Ireneusz Krosny – niesamowity artysta, mim, który wypracował swój oryginalny i niepowtarzalny styl gry aktorskiej, swoimi występami rozśmiesza dziś cały świat.
Bardzo wcześnie, bo w wieku 14 lat, zaczął Pan naukę pantomimy. Jak do Pana decyzji podeszli rodzice i koledzy?
– Początkowo dość obojętnie. Ot, chwilowa fascynacja – przejdzie mu. Rodzice byli nawet trochę zadowoleni, że bądź co bądź teatr, więc dość ambitne zajęcie. Jedno jest pewne, kiedy już wówczas mówiłem, że będę mimem, nikt w to nie wierzył.
Co Pana zafascynowało w pantomimie?
– Najważniejszym elementem, który na samym początku pociągnął mnie do pantomimy, był świat złudzeń. Widziałem rzeczy, które naprawdę nie istnieją. Fascynowało mnie to i podziwiałem ludzi, którzy to potrafili. Czyli w istocie to technika pantomimy była tym pierwszym magnesem. Dopiero po kilku latach zacząłem doceniać pantomimę również za inne rzeczy.
Domyślam się, że aby być mimem sam talent nie wystarczy. Dużo trzeba ćwiczyć i szlifować umiejętności?
– Oczywiście. Nauka pantomimy zaczyna się od sportu. Trzeba po prostu powiększyć generalnie możliwości swojego ciała. Potem pojawia się trening sprawności specyficznej, czyli ogromna ilość różnych ćwiczeń koordynacyjnych, w których mim uczy się posługiwania się poszczególnymi częściami ciała niezależnie, czyli w odseparowaniu od pozostałych. Ten etap zaczyna już wyglądać nieco „dziwnie”. Potem, bazując na zdobytej sprawności pojawia się technika pantomimy, czyli zasady tworzenia świata wokół mima - tworzenie przedmiotów, kontrapunkt, identyfikacja, przemieszczanie się w przestrzeni i przemieszczanie samej przestrzeni itd. Ten etap jest fascynujący. Potem przychodzi stworzenie roli i tu rzeczywiście trzeba mieć talent aktorski, jak w przypadku każdego aktora.
W 1992 roku założył Pan „Teatr Jednego Mima”. Jakie były początki?
– Rozpoczynając działalność solową, miałem już za sobą dziesięć lat pracy w zespołach. W pierwszym uczestniczyłem, w drugim byłem współzałożycielem, a trzeci był już całkowicie moim teatrem. Zakładając własny teatr chciałem stworzyć teatr zawodowy. Szybko jednak okazało się, że praca z ludźmi to przede wszystkim problem rotacji członków grupy. Ktoś odchodzi z tych, czy innych powodów i trzeba na to miejsce przyjąć nową osobę, z którą trzeba zacząć pracę od początku. To był dość frustrujący proces. Dlatego po trzech latach podjąłem decyzję o rozwiązaniu teatru i rozpoczęciu działalności solowej.
Ma Pan swój oryginalny, niepowtarzalny styl gry, poruszania się na scenie. Nigdy też nie maluje Pan twarzy – dlaczego?
– Mój styl wyróżnia ogromna naturalność ruchu. Do tego stopnia, że niektórzy mimowie zarzucają mi nawet, że to już nie jest pantomima. Ja odpowiadam na to, że nie interesuje mnie zupełnie spieranie się o definicje. Technika, którą się posługuję, zjednuje mi publiczność na całym świecie, dlaczego miałbym to psuć, dostosowując się do jakichś przyjętych z góry założeń?
Swego czasu powstał nawet spór w łonie międzynarodowego jury na festiwalu „Kremnicke Gagy”, gdyż z jednej strony dyrektor festiwalu powiedział mi po spektaklu, że przez 30 lat piastowania tego stanowiska nie widział takich reakcji publiczności, a w czasie obrad większość jury była za przyznaniem mi głównej nagrody. Wówczas jednak czeski mim, będący członkiem jury powiedział, że absolutnie nie zgadza się z nagrodą dla mnie, między innymi dlatego, że „tak się nie otwiera drzwi”. Całą sytuację opowiedział mi potem inny juror, który podszedł do mnie, żeby przeprosić za werdykt. Najlepszą pointą tej historii jest fakt, że mimo usilnych starań, nie znalazłem w Internecie żadnych informacji na temat dokonań owego czeskiego mima.
W mojej grze aktorskiej staram się przede wszystkim być jak najbliżej naturalnego ruchu człowieka. Technika pantomimy jest u mnie traktowana jak dykcja u aktora słowa - ma być, ma czynić wszystko czytelnym, ale ma nie zwracać uwagi sama na siebie. Dlatego też nie maluję twarzy, bo jest do dla mnie pewien rodzaj maski. Wolę mieć zupełnie naturalną twarz, jak każdy z ludzi, którzy na mnie patrzą.
Pańska sztuka jest zrozumiała dla każdej publiczności. W czym tkwi klucz do sukcesu?
– Myślę, że częściowo już na to pytanie odpowiedziałem, pewien naturalny styl gry ma tutaj niebagatelne znaczenie, ale wydaje mi się, że istotna jest również twórczość. Scenki, które przedstawiam, w niemal stu procentach są tworzone przeze mnie i widocznie ten typ humoru odnajduje drogę do ludzkich serc. Sam byłem ciekaw, jadąc choćby do takich krajów jak Chiny, Korea, czy Turcja, jak publiczność przyjmie spektakl. Okazało się jednak, że wszędzie przyjęcie było dobre.
Skąd czerpie Pan pomysły do tworzenia scenariuszy? Co stanowi inspirację?
– Niestety nie ma jakiegoś cudownego źródła scenariuszy. Owszem zdarza się, że coś czasem wpadnie do głowy, ale najczęściej trzeba spędzić sporo czasu na myśleniu, zanim dojdzie się do dobrej koncepcji. Najważniejsze jest zapisywanie wszystkiego w jakimś kajeciku, bo z doświadczenia wiem, że pomysły uciekają. Zapisywanie sprawia, że zaglądając w taki zeszycik, po jakimś czasie odkrywamy wiele ciekawych, a zapomnianych pomysłów.
Czy podczas występu nie ma Pan ochoty czasem się po prostu odezwać? Zamiast wszystko przedstawiać jedynie mimiką i gestem.
– Zupełnie nie. Grając, wchodzi się w pewien rodzaj języka i nawet gdy coś się improwizuje, odruchowo robi się to w języku ciała. Absolutnie nie ma takich myśli.
Który z występów szczególnie utkwił Panu w pamięci?
– Trudno powiedzieć. Było wiele takich, które gdzieś zostawiły jakieś ciepło w sercu. Nawet ostatnio, w maju, miałem taki występ na Teneryfie. Ogromny plac z ustawioną sceną i trybunami. Z boku szumi sobie ocean, jest ciepła noc, gram spektakl dla ponad dwóch tysięcy widzów. Ludzie siedzą na ławkach, krawężnikach lub wprost na ziemi, a ci, którym zabrakło miejsc, po prostu stoją. Są całe rodziny, starsi, młodsi, dzieci. Nie są to łatwe warunki dla mima, ale spektakl się rozkręca. Na koniec widownia wstaje z miejsc i klaszcze na stojąco. I kiedy po kolejnym bisie myślę, że to już koniec, widownia zaczyna mi coś śpiewać. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego, żeby widownia w podziękowaniu za spektakl zaczęła coś śpiewać. To są takie chwile, które gdzieś tam w sercu zostają.
Czy po tylu latach występowania na scenie ma Pan jeszcze tremę?
– Oczywiście doświadczenie robi swoje, ale zawsze pojawia się stres, kiedy robi się coś po raz pierwszy. Jednak stres nie zawsze jest zły. W czasie spektaklu występuje pewien rodzaj nadzwyczajnej mobilizacji organizmu. Polega to nie tylko na tym, że nie czuje się bólu, czy zmęczenia. Bywa nawet tak, że kiedy człowiek przyjeżdża na występ przeziębiony, to na czas spektaklu, katar i kaszel znikają i wracają dopiero kilka minut po spektaklu. Niektórych ludzi stres obezwładnia, innych mobilizuje. Dla mnie zdecydowanie stres jest po prostu dodatkową mobilizacją.
Gra Pan w różnych krajach. Czy każda publiczność śmieje się tak samo?
– W zasadzie tak. Oczywiście są drobne różnice, na przykład w Korei Południowej ludzie wydają okrzyk przed każdą salwą śmiechu. Jednak tak generalnie reakcje są podobne. Natomiast trzeba pamiętać, że są elementy spektaklu, które trzeba sprawdzić przed występem w obcym kraju. Są to przede wszystkim gesty liczenia na palcach, powitania i gesty wprost zastępujące słowo, jak kciuk uniesiony w górę jako „OK” itp. Nie w każdym kraju te elementy wyglądają i znaczą to samo.
W ubiegłym roku, podczas Euro 2012, wspólnie z Jakubem Błaszczykowskim, Krzysztofem Hołowczycem, Krzysztofem Ziemcem i Radosławem Pazurą dopingował Pan Polaków do wzięcia udziału w kampanii „Kibicuj rodzinie!”, której przesłaniem jest zachęcenie małżonków, by na nowo odkryli wartość wspólnych rozmów i randek. Sam od wielu lat jest Pan w szczęśliwym związku małżeńskim. Jakie wskazówki, jako ambasador akcji, mógłby Pan dać parom, oddalającym się od siebie...?
– Myślę, że są dwa najważniejsze fundamenty. Pierwszy to dobrze ustawiona hierarchia wartości. W życiu nieraz trzeba podejmować trudne decyzje i wówczas dobrze ustawione priorytety pozwalają podejmować dobre decyzje. Po drugie trzeba zarezerwować dla siebie czas. Podam przykład jak to działa. Kiedy człowiek zaczyna karierę, cieszy się, że w ogóle ktoś chce go oglądać. Jednak kiedy kariera się rozkręca, propozycji jest coraz więcej, coraz bardziej prestiżowych i lepiej płatnych. W pewnym momencie miałem taki miesiąc, że miałem dwadzieścia sześć dni wyjazdowych, czyli byłem cztery dni w domu. Siedliśmy sobie z żoną i zadaliśmy pytanie, czy o to nam chodziło. Stwierdziliśmy, że nie i wprowadziliśmy limity miesięczne. Odtąd występowałem maksymalnie czternaście dni w miesiącu. Pewnego razu przyszła propozycja z USA - trasa przez całe Stany, od wybrzeża do wybrzeża, sześć miesięcy. Była to szansa zrobienia kariery w USA. Jednak w tym okresie żona miała urodzić nasze drugie dziecko. Odmówiłem. Oczywiście dla kariery to źle, ale dzięki temu mam tę samą żonę przez ponad dwadzieścia lat, a dzieci znają mnie z domu, a nie z telewizji. Kiedy się wie, że rodzina jest ważniejsza niż kariera, czy pieniądze, łatwiej jest podejmować takie decyzje.
Jak najczęściej spędza Pan wolny czas?
– Zdecydowanie najczęściej na spotkaniach z rodziną lub zaprzyjaźnionymi rodzinami. Dzieci bawią się z dziećmi, dorośli z dorosłymi. Często śpiewamy razem, przechodząc przez niemal całą historię polskiej piosenki. Myślę, że nie ma nic cenniejszego niż relacje z ludźmi. W mojej pracy zjeździłem naprawdę wiele krajów świata, ale jestem pewny, że dużo bardziej „szczęściodajne” jest po prostu bycie naprawdę razem.
A gdy ma Pan chwilę wyłącznie dla siebie, woli Pan książkę, sport, muzykę...?
– Jak już jest taki moment, to zaczynam od gry na klawiszach. To takie moje hobby.
W tym momencie jako mim jest Pan u szczytu formy, czy jednak zastanawiał się Pan już, czym zajmie się na „emeryturze”?
– Zobaczymy, co się wydarzy.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Anna Piątkowska-Borek