we wrześniu dach nad głową ma stracić 237 podopiecznych sierocińca.

Ewa, po swoim pierwszym, zaledwie 5 dniowym pobycie, z Mitunguu wyjeżdżała ze łzami w oczach. Kenijski sierociniec skradł jej serce. W trakcie swojego pobytu, który zaczęła w 2020 r., rząd zmienił przepisy dotyczące funkcjonowania takich placówek, jak SHALOM HOME. Okazało się, że sierociniec, w którym do tej pory przebywa ok. 500 dzieci, musi zostać przekształcony w ośrodek tylko dla chłopców. Przyszłość 237 dziewczynek stanęła pod znakiem zapytania. Dotychczasowi zarządcy nie chcą jednak odsyłać sierot, dla których alternatywą jest najczęściej ulica lub patologiczna rodzina. Aby kenijskie dziewczynki mogły kontynuować naukę i dalej rozwijać się w godnych warunkach, trzeba wybudować dormitorium. Jego koszt to 550 tys. zł.

Zbiórkę można wesprzeć na poniższej stronie:

https://wspieram.oaza.pl/campaigns/chce-zostac-w-domu/?fbclid=IwAR1SnSLXJJAJVpl4HvY3xdzXxBX_h0O_QGDhaaVlDmSYHFPD2x4PICgK_E4

Z Ewą Korbut organizatorką zbiórki na dormitorium im. św. Faustyny porozmawialiśmy na temat życia w Shalom-Home oraz tego, co czeka jego podopieczne w przypadku nie uzbierania potrzebnej kwoty na budowę.

Pani Ewo, jest pani animatorką ruchu Światło-Życie i wolontariuszką, która właśnie pracuje w szkole w Mitunguu w Kenii. Rozmawiamy, ponieważ zamieściła na swoich mediach społecznościowych apel o pomoc w zbiórce pieniędzy na dormitorium dla dziewczynek. Na koncie obecnie znajduje się niecałe 10% potrzebnej kwoty, a czasu na to, żeby zebrać potrzebne finanse, jest niewiele. Budynek, w którym będą mieszkać dziewczynki, musi powstać do września. Jak to się stało, że w tak krótkim czasie potrzebujecie państwo znacznych środków finansowych, żeby zaopiekować się kenijskimi dziewczynkami?
– Sytuacja w Kenii, trochę przez pandemię, trochę przez sytuację, jaka tutaj panuje, nie jest najłatwiejsza. Szkoła (w skład której wchodzą podstawówka i liceum) powstała już jakiś czas temu. Jesteśmy placówką z internatem, w którym mieszkają dzieci, które nie mają rodzin, albo mają takie domy, że dobrze, iż są właśnie w szkole z internatem. Jakiś czas temu ministerstwo wprowadziło takie ustalenia, że dla chłopców i dziewczynek muszą być dwa oddzielne budynki. Naszą szkolę traktowano do tej pory trochę inaczej, ponieważ jesteśmy także sierocińcem, ale niestety, w grę teraz wchodzi wyłącznie biurokracja. Zmienił się urzędnik. Obecny nie jest taki przychylny. Już od jakiegoś czasu mówił: ,,Trzeba będzie wprowadzić zmiany, trzeba będzie wprowadzić zmiany”, no i teraz postawiono sprawę na ostrzu noża. Albo zrobimy tak, że szkoła będzie tylko dla chłopców i dziewczynki stracą dach nad głową, albo zbudujemy nowy budynek. Na obecną chwilę szkoła jeszcze może działać, natomiast powiedziano, że jeżeli od kolejnego semestru, który zaczyna się we wrześniu, nie zmienimy tego, to nie będziemy mogli być oficjalnie zarejestrowaną szkołą.

Rozumiem. Pani Ewo, co czeka szkołę, co czeka dziewczynki, jeśli te warunki nie zostaną spełnione?
– No właśnie, jeśli szkoła nie będzie spełniała tych warunków, nie będzie można kontynuować w niej oficjalnej edukacji. Ministerstwo powiedziało: ,,Nie damy wam gwarancji tego, że będziecie mogli zdawać egzaminy”. Placówka nie będzie uznawana oficjalnie za szkołę. To sprawi, że ani chłopcy nie będą mogli się uczyć, ani dziewczynki. Dzieci nie będą mogły zdać egzaminów i skończyć szkoły. Mam nadzieję, że nie poskutkuje to odesłaniem dziewczynek, które nie wiadomo, dokąd trafią. Nasze uczennice albo mają rodziny jako takiej, albo są z bardzo ubogich rodzin, albo zostały zgarnięte z ulicy. Nie możemy pozwolić im wrócić na tę ulicę. To nie jest tak, jak w Polsce, że, gdy zamykamy jeden budynek, to wysyłamy dziewczynki do innej szkoły, która przyjmie je z otwartymi ramionami. Nie, ten system nie jest taki mocny. Ta szkoła jest oficjalnie placówką prywatną, bo jest sponsorowana przez Polskę i Włochy, no więc te dzieci po prostu będą zostawione na pastwę losu.

Jakie środki musicie zebrać, aby ratować dziewczynki?
– Według aktualnego projektu, który już zrobiliśmy z architektem i inżynierami, potrzeba około 520 tys. złotych. Na wybudowanie budynku z instalacją elektryczną, wodno-kanalizacyjną, z dachem, z rynnami itd. Więc taką sumę zakładamy. Trzeba będzie jeszcze wykończyć łazienki, prysznice i toalety dla dziewcząt. Coś tam już mamy odłożone. Do tego dochodzą, wiadomo, koszty przewalutowania, które będą dość spore i przesyłki pieniędzy (wypłacenia ich tutaj). Dlatego zbiórkę założyliśmy na 550 tys., żeby te pieniądze mogły być bezpiecznie uzbierane i żeby mogły tutaj dotrzeć.

Jaką liczbą dzieci obecnie się opiekujecie? Ile jest dziewczynek, a ilu chłopców?
– W szkole jest teraz ponad 500 uczniów, bo oprócz podstawówki i liceum, o których teraz mówimy (które będą musiały być zmienione), jest też szkoła zawodowa, w której jest około 80 uczniów. Dziewczynek aktualnie zarejestrowanych jest 237.

Jak to się stało, że pani trafiła do Kenii? Afryka jest egzotycznym krajem Nie bała się pani?
–Teraz jestem w Kenii już ponad rok (13 miesięcy już mi stuknęło), ale to nie jest mój pierwszy raz w Afryce. Pierwszy raz przyleciałam tu w 2018 roku, właśnie dlatego, że ruch Światło-Życia już od kilku lat organizuje w Kenii rekolekcje. Dowiedziałam się o tym przez znajomych. Na początku powiedziałam: ,,Nie, nie, nie, to nie dla mnie”. W końcu się złamałam i w 2018 roku byłam tu po raz pierwszy. Przyjechałam na 6 tygodni, a rekolekcje organizowaliśmy w kilku miejscach. W naszym sierocińcu byłam niecałe 5 dni. To było bardzo intensywne 5 dni. To był czas, po którym, pamiętam dokładnie, miałam już wszystko zapakowane, plecak na plecach, dzieci się żegnały, ja płakałam, dzieci płakały. No i wtedy sobie pomyślałam, że fajnie byłoby przyjechać tu na troszkę dłużej, żeby nie tylko przyjść, pobawić się, zrobić coś z dzieciakami, ale zostać z nimi i dla nich na dłużej. Taką chęć wyraziłam właśnie w ruchu Światło-Życie. Wtedy stwierdziliśmy, że, jeżeli w 2019 roku przyjadę i podtrzymam swoją myśl, to zrobimy wszystko, żeby to mogło się udać. No i rzeczywiście, w 2019 roku znowu prowadziliśmy tutaj rekolekcje. Był też ksiądz odpowiedzialny za ruch Światło-Życie w Afryce. Wspólnie stwierdziliśmy, że fajnie byłoby, jakby ktoś został tu na dłużej, żeby kontynuować też nasze działania sponsoringowe dla dzieci w Kenii. W Polsce szukamy rodzin, które biorą konkretne dziecko pod opiekę, no i właśnie dzięki temu mogę być tutaj. Pandemia też sprawiła, że rzeczywiście spędzam tu więcej czasu, niż było to planowane, bo te wyjazdy są teraz bardzo ograniczone, nawet do innych miejsc w Kenii. Niektóre miasta w Kenii są teraz w ogóle zamknięte, przez trzecią falę, o której też mówimy w Europie. Czy się bałam? Na pewno trochę, ale myślę, że bardziej bały się mama i babcia, gdy im powiedziałam o tym wyjeździe. Już chyba wszyscy przyzwyczaili się, że jestem właśnie tą ciocią z Afryki. Rodzina i znajomi spotykają się ze mną na zoomach. W Wigilię byłam ciocią podawaną przez telefon, żeby móc złożyć sobie życzenia.

Jest pani, jak widzę, dobrze zintegrowana z młodzieżą. Jak wygląda pani praca?
– Jeżeli jestem dokładnie tutaj, w sierocińcu, czyli mam tak zwany czas poza rekolekcjami, czas wolny, to robię wszystko, co potrzeba. Jeżeli jest czas wolny z dziećmi, jak dzisiaj, gdy mamy dzień na sprzątanie (starsze dzieciaki pojechały na farmę), to mogę robić właściwie wszystko, co trzeba. Moimi ciężkimi obowiązkami misjonarza są gra w piłkę, puszczanie baniek mydlanych, rysowanie kolorowanek.. Także to naprawdę ciężka, solidna praca (śmiech). Jeżeli coś jest potrzebne, czyli odrabiamy lekcje, albo jest ściana do pomalowania, to właśnie tym się zajmujemy, odrabiamy lekcje i malujemy ścianę. Jeśli jest jakieś spotkanie do przeprowadzenia, to przygotowuję to spotkanie. Ósmoklasiści niedawno mieli egzaminy, w związku z tym zrobiliśmy dla nich warsztaty, jak rozeznawać, co robić w przyszłości. Mówiliśmy o tym, jak pokonywać takie proste trudności, co naprawdę jest w życiu potrzebne. Oczywiście muszę odbębnić swoją codzienną robotę na komputerze. Jestem odpowiedzialna za kontakt ze sponsorami, wysyłam też zdjęcia dzieci. Jakbyście zobaczyli mój telefon komórkowy, albo mój aparat, to mam 100 tys. zdjęć dzieciaków. ,,O, bo to będzie fajne”, ,,o, to jest śmieszne, tu są kochani”.. Oni uwielbiają robienie zdjęć i uwielbiają, jak widzicie, pozować do kamery, więc z tym w ogóle nie ma problemów. No właśnie, zajmuję się też zadaniami fundraisingowymi, jak w wypadku tej zbiórki. Jestem też odpowiedzialna za takie mniejsze rzeczy, więc właściwie co trzeba, to robię. Jestem kobietą pracującą, żadnej pracy się nie boję (śmiech).

Pani Ewo, jak wygląda Afryka oczami Polki, Europejki. Co było dla pani największym zaskoczeniem?
– Przeskok jest duży. Już jak się wysiądzie z samolotu, to widać różnice. Gdy staniemy na zwykłej alejce, to nie zobaczymy klonów, topoli i akacji, tylko jakieś zupełnie niespotykane rośliny. Gdy idę drogą do miasta, przez taki bananowy rejon, to spotykam spacerujące tam małpy. To, że na ulicy widzę czające się na jedzenie małpy, w Polsce nie byłoby normalne i dla mnie dalej nie jest (śmiech). Jedzenie jest inne, ludzie są inni, tradycje są inne, msza w kościele jest inna, szkoły są inne, ale nic nie jest lepsze/gorsze. Nigdy tak tego nie porównuję, na pewno jest inne i do tego się przyzwyczajam. A kiedy ja im opowiadam, że u nas nie je się tego, co u nich, że ja nie mam w Polsce czegoś takiego, jak ich gideri i chapati, wtedy oni się dziwią i pytają: „Jak to?”. Pokazywałam im przez całą zimę zdjęcia śniegu i bałwana, ale jak wytłumaczyć, co to jest śnieg dzieciom, które żyją w tak ciepłym rejonie? Tłumaczyłam im, że na przykład jeśli ktoś tutaj nabije sobie guza, to dajemy mu taki kawałek lodu, żeby sobie go przyłożył i trzymał. Powiedziałam im, że śnieg to właśnie coś takiego, tylko że jest wszędzie. Jak mówię im, że u nas w kościele się nie tańczy, to oni pytają, co w takim razie robimy na mszy. Tłumaczymy im też, że u nas jest bardzo mało takich szkół z internatem, jak ich i niewiele placówek, które mają mundurki. Wtedy odpowiadają: ,,Tak? To szkoły mogą być inne?”. Niektórzy potrafią coś powiedzieć po polsku. Przebojem jest tutaj ,,Sroczka kaszkę ważyła”, która za bardzo nie jest do wymówienia, ale ćwiczą.

Na koniec chciałem zapytać o to, jak poważna jest sytuacja, o której mówiliśmy na początku, czyli dotycząca dziewczynek. Mówiła pani, że te dzieci mogą trafić na ulicę. Jaki los może je czekać? Czy tu chodzi tylko o to, że bezdomne i głodne będą pałętać się po ulicach, czy tu chodzi o jakieś większe zagrożenie?
– Dla mnie już to, że będą na ulicy, jest ogromnym zagrożeniem, bo tu nie ma opieki socjalnej. Ich los jest bardzo niepewny. To, że tutaj trafiły do szkoły, jest dla nich bardzo dużą szansą na zdobycie edukacji. Jeżeli odejdą stąd, w innych szkołach będą musiały zapłacić czesne, którego tutaj większość dzieciaków właśnie nie płaci, bo mamy na to sponsorów z Polski i Włoch. Bardzo dużo dziewczynek, jeżeli z powrotem trafi do swoich rodzin, będzie pewnie bardzo wcześnie wydanych za mąż. Tutaj żonę trzeba wykupić, więc pozbycie się takiej dziewczynki, wydając ją za mąż, jest zyskiem dla rodziny. Czym to poskutkuje? Na pewno nie skończy ona szkoły. Szybko będzie miała dzieci i to dużo dzieci. Odsetek dziewczyn, które wcześnie zachodzą w ciążę, jest bardzo duży. W Polsce może też jest to zjawisko, ale tu jest zupełnie inaczej. Tutaj nie ma opieki, nie ma czegoś takiego, jak dom samotnej matki. Nie ma czegoś takiego, jak zasiłek. Dla tych dziewczynek to naprawdę jest sprawa życia i śmierci. Na stronie zbiórki opisuję historię Polim, która trafiła tutaj, bo wyrzekła się jej rodzina. Trafiła do dalszych krewnych, gdzie była bardzo zaniedbana, bita, więc uciekła. Po prostu uciekła. Usłyszała o naszej szkole i ksiądz ją tutaj przyniósł. Teraz zostaje z nami, nieważne czy są wakacje, czy święta. Ona nie tylko sama się uczy, ale też bardzo nam pomaga przy młodszych dzieciakach. Nawet w tym tygodniu ma taki dyżur, podczas którego będzie się zajmować tą najmłodszą ekipą, której, jak widać też na załączonym obrazku, energii nie brakuje.

Fot.: Ewa Korbut

Rozmowy na Rękawce

Rozmowy na Rękawce - najnowsze informacje

Rozrywka