- Przed wylotem do Tokio pożegnała mnie żona. Powiedziała: jedź, zrób, co masz zrobić i wracaj. To z perspektywy czasu było najlepsze pożegnanie, jakie sobie mogłem wymarzyć – mówi Szymon Sowiński, paraolimpijczyk, który wrócił z najważniejszych zawodów ze srebrnym medalem w strzelaniu. O sporcie niepełnosprawnych i drodze na podium rozmawiamy z wicemistrzem olimpijskim ze Staniątek w gminie Niepołomice.
Szymon Sowiński - strzelec, paraolimpijczyk z Rio de Janeiro, w paraolimpiadzie brał udział drugi raz. „Najlepsze, co w życiu zrobił, to rozpoczął treningi strzeleckie. Wielokrotny mistrz Polski, rekordzista świata. W Rio otarł się o podium - w Tokio trzymamy kciuki za medale” - napisał, prezentując jego osobę na Facebooku Polski Komitet Paraolimpijski. I faktycznie nie zawiódł – zdobył srebro w strzelectwie z 25 metrów w kategorii SH1 i pierwszy, historyczny medal paraolimpijski w strzelectwie dla Polski.
Już po powrocie został uhonorowany na Zamku Królewskim w Warszawie wraz z innymi paraolimpijczykami odznaką "Zasłużony dla sportu", którą otrzymał od wicepremiera Piotra Glińskiego. Na co dzień mieszka w Staniątkach, ale reprezentuje Start Zielona Góra. O sporcie niepełnosprawnych i drodze na podium rozmawiamy z wicemistrzem olimpijskim z gminy Niepołomice.
Urodził się pan jako osoba w pełni sprawna. Jednak w pana życiu było wydarzenie, które na zawsze zmieniło pana życie, a niektórym zupełnie przekreśliłoby życie. Stracił pan nogę. Jak poradził sobie pan z tym doświadczeniem?
– W 2010 roku w wyniku wypadku komunikacyjnego amputowano mi prawą nogę poniżej kolana. Jechałem do domu, ale dojechałem trzy miesiące później. Lekarze w szpitalu Żeromskiego uratowali mi na szczęście kolano. Reszta potoczyła się sama. Trzeba było jakoś stanąć w cudzysłowie na nogi i żyć dalej.
Jest pan niezwykle silny psychicznie. Wiele osób ma olbrzymie problem, żeby sobie poradzić z takim doświadczeniem. Co dla pana było największym wsparciem?
– Myślę, że największym wsparciem dla mnie była rodzina i znajomi oraz moja wtedy narzeczona. Przyszła żona odwiedzała mnie codziennie w szpitalu. Bardzo dużo osób codziennie mnie wspierało, przychodziło porozmawiać, odwiedzało. Myślę, że to był taki impuls, który pozwolił mi zapomnieć o tym, że nie mam nogi. Jak sobie poradziłem? Myślę, że to jest kwestia indywidualna. Mi to jakoś się udało. Nie miałem z tym jakichś większych problemów. Po prostu - zdarzył się wypadek i trzeba żyć dalej. Nie cofnę czasu.
Jest pan osobą niepełnosprawną, protezowaną. Jak wygląda właściwie sytuacja w Polsce, jeśli chodzi o protezy? Czy ciągle jeszcze potrzebne są zbiórki, czy osoba, która znajdzie się w takiej sytuacji, jak pan, i straci kończynę, może w ogóle liczyć na refundację protezy? Jak to wygląda?
– Na refundację protezy możemy liczyć z Narodowego Funduszu Zdrowia. Z Pefron-u również, natomiast przede wszystkim ja korzystałem z programu, który się nazywa Aktywny Samorząd. To są pieniądze, bodajże co dwa czy cztery lata, które przysługują na remont i na protezę dla osoby aktywnej zawodowo i to są pieniądze, które rzeczywiście pomagają w uzyskaniu mobilności i w uzyskaniu. Normalnego chodzenia. Natomiast pozostałe środki nie wspomagają tak, jakby każda osoba po amputacji tego sobie tego życzyła.
Strzelectwem zajmował się pan już wcześniej, będąc jeszcze osobą w pełni sprawną, ale wtedy to było tylko hobby. Gdy został pan osobą niepełnosprawną, zaczęło to stanowić bardzo ważną część pana życia.
– W 2010 roku straciłem nogę, natomiast strzelałem już wcześniej. Kupiłem sobie pistolet w 2006 roku i wtedy na poddaszu próbowałem swoich sił sam, się ucząc. Natomiast później ten pistolet schowałem w futerał i i tak sobie leżał. Odkurzyłem go po wypadku. Zapisałem się do sekcji strzeleckiej do Wisły Kraków. Tam nauczyli mnie strzelać, jak widać, bardzo dobrze.
Wkrótce jednak okazało się że ma pan talent i zaczął pan już odnosić pierwsze sukcesy. Co przesądziło, że postanowił pan całkowicie zaangażować się w strzelectwo.
– W 2013 roku wyjechałem na pierwsze mistrzostwa Polski osób niepełnosprawnych. Wtedy musiałem zmienić klub na Start Zielona Góra, który do tej pory reprezentuję. Tam na dzień dobry uzyskałem brązowy medal mistrzostw Polski osób niepełnosprawnych. Później życie potoczyło się bardzo szybko. Dostałem nominację do kadry. Zacząłem trenować jeszcze więcej, jeszcze mocniej. Pojechaliśmy na mistrzostwa świata do Niemiec. Chwyciłem bakcyla i już postanowiłem nie popuścić, tylko trenować jeszcze bardziej intensywnie, jeszcze lepiej i jak widać, przyniosło to dobre efekty.
Mieszka pan w podkrakowskich Staniątkach. Dlaczego jako zawodnik „opuścił” pan Małopolskę i jest pan reprezentantem Zielonej Góry?
– Niestety, w Małopolsce nie ma (przynajmniej mi nie wiadomo, żeby był) klubu strzeleckiego osób niepełnosprawnych. Infrastruktura dla osób niepełnosprawnych, mogę powiedzieć, praktycznie nie istnieje. Owszem, ja jestem amputantem i nie mam problemu z wejściem po schodach, ale istnieje w Polsce bardzo dużo osób, które jeżdżą na wózkach. W Krakowie nie ma strzelnicy pneumatycznej, na której mogliby rozpocząć swoją przygodę ze strzelaniem. Strzelnica na Wiśle Kraków jest na 3 piętrze. Trzeba wejść po schodach, nie ma windy, nie ma toalet. Nie słyszałem, żeby gdzieś tutaj w okolicy była strzelnica stuprocentowo przystosowana do dla osób niepełnosprawnych.
Jednak to tutaj w dużej mierze przygotowywał się Pan do olimpiady. Na YouTube można zobaczyć film, w którym pan mówi o tym, że pandemia była dla pana czasem wyjątkowo intensywnego treningu. Trenował też pan tutaj strzelanie. Gdzie można było pana spotkać na treningach?
– Można było mnie spotkać w Zielonej Górze, do której bardzo często musiałem jeździć, żeby podnosić swoje umiejętności. Strzelałem na Wiśle, strzelałem również Myślenicach, przygotowując się już do igrzysk paraolimpijskich. W Myślenicach jest kryta hala, dzięki temu treningi do konkurencji na 25 i na 50 m mogłem zacząć już wcześniej. Zazwyczaj trenujemy to w okresie letnim, kiedy jest ciepło, bo te konkurencje zazwyczaj strzela się na zewnątrz. Ja już byłem przygotowany na starcie, bo to miałem już przećwiczone przez strzelane w okresie między styczniem a kwietniem. Trenowałem praktycznie codziennie, co drugi dzień. Na koniec moich przygotowań udałem się do Tarnowa, do LOK. Tam zostałem bardzo gorąco przyjęty. Strzelałem tam 25 i 50 metrów dzięki prezesowi Jerzemu Madejowi, któremu bardzo dziękuję.
Wyjaśnijmy: żeby trenować potrzebuje pan odpowiednią przestrzeń, żeby strzelać, bo strzela pan z różnych odległości: 10, 25 i 50 metrów i zimą potrzebna jest panu hala, żeby się przygotowywać, bo na zewnątrz nie da się po prostu zwyczajnie trenować.
– Nie da się oczywiście. Można w domu strzelać na 10 metrów. Mam taki system elektroniczny. Podpina się odpowiednik lasera do końcówki pistoletu i laser później pokazuje na komputerze wyniki i drgania rąk. Natomiast jest to tylko element wspomagający główne ćwiczenia. Trzeba jednak odbyć je na strzelnicy, a w zimie bardzo ciężko znaleźć tutaj w okolicy strzelnicę, która by była relatywnie ciepła, żeby nie było za zimno, bo to też niestety ma znaczenie. Kiedy jest zimno, to nie dość, że ciało jest wychłodzone, to palec zaczyna zamarzać. Nie da się robić tej pracy, którą ja powinienem zrobić.
Nie udałoby się panu odnieść tego sukcesu, gdyby nie ludzie, którzy pana wspierali. Wielką rolę w pana karierze sportowej odgrywają pana najbliżsi: żona, teściowa, która państwu pomaga. Macie państwo z żoną dwoje małych dzieci. Jak to wygląda logistycznie? Jak sobie radzicie?
– Okres przygotowań od początku roku był bardzo ciężki. Właśnie przede wszystkim logistycznie. Żona jadąc do pracy zawozi dziecko do przedszkola, a ja w międzyczasie lecę na jeden trening, potem drugi. Później odbieram dziecko z przedszkola. W międzyczasie moja mama bądź teściowa przyjeżdża do zabawy z młodszą córką po to, żebym ja mógł ćwiczyć i trenować. Ja przyjeżdżam do domu z dzieckiem z przedszkola, przebieram się i idę do lasu pobiegać. Do tego jeszcze mam zajęcia ogólnorozwojowe. 5-6 dni w tygodniu praktycznie nie było mnie w domu.
Ale to było możliwe tylko dzięki temu też, że jednak zakwalifikował się pan i zdobył stypendium. Mógł się pan temu już całkowicie poświęcić.
– Gdyby nie stypendium sportowe za 7 miejsce na Mistrzostwach Świata naprawdę byłoby ciężko o taki wynik, który w tej chwili zdobyłem.
Może nie wszyscy mają tego świadomość, ale ta olimpiada w Tokio to nie była pana pierwsza olimpiada, bo udało się panu zakwalifikować też na olimpiadę w Rio i mógł pan tam też reprezentować Polskę. Zresztą z dużym sukcesem, bo to zdobył pan tam czwarte miejsce.
– Tak. Czwarte miejsce to do tej pory był mój największy sukces w karierze. Bardzo się z tego powodu cieszyłem. Niemniej jednak z perspektywy czasu to czwarte miejsce, owszem, jest wielkim osiągnięciem, natomiast ja tam pojechałem taki troszeczkę „zielony”. Chciałem zobaczyć, jak wygląda ta impreza. Teraz natomiast byłem lepiej przygotowany. Nie powiem, że na medal, ale byłem przygotowany tak, jak powinien być przygotowany strzelec. Wiedziałem, co mam robić, kiedy i gdzie. No i udało się przede wszystkim w pierwszy dzień dotrzeć do finału pistolecie pneumatycznym. Tam zająłem 6 miejsce. Koledzy z innych reprezentacji w tym momencie byli lepsi. Trzeba im pogratulować zwycięstwa, natomiast mi pozostawało walczyć dalej. Mieliśmy jeden dzień przerwy. W kolejnym dniu trafiłem do finału w pistolecie sportowym i tam zdobyłem medal.
Czy spodziewał się pan, że będzie pan drugi, że wróci pan z medalem? Jak pana pożegnali najbliżsi?
– Najważniejsze jest, żeby w ogóle odnieść taki sukces na olimpiadzie. Bardzo miło i fajnie pożegnała mnie żona powiedziała mi dokładnie: jedź, zrób, co masz zrobić i wracaj. To z perspektywy czasu było najlepsze pożegnanie, jakie sobie mogłem wymarzyć. Myślę, że to też było to ziarnko, które pozwoliło mi zdobyć medal.
Czy w tym sporcie jednak najważniejsza jest kondycja fizyczna, czy właśnie ta mentalna?
– Myślę, że wszystko po trochu jest ważne, natomiast u nas przede wszystkim wiek nie gra roli, a może nawet czym ktoś starszy, tym lepszy, bo u nas jednak jest przewaga mentalna. Tu trzeba być mocnym psychicznie, spokojnym, wyciszonym. Ja nie potrzebuję aż takiej wydolności jak pływak czy biegacz na 400 czy 500 metrów. Ja wygrywam siłą spokoju.
Kibicowali panu też reprezentanci Polski w strzelectwie, którzy startowali wcześniej przed panem na olimpiadzie. Jak pan uważa, czy w ogóle Polska ma szansę właśnie w tej dyscyplinie na osiągnięcie sukcesu?
– Kibicowali mi zawodnicy, którzy byli na olimpiadzie i im tak naprawdę niedużo brakło (do podium – przyp. red.). Ja jako strzelec wiem ile oni włożyli pracy i wysiłku w to, żeby w ogóle tam pojechać, bo sama kwalifikacja na igrzyska olimpijskie to jest naprawdę wielkie wyrzeczenie – tysiące godzin spędzonych na strzelnicy, tysiące powtórzeń. Więc dla nich to na pewno nie było łatwe. Tomasz Bartnik i Aneta Stankiewicz w karabinie naprawdę byli o włos od finału. Mam bardzo dobre relacje z Klaudią Breś, która podpowiadała mi, przesyła mi zdjęcia z strzelnicy kulowej z 25 m, ponieważ również strzela pistoletem pneumatycznym i pistoletem sportowym, więc ja, już na dzień dobry, jadąc na igrzyska w Tokio widziałem tę strzelnicę na zdjęciach, wiedziałem czego się spodziewać, więc ze swojej strony mogę jej podziękować.
Wrócę do tego przygotowania mentalnego. Czy pan też korzystał ze wsparcia kogoś, kto pana ustawił psychicznie, żeby ta presja nie przeszkadzała panu wykonaniu tych zadań, które ma pan do zrobienia na olimpiadzie?
– Od lat współpracuje z panią psycholog sportu Marzanną Herzig, wykładowcą na AWF-ie w Krakowie. Myślę, że to w głównej mierze jej zasługa, że moja głowa funkcjonowała tak, a nie inaczej. Więc znów z tego miejsca bardzo jej dziękuję.
Czy uważa pan, że warto zachęcać do tej dyscypliny sportu młode pokolenie? Od kiedy można uczyć dziecko strzelania i czy samemu warto zainteresować się taką dyscypliną?
Strzelectwo niektórym kojarzy się zazwyczaj z ekranem telewizora i z „zabijankami”, z krwią, natomiast zapraszam wszystkich gorąco na strzelnicę. Proszę, spróbujcie swoich sił. To wcale nie jest takie proste, ani też takie trudne, jak się wam wydaje. Myślę, że dzieci już od 12. roku życia mogą już przyjść. Trzeba zobaczyć, sprawdzić, czy ktoś się tym zainteresuje, bo tutaj jest największy problem. Ktoś musi się zainteresować i ktoś musi chcieć. Tu jest potrzebna siła spokoju i zainteresowanie. Nie można nic robić na siłę.
Teraz przyszedł czas, kiedy w końcu zbiera pan efekty tego wieloletniego wysiłku. Czy te sukcesy też przekładają się na jakieś wsparcie finansowe? Jak właściwie wygląda ta sytuacja? Z czego pan się właściwie utrzymuje? Czy wystarcza tylko sport?
– W tej chwili, po tych igrzyskach, będą miał stypendium na rok, z opcją przedłużenia na kolejny. Jest to stypendium ministerialne za drugie miejsce igrzysk paraolimpijskich. Oprócz tego dojdą jeszcze nagrody z miasta Zielona Góra oraz od marszałka województwa lubuskiego, którego jestem honorowym przedstawicielem. Bardzo chciałbym podziękować prezes Startu Zielona Góra, pani Danucie Tarnawski, która wspomagała mnie, jak tylko mogła, zanim to wszystko osiągnąłem. To dzięki niej i dzięki trenerowi Markowi Marusze jestem tu, gdzie w tym momencie jestem.
Na pewno są tacy, którzy chcieliby mieć autograf olimpijczyka i pogratulować panu sukcesu. Gdzie będzie można się z panem spotkać w najbliższym czasie?
– W najbliższy piątek w Staniątkach w Domu Kultury jest planowane przywitanie mojej osoby. W sobotę jestem w parku w Niepołomicach na Senioriadzie i może gdzieś na mieście.
Bardzo dziękuję za rozmowę, gratulujemy sukcesu i mam nadzieję, że za cztery lata znów będziemy się cieszyć, tym razem ze złotego medalu.
– Dziękuję bardzo.
fot. Mateusz Łysik / Głos24, fb. Polski Komitet Paraolimpijki, Fb. Szymon Sowiński