sobota, 5 czerwca 2021 06:09

Kto fałszuje Jezusa? Lisicki odpowiada

Autor Mirosław Haładyj
Kto fałszuje Jezusa? Lisicki odpowiada

Paweł Lisicki w swojej najnowszej książce „Kto fałszuje Jezusa? Odpowiedź na oskarżenia współczesnych ateistów”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Esprit, wyrusza w prawdziwe śledztwo, które demaskuje fałszywe ideologie niszczące Kościół katolicki.

Autor uważnie przygląda się tezom głoszonym przez czołowych krytyków chrześcijaństwa, misjonarzy ateizmu, między innymi Davida Randa czy Richarda Dawkinsa i ukazuje kryjące się w nich fundamentalne błędy oraz pułapki rozumowania. Jak się temu przeciwstawić? Jak rozpoznać fałszywych proroków promujących nowego boga, którym jest ludzki rozum? Jak zdemaskować tych, którzy, w imię walki o powierzchowną prawdę, niszczą tradycję i chrześcijańskie dziedzictwo? I dlaczego komuś tak bardzo zależy na tym, by zabrać Kościołowi Jezusa?

Z okazji premiery porozmawialiśmy z autorem na temat jego najnowszej książki.

Panie Pawle, w przedmowie książki pisze pan o atakach na kościoły z 2020 roku. Czy wydarzenia z zeszłego roku były powodem do napisania tej książki? Czy może nosił się pan z tym zamiarem już wcześniej, a wypisywanie obscenicznych haseł na murach świątyń stało się impulsem i przyśpieszyło proces powstawania?
– Myślałem o takiej książce, która odpowiadałaby na zarzuty różnego rodzaju współczesnych ateistycznych intelektualistów, czy też nowych ateistów, bo oni próbują się tak określać. Sama ta nazwa pochodzi mniej więcej z lat 70-tych, kiedy to grupa najpierw trzech, potem czterech bardzo znanych publicystów i autorów głosiła nową formę ateizmu, a przynajmniej tak próbowała to przedstawić. Wydarzenia z zeszłego roku, czyli protest, a właściwie forma protestu, która się wtedy pojawiła w związku z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, sprawiła, że książka ma taki, a nie inny kształt. Ten impuls, nazwijmy go dodatkowym, był głównym źródłem tego, że książka ostatecznie w takiej formie i w takiej formule powstała. To nie jest oczywiście tak, że uważam, że protesty, które ciągną się do teraz, czyli protesty związane ze Strajkiem Kobiet, z atakami na kościoły, z malowaniem budynków, z przerywaniem liturgii, z atakami na księży (bo to wszystko miało miejsce i ma, choć w mniejszym stopniu) jest wyłącznie efektem tego, że organizatorki strajku naczytały się Hitchens'a czy Dawkinsa i z tego powodu zorganizowały go w takiej formule, w jakiej zorganizowały. To oczywiście nieprawda, ale jestem przekonany, że atmosfera, która jest w tych książkach obecna, zarzuty, które w tych książkach są obecne, weszły w pewien sposób do społecznego krwiobiegu również w Polsce. Docierają do coraz większej grupy ludzi, którzy później uczestniczą lub wspierają tego typu radykalne postulaty i radykalne zachowania antykościelne czy antychrześcijańskie. Jeszcze jedną rzecz trzeba dodać. Na czym polegała inność, specyfika tych protestów? To nie były takie protesty, z jakimi mieliśmy wcześniej do czynienia w Polsce – antyklerykalne, czyli skierowane przeciw kościołowi jako instytucji politycznej czy instytucji społecznej. Na przykład protesty przeciwko temu, że ci, którzy w nich biorą udział, uważają, że kościół ma dużo przywilejów, albo za dużo władzy, albo za dużo do powiedzenia, nie byłyby niczym nowym. Tego typu, nazwijmy to, krytyka kościoła jest czymś w polskiej tradycji stałym i również obecnym w ostatnich latach. Natomiast nowość polegała, moim zdaniem, na tym, że po raz pierwszy organizatorzy tak mocno starali się podkreślić hasło nie krytyki kościoła, tylko ataku na chrześcijaństwo jako takie, albo na kościół jako na instytucję religijną przede wszystkim. I to jest jednak coś nowego. Wcześniej w Polsce istniał dosyć powszechny szacunek do Kościoła jako instytucji religijnej. Oczywiście można się spierać i wskazywać na jej różnego rodzaju niedociągnięcia czy wady w świecie, w jakim żyjemy, czyli w świecie politycznym. I tutaj podglebiem intelektualnym, duchowym jest ruch młodego ateizmu, nowego racjonalizmu, który na zachodzie ma dokładnie taki sam efekt, jak w Polsce: dąży do wyparcia chrześcijaństwa, zniszczenia i obalenia go jako religii z gruntu rzeczy fałszywej.

Na pewno do tych zarzutów, o których pan mówił, jeszcze wrócimy. Ja jeszcze chciałbym zapytać, w jakiej relacji pozostaje pana najnowsza książka do tej wcześniejszej z 2013 roku, zatytułowanej ,,Kto zabił Jezusa?”. Czy możemy mówić tutaj, przede wszystkim ze względu na tytuł, o kontynuacji? Czy jednak po prostu jest to zbieżność?
– Napisałem już trzy, czy właściwie cztery książki, w których zajmowałem się początkami chrześcijaństwa. Pierwszą z nich była ,,Kto zabił Jezusa?”, później ,,Tajemnica Marii Magdaleny”, ,,Czy Jezus jest Bogiem?” i ostatnia – ,,Grób rybaka”. One wszystkie w trochę inny sposób zajmują się tym samym, czyli początkami chrześcijaństwa, wiarygodnością przekazu ewangelicznego, wiarygodnością tradycji apostolskiej i jej pierwszymi momentami. W tym sensie można mówić o kontynuacji. Z pewnością moja najnowsza książka zawiera czy rozwija różne myśli z postaci zalążkowej obecne we wcześniejszych publikacjach. Jeśli chodzi o ,,Kto zabił Jezusa?”, to akurat wątków z niej jest w „Kto fałszuje Jezusa” najmniej. Uznałem, że właściwie na tyle dokładnie opisałem zarzuty oraz fałszerstwa w ,,Kto zabił Jezusa?” i później też rozwinąłem to w książce ,,Krew na naszych rękach”, że w zasadzie tym wątkiem, nazwijmy go, żydowskim, nie ma już potrzeby się zajmować. Chodzi o relację między judaizmem, zniekształceniem tradycji chrześcijańskiej współcześnie. Jest właściwie jedna część książki, gdzie zebrałem najważniejsze zarzuty wobec prawdziwości opisów pasyjnych. Zebrałem te zarzuty, które postawiło dwóch autorów i postarałem się na nie odpowiedzieć, odwołując się właśnie do argumentów historycznych, bo to jest bardzo ważne. Książka ,,Kto fałszuje Jezusa?” oczywiście ma swoje wątki teologiczne, jeśli tak można powiedzieć, i sporo refleksji teologicznej, ale przede wszystkim staram się w niej odwoływać nie do religii czy do teologii, tylko właśnie do historii. Do dokumentów historycznych, do ich interpretacji, do tego, co wiemy tak naprawdę i w oparciu o to, co możemy zbudować. Teologiczność polega na tym, że nie zamykam się tak, jak to robi wielu współczesnych racjonalistów, czy właśnie ateistów, na możliwości działania Boga w historii. Czyli nie wykluczam tego, co nadprzyrodzone a priori. Uważam, że jest to, kiedy nie ma ani mądrzejszego wytłumaczenia, jedno z tych tłumaczeń, do których możemy się spokojnie odwoływać.

Pana książką pisana jest z dużą publicystyczną swadą, do czego zdążył pan przyzwyczaić już swoich czytelników. Posiada ona nawet rys śledztwa dziennikarskiego. Rozumiem, że nie chciał pan pisać nudnej książki akademickiej, w której byłoby pełno przypisów, ale czy ich brak nie może być właśnie zarzutem, że z powodu skupienia się na stylu publicystycznym, pana książka traci na merytoryczności? Pytam, ponieważ, rozprawiając się z różnymi mitami i stereotypami, teoretycznie taka postawa, nazwijmy ją akademicką, wydaje się lepsza. Nikt nie może wtedy zarzucić subiektywizmu, a i komentowanie wydaje się wtedy łatwiejsze, bo książka jest pozbawiona wówczas odautorskiego spojrzenia. Nie chciał pan robić przypisów, bo uważał pan, że książka straci na przyjemności, którą czytelnik będzie czerpał z czytania, czy też nie chciał się pan zagłębiać w literaturę i wykonywać takiej mrówczej pracy naukowej?
– Po pierwsze w tej książce oczywiście nie ma przypisów formalnie, ale są częste cytaty, te cytaty za każdym razem są podane. Każdy, kto chce, może sprawdzić źródło. Jest to widoczne w zasadzie w każdej części książki, w zależności od tego, czym się konkretnie zajmuje. Jeśli ktoś na przykład czyta w rozdziale poświęconym teologii feministycznej o tym, jak pani Karen King ogłosiła, że znalazła papirus dotyczący rzekomego faktu, iż pan Jezus miał żonę, to znajduje całą masę fragmentów, cytatów z książek zarówno jej, jak i innych osób. Oczywiście można cytować na różne sposoby. Można robić tak, że podaje się cytat i odniesienie. Potem zbiera się te wszystkie cytaty. Ja starałem się to ograniczyć do tego stopnia, żeby to nie umożliwiało osobie wykształconej przeczytania tej książki z poczuciem przyjemności. Jeśli ktoś szuka książek bardzo naukowych, to powiedziałbym, że inaczej są napisane właśnie ,,Kto zabił Jezusa?” i ,,Czy Jezus jest Bogiem”. One zredagowane są w mniejszym stopniu w stylu publicystycznym, a w większym używając terminologii naukowej. Ale to, moim zdaniem, dotyczy innej rzeczy, bo nie sposób pisać o nowych ateistach w kategoriach czysto naukowych. Żadna z książek, do których się odnoszę i żadne z tych twierdzeń, które możemy znaleźć w książce ,,Bóg nie jest wielki” czy w książkach Harariego, czy w książkach, o których tutaj wspomniałem, nie są przecież naukowe. Tam nie ma przypisów, nie ma żadnych rozważań naukowych. Są bardzo mocno podane tezy i moja książka, która jest odpowiedzią na to, też musiała to uwzględnić. Zawsze jest tak, że jeśli się pisze coś w rodzaju polemiki, to nie można pomijać tego, z kim się polemizuje lub z kim się prowadzi rozmowę. Inna jest formuła prowadzenia rozmowy na seminarium, kiedy możemy skupić się wyłącznie na takim wyłożeniu argumentów, a inna jest sytuacja, w której mamy do czynienia z żywą, zwartą i ostrą polemiką. To są innego rodzaju formy, ale w żadnym wypadku nie sądzę, żeby ta polemiczność rzutowała (bo to są dwie różne rzeczy) na wiarygodność czy autentyczność. Z czego wynika wiarygodność czy autentyczność? Po pierwsze, czy przytaczam właściwe, czy niewłaściwe źródła – można to sprawdzić. Jak mówię, każdy, kto chce, może sprawdzić, czy te cytaty się zgadzają, czy książki się zgadzają, czy rzeczywiście takie rzeczy miały miejsce, czy nie. A drugą rzeczą jest oczywiście sposób argumentacji. Weźmy konkretny przykład. Rzecz dotyczy tego, czy jest prawdą, że wszystkie znane nam papirusy, wszystkie znane nam rękopisy mają podanych autorów. Liberalna teza głosi, że autorzy ewangelii pojawili się tak naprawdę stosunkowo późno i że imiona, z którymi są związane ewangelie: Mateusza, Marka, Łukasza i Jana, zostały im przypisane dosyć przypadkowo. Teza głosi, że zrobił to późniejszy kościół, że pierwotnie teksty te krążyły w sposób anonimowy, bez podpisów, bez napisów, bo tak naprawdę znajdowały się w kodeksach. No i teraz pytanie brzmi, czy ta teza jest prawdziwa. Żeby ją zweryfikować, należy zrobić jedną rzecz. Trzeba sprawdzić najstarsze zachowane fragmenty ewangelii, które zawierają przypisanie imion. Tak powinniśmy postąpić. Okazuje się, że wszystkie sięgające mniej więcej połowy drugiego wieku, nawet w jednym przypadku pierwszej części drugiego wieku, fragmenty ewangelii, gdzie zawarte są imiona ewangelistów, nie są anonimowe. Czyli nie dysponujemy ani jednym przykładem anonimowej ewangelii. Z tego należałoby wyciągnąć wniosek, że ta teoria jest nieprawdziwa. Ja powołuję się w tym konkretnym przypadku na nazwiska dwóch teologów. Jeden to jest Brant Pitre, współcześnie żyjący amerykański teolog, biblista, który napisał książkę (jeśli tak można powiedzieć) na rzecz Jezusa, gdzie zebrał wszystkie te przykłady różnych fragmentów. Drugim jest nieżyjący już niemiecki historyk, teolog, biblista, Martin Hengel, który dosyć dużo w dwóch książkach właściwie zajmował się tym, o czym tutaj mówię, czyli dokładnym badaniem najstarszych rękopisów ewangelicznych. Oczywiście sam tutaj nie zajmuję się krytyką tekstu i nie zamieszczam zdjęć tych papirusów, ale podaje źródła, w oparciu o które każdy może sprawdzić, czy rzeczywiście mają się tak, jak piszą różnego rodzaju liberalni znawcy, którzy twierdzą, że ewangelie krążyły czas w sposób anonimowy, a przypisanie autorów nastąpiło później w sposób przypadkowy.

Zapytałem pana o przypisy, ponieważ trudno nie odnieść wrażenia, że naukowcy, deklarujący się jako ateiści, postrzegani są jako bardziej wiarygodni. Ich niewiara w Boga ma świadczyć o braku naiwności.  Wydaje się, że obecnie autor, który sam się deklaruje jako wierzący, jest w gorszej sytuacji niż niewierzący naukowiec, który przedstawiany jest jako bardziej racjonalny.
– Tak, oczywiście i to rzeczywiście jest bardzo trafna uwaga. W tak zwanym dyskursie publicznym (jeśli tak można powiedzieć) ktoś, kto deklaruje, że jest ateistą, jest odbierany jako bardziej obiektywny, bardziej bezstronny i bardziej neutralny. Ja staram się pokazać, że to jest twierdzenie kompletnie absurdalne. Absurdalne z różnych powodów. Po pierwsze w przypadku tych konkretnych, (bo ja nie mówię o wszystkich możliwych ateistach), którymi ja się zajmuję, ostatnią rzeczą, jaką możemy powiedzieć na ich temat, jest to, że oni są neutralni, obiektywni i bezstronni. Wręcz przeciwnie. Oni są wręcz przepełnieni pasją. Ich ateizm nie jest ateizmem zimnym i zdystansowanym, wynikającym po prostu z obojętności czy też ze stwierdzenia ,,ja nic nie jestem w stanie ustalić na ten temat, nie wypowiadam się”. Wręcz przeciwnie, oni są misjonarzami ateizmu, oni są ludźmi skrajnie zaangażowanymi, ludźmi wypowiadającymi bardzo mocne, radykalne sądy i opinie potępienia. Używając określenia, którego zapewne nie lubią, możemy ich nazwać ateistycznymi inkwizytorami, czyli tymi, którzy najchętniej wsadziliby przeciwnika na stos i ogłosili, że chrześcijaństwo jest jedną wielką zakałą ludzkości i należy się tej choroby pozbyć i wyrugować na każdy możliwy sposób. To oczywiście nie ma nic wspólnego z jakkolwiek rozumianą bezstronnością. Po drugie jest pytanie, czy można w racjonalny sposób przedstawić zarzut, który mniej więcej brzmi w ten sposób: czy człowiek, który jest człowiekiem wierzącym, może uczciwie i bezstronnie opisywać swoją wiarę? Bo jeśli może on opisywać bezstronnie i uczciwie, skoro wierzy, a skoro wierzy, to oznacza, że poszukuje uzasadnień dla swojej wiary i w związku z tym nie może być wiarygodny. Powiedzmy, że tak brzmi racjonalnie sformułowany zarzut. Można na niego odpowiedzieć tylko w sensie praktycznym. To znaczy wydaje mi się, że lepiej przyznać się do swojej wiary, nie udawać, że buduje się bez podstaw, nie wiadomo z czego. Trzeba uczciwie mówić o tym, że nie spadło się z księżyca, czy nie przybyło się z Marsa, tylko ma się pewnie przekonania i możemy je poddawać pewnej racjonalnej próbie. Przykładem może być kwestia anonimowości papirusów, który podałem. Pytanie, czy one są anonimowe, czy nie, rozstrzygamy, odwołując się do faktów, czyli do przekazów, do badań nad papirusami. Czy one są podpisane, czy nie są podpisane, to nie jest kwestia mojej wiary czy niewiary, tylko pewnych faktów. Oczywiście ktoś może się upierać i powiedzieć: ,,No to proszę mi pokazać papirus podpisany przez św. Mateusza, pochodzący z roku 70 po Chrystusie”. Oczywiście nie dysponuję (tak jak nikt inny) takim papirusem. To z czym mamy do czynienia, to nie są tak zwane autografy, czyli nie są to pisma podpisane osobiście przez autorów, tylko kopie. Czyli, dzieła, które zostały skopiowane kilkadziesiąt, czasem kilkaset lat później. Ale odpowiadam w prawdzie. Gdybym przyjął tak surowe kryterium, jakiego się ode mnie wymaga, to żadna książka literatury starożytnej nie mogłaby być do nikogo przypisana. Nie mielibyśmy ani dialogów Platona, ani pism Arystotelesa. Nie mielibyśmy Seneki, już nie wspominając o Homerze. Nic byśmy nie mieli, bo wszystkie te dzieła to są odpisy, późniejsze kopie. W wielu przypadkach nawet o 5-10 wieków późniejsze niż źródło, czy pierwotny tekst napisany przez autora. Mówię o tym, żeby pokazać, że kwestia wiary religijnej czy niewiary, w rozstrzygnięciu kwestii anonimowości, tak naprawdę nie ma znaczenia. Znaczenie ma nasza uczciwość. Wiara jest istotna w tym punkcie, że jeśli uda się ustalić pewne fakty zapisane czy opisane w ewangeliach, to najbardziej roztropnym rozwiązaniem, najbardziej roztropną odpowiedzią będzie założenie, że mamy tutaj do czynienia z interwencją nadprzyrodzoną. Nie twierdzę, że najważniejszą rzecz, czyli zmartwychwstanie, możemy naukowo dowieść, bo byłoby to oczywiście absurdalne. Chcę tylko powiedzieć, że szereg różnych przesłanek wskazuje na to, że zmartwychwstanie było zdarzeniem bardzo prawdopodobnym, ale tu już potrzebna jest wiara, żeby przyjąć, że ono faktycznie się wydarzyło.

Spróbujemy odpowiedzieć na pytanie, które zawarł pan w tytule – kto fałszuje Jezusa? Komu miało by na tym zależeć? Jeżeli i tak wiara jest na koniec indywidualną decyzją, o czym pan wspomniał wcześniej, to po co miałyby istnieć środowiska, którym zależałoby na fałszerstwie Jezusa?
– Sprawa byłaby pewnie prostsza, gdyby wiarę można było porównać do ludzi, którzy na przykład zajmują się zbieraniem znaczków pocztowych albo badają życie chrząszczy, albo zajmują się jakimiś bardzo egzotycznymi rodzajami motyli. Gdyby ludzie wierzący funkcjonowali właśnie na takiej zasadzie, to nie byłoby sporu, ponieważ to trochę na zasadzie każdy sobie rzepkę skrobie i jeden wierzy, a drugi nie wierzy i nie ma sprawy. Wiemy dobrze, że sprawa wiary nie jest tylko kwestią pewnego subiektywnego przekonania. Subiektywnego czyli prywatnego, indywidualnego, ale zawiera się w niej również nasz stosunek do całej rzeczywistości i również do jej wymiaru etycznego. Od tego czy wierzymy, że istnieje Bóg (jest wiecznym, sprawiedliwym), czy wierzymy w to, że istnieje prawo naturalne, że istnieje prawo Boże, zależy to, czy uznamy, że człowiek ma swoje obowiązki wobec Boga i nie może bez tych obowiązków żyć. Jeżeli się im sprzeciwia, to popada w stan potępienia, albo w stan odrzucenia. To są bardzo ważne kwestie, odnoszące się do życia społecznego i też tak naprawdę do życia politycznego. Jeżeli wierzymy, że Bóg się objawił i wypowiedział swoje słowo, co więcej, zostawił na ziemi doświadczalny podmiot (Kościół), który tę rolę wypełnia, czyli jest nauczycielem i powiernikiem, któremu to słowo zostało przekazane, to w oczywisty sposób rzutuje to na cały świat (polityczny, kulturalny), na naszą cywilizację i na nasze życie. W związku z tym kwestie religii czy kwestie wiary nie są subiektywne i oddalone, tylko są związane z samym sposobem funkcjonowania naszego życia. W związku z tym nic dziwnego, że ci wszyscy, którzy odrzucali wiarę, czy odrzucali religię, próbowali od samego początku podważyć wiarygodność Kościoła. To jest naturalne. Jeśli chcemy odrzucić roszczenie Kościoła do bycia nauczycielem wiary i moralności, a taką rolę zawsze sobie przypisywał, to trzeba pozbawić go podstaw. Trzeba udowodnić, że to oparcie, na którym Kościół swój autorytet nauczycielski opiera (czyli to, czego nauczał i co robił pan Jezus), jest nieprawdziwe. W związku z tym od wieku XVIII (bo oczywiście dzisiejsi ateiści mówią, że są nowi, ale w żadnym wypadku nie są, oni po prostu powielają różnego rodzaju wcześniejsze twierdzenia), a tak naprawdę od połowy wieku XVII (czyli od momentu kiedy pojawił się polityczno-teologiczny Spinozy) pojawiały się pierwsze próby rozprawienia się z wiarygodnością religii. Chociaż akurat traktat polityczno-teologiczny w mniejszym stopniu zajmował się chrześcijaństwem, w większym stopniu Starym Testamentem, Biblią i Pięcioksięgiem Mojżesza. No ale już wtedy, wraz z rozwojem epoki oświecenia, tych krytyków chrześcijaństwa, tych którzy fałszowali czy próbowali odrzucić prawdziwość przekazów ewangelicznych, było coraz więcej. Można powiedzieć, że taką kluczową postacią, z tego punktu widzenia, był niemiecki uczony Reimarus, który żył w drugiej połowie wieku XVIII. Sam nie opublikował swoich tez, ich fragmentów, bo one tak się nazywały. Zrobił to znany również w Polsce dramatopisarz Lessing (autor dramatu ,,Natan mędrzec”, znajomy Goethego i innych ważnych postaci w niemieckim życiu kulturalnym). We wspomnianych tezach mamy do czynienia z takim całkowitym odrzuceniem wszystkich możliwych roszczeń, wszystkich możliwych tez, na których zbudowane jest historyczne chrześcijaństwo. No i Reimarus uważał, najkrócej mówiąc, że to, co ewangelie opisały, jest prawdziwe tylko w takim zakresie, na który może się zgodzić z tym racjonalny rozum. Racjonalny rozum, czyli oświeceniowy, odrzucający cuda, odrzucający wszystko, co nadprzyrodzone. Czyli na przykład zmartwychwstanie. W jego ujęciu nie było zmartwychwstania, tylko było wykradzenie zwłok Jezusa przez uczniów, którzy później ogłosili, że pan Jezus zmartwychwstał. Nie było żadnych cudów, uzdrowień, wskrzeszeń, nie było chodzenia po wodzie i jeziorach, nie było zgromienia burzy i tak dalej. Ten sposób myślenia, który w takiej radykalnej formule pojawia się u Reimarusa, oczywiście pojawiał się również w tekstach wielu innych racjonalistycznych myślicieli, np. u Feuerbacha. Cała tradycja marksistowska, ale też tradycja liberalnego protestantyzmu, która to chrześcijaństwo odrzucała, widziała w panu Jezusie albo jakiegoś proroka, albo nauczyciela moralności, albo liberalnego rabina i tak dalej. To wszystko są różnego rodzaju formuły zafałszowania czy odrzucenia tego podstawowego przekazu. Za każdym razem chodziło w nich nie tylko o kwestię czysto historyczną (czyli o to, jak rzeczy się miały), ale też o kwestię jak najbardziej współczesną dla tych ludzi i dla nas (czyli co wynika z tego dla współczesnego nam chrześcijaństwa, jakie ono powinno być, co wynika z tego dla nauki kościoła i dla jego autorytetów). Wiara zawsze była rozumiana, tak jak mówię, nie tylko jako przekonanie jakieś tam obojętne i prywatne, ale jako coś, co formułuje nasz pogląd na świat.

Panie Pawle, na koniec bardziej osobiste pytanie. Czy podczas prac, nie tylko nad tą książką, ale też tymi wcześniejszymi, o których pan wspominał, było coś, co pana zaskoczyło (czy to podczas researchu, czy w trakcie badania i czytania tych prac, którymi się pan zajmował)?
– Jeśli chodzi o ostatnią książkę ,,Kto fałszuje Jezusa?”, to chyba nie. Może dlatego, że w przeczytałem już tyle różnych książek, że tak naprawdę nie bardzo wierzę, że coś mogłoby mnie zaskoczyć. Muszę jednak powiedzieć, że, gdy pisałem pierwszą serię (czyli ,,Kto zabił Jezusa?” w 2013 roku, czyli 7-8 lat temu), wtedy rzeczywiście mnie uderzyło, jak bardzo rozpowszechnione jest przekonanie, że, nazwijmy to, w opisach ewangelicznych mamy do czynienia z próbą oczernienia żydów, bo do tego to się sprowadza. Z informacją że ewangeliści, zaczynając od świętego Marka, który jest uważany za najczęściej piszącego, równocześnie przyjęli jako rzecz właściwie niewątpliwą, oczywistą, że będą próbować wybielić Rzymian. Wybielić czyli znieść odpowiedzialność, winę ze strony rzymskiej i przerzucić ją na stronę żydowską. No i to było w tym sensie uderzające dla mnie, bo, kiedy zaczynałem o tym czytać, pisać, łatwo było zauważyć, że ewangelie są w sprawie odpowiedzialności dosyć jednoznaczne (czyli wyraźnie wskazują na władze żydowskie, elity, przez które rozumieją arcykapłanów, arystokratów i faryzeuszy oraz również na daleko posuniętą współpracę i wsparcie dla tych elit ze strony ludu żydowskiego). Tymczasem, jak czytałem wtedy pierwszy raz współczesnych biblistów i teologów, ta perspektywa, czy ten sposób opisu w ich oczach, nagle znikał kompletnie. Pojawia się w związku z tym myśl: Zaraz, żeby tak mocno stawiać tezę, że ewangelie wybielają lub oczerniają, oznaczałoby to, że musimy dysponować jakimiś dodatkowymi materiałami, które by taką tezę uzasadniały. Gdybyśmy dzisiaj na przykład przeczytali (żeby dać jakieś porównanie, posłużę się takim całkowicie absurdalnym), że podczas powstania warszawskiego Rosjanie na masową skalę udzielali pomocy powstańcom? To absurdalna teza, ale gdyby była ona głoszona coraz częściej, a my byśmy pierwszy raz się z nią zetknęli, najpierw bylibyśmy wyjątkowo zaskoczeni, bo cała nasza wiedza i dokumenty, do których mamy dostęp, wyraźnie wskazują, że wojska sowieckie stały po drugiej stronie Wisły i czekały, aż powstanie się wykrwawi. No więc, gdyby ktoś zaczął dzisiaj rozpowszechniać taką tezę i ona nagle zaczęłaby się pojawiać jako tak zwana oczywista (stykalibyśmy się z nią w książkach, na wykładach, w wypowiedziach publicznych rożnych znanych ludzi), zaczęlibyśmy zadawać pytanie: ,,Czyżby pojawiły się jakieś całkowicie nowe, nieznane dokumenty, które by takie podejście uzasadniały?”. Gdyby się okazało, że żadnych takich dokumentów nie ma, to byśmy byli przekonani, że pojawienie się tej tezy nie ma nic wspólnego z działalnością historyczną, tylko z prowadzoną przez kogoś (w tym przypadku zapewne przez współczesną Rosję) kampanią dezinformacyjną albo kampanią propagandową. Myślę, że taki wniosek byśmy wyciągnęli, podobnie jak taki wniosek wyciągamy z innych tez Putina, mówiących o tym, że Polska parła do wojny z Rosją i była sprzymierzeńcem Hitlera. To są tezy oparte na jego chciejstwie i działalności propagandowej. W podobny sposób byłem zaskoczony, kiedy z podobnymi tezami (oczywiście analogia nie dotyczy treści tylko mechanizmów, struktury) zetknąłem się podczas pracy nad książką ,,Kto zabił Jezusa”. Wtedy zapoznałem się z masą wypowiedzi współczesnych biblistów i teologów, gdzie, moim zdaniem, głównymi motywami były kwestie ideologiczne i polityczne, a nie motyw historyczny czy badawczy.

Rozmowy na Rękawce

Rozmowy na Rękawce - najnowsze informacje

Rozrywka