Znał go, choćby z wyglądu, każdy, kto przyjeżdżał nad Jezioro Żywieckie. Charakterystyczny kapelusik, postura, no i broda. Stąd nikt się nie dziwił, gdy do Jerzego Ziomka, twórcy żywieckiego WOPR-u, znajomi zwracali się per „Rumcajs”. Legenda żywieckich ratowników odeszła nagle i zdecydowanie za szybko, bo w wieku siedemdziesięciu lat.
O jego śmierci 29 listopada zeszłego roku pisali wszyscy. I trudno się dziwić. „Z wielką przykrością zawiadamiam, że dziś w wieku 70 lat zmarł Jerzy Ziomek, który wszystkim nie tylko w Żywcu i na Żywiecczyźnie, przez swój charakterystyczny wygląd i strój znany był jako Rumcajs. Legendarny ratownik wodny, przewodnik górski, wieloletni szef miejscowego WOPR-u. Uratował dziesiątki ludzkich istnień, był człowiekiem pełnym humoru, werwy, organizatorem wielu akcji społecznych, zawsze mającym swoje zdanie, walczącym o sprawy ratownictwa wodnego. Dziś nasze miasto straciło wspaniałego, oddanego sprawie człowieka. Cześć Jego Pamięci!” – napisał burmistrz Żywca Antoni Szlagor. Z kolei ratownicy żywieckiego Oddziału Rejonowego Beskidzkiego WOPR-u w informacji zawiadującej o odejściu swojego założyciela napisali: – Odszedł na wieczną służbę nasz Prezes Jerzy „Rumcajs” Ziomek. Przez większość swojego życia zarażał swoją pasją kolejne pokolenia ratowników i pasjonatów. Dzięki Jego oddaniu nasze Jezioro było zawsze bezpieczne. Spoczywaj w pokoju, Prezesie.
Pożegnanie człowieka, który wychował całe pokolenia ratowników, odbyło się 4 grudnia zeszłego roku. Po mszy w kościele pw. Miłosierdzia Bożego przy ulicy Moszczanickiej w Żywcu został pochowany na cmentarzu Przemienienia Pańskiego przy ulicy Komonieckiego w tym mieście.
Swój przydomek zdobył jeszcze w latach 60. i to paradoksalnie nie nad wodą, a na górskich szlakach Beskidów, gdzie jako przewodnik oprowadzał wycieczki. Ale jego prawdziwą pasją była woda. Nad jeziorem zorganizował pierwsze stanowisko ratunkowe. Z czasem stało się ono profesjonalną placówką. Nie sposób zliczyć osób, którym uratował życie albo on, albo pogotowie, które powołał, podobnie jak nie da się wymienić zasług, które oddał ukochanej przez siebie Żywiecczyźnie.
Jerzy Ziomek prowadził także ośrodek rekreacyjno-wypoczynkowy „u Rumcajsa”. Teraz kierują nim jego żona i córka. Jak obie panie zdradziły w rozmowie z naszą redakcją, chcą, żeby powstało w nim muzeum poświęcone zmarłemu. Z wdową po Jerzym Ziomku, panią Haliną porozmawialiśmy na temat jej męża – człowieka, który stał się legendą Jeziora Żywieckiego.
Jakim człowiek prywatnie był pan Jerzy?
– Był super ojcem, dobrym mężem… Dbał o rodzinę i starał się zapewnić jej byt.
Wszyscy pamiętają pana Jerzego jako oddanego swojej pasji organizatora i twórcę żywieckiego WOPR-u. Był pełen energii i entuzjazmu. Czym była dla niego praca ratownika?
– Mąż dosłownie żył tym. To była jego pasja i od samego początku, od kiedy tylko znalazł się nad jeziorem i jak nad nim osiadł, to cały czas się tym zajmował. Można powiedzieć, że utrzymywało go to przy życiu. Woda to był jego żywioł. WOPR, pomoc ludziom to było coś, co się w życiu dla niego liczyło.
Jak zaczęła się jego przygoda z WOPR-em?
– Początki były skromne. Na początku był kajak, łódka z wiosłami. Dopiero z czasem, dużo później pojawiły się motorówki. Początki z pewnością były trudne, ale jego to nie zrażało. Dążył do tego, żeby coś stworzyć, żeby coś powstało.
Ośrodek rekreacyjno-wypoczynkowy, który pani prowadzi nazywa się „u Rumcajsa”.
– Tak, po śmierci męża nie zmienialiśmy nazwy. Uznaliśmy, że nie ma takiej potrzeby, że powinna być taka, jaka była.
Może przybliżyć nam pani jego historię? Jak doszło do jego założenia?
– Mąż pracował w „Beskidianie”, ośrodku istniejącym już wcześniej. Niedaleko niego zaczął się budować ośrodek WPC-u. Mąż zrezygnował z pracy w „Beskidianie” i przyjął pracę w WPC-u, który w sumie już wtedy należał do WOPR-u. Najpierw pracował w charakterze dozorcy, stróża, później został dozorcą ośrodka. Później nadarzyła się okazja, żeby wydzierżawić ośrodek. W międzyczasie WPC zrezygnował z obiektu i udało się go spłacić. Tak powstał ośrodek „u Rumcajsa”.
Jak poznała pani pana Jerzego?
– No, to muszę panu powiedzieć, że wychowaliśmy się razem, bo my mieliśmy budynek w kamienicy, a za płotem mieszkał mój przyszły mąż. Znaliśmy się od dziecka, razem graliśmy w piłkę i jeździliśmy na nartach.
Kiedy pogłębiło się państwa uczucie?
– Miałam 17, może 18 lat. Wtedy zaczęliśmy ze sobą chodzić. Pobraliśmy się, gdy miałam 20 lat.
Czy bała się pani o niego, gdy był nad wodą?
– Trudno w takiej sytuacji nie mieć jakiegoś lęku, obawy. Zawsze gdzieś w sercu było, że coś może się stać. Wie pan, jak to jest. Czasem kogoś się ratuje, a samemu traci się życie. W dodatku mieliśmy dwójkę dzieci.
Pan Jerzy uratował setki osób. Czy miał kontakt z tymi osobami?
– Nie przypominam sobie, żeby ktoś tu przyjechał i mu podziękował. Natomiast wiele razy oddawaliśmy poszkodowanym swoje rzeczy, ubrania, koce… Ale to pomijam, trzeba było pomóc, dawaliśmy.
Czy ta pasja nie przysłaniała rodziny?
– Nie. Czasem się zdarzało, że mógłby częściej być z dziećmi, ale okazywało się, że zaczynała się akcja. Wtedy znikał, ale wracał z powrotem, aby się nimi zająć, więc dzieci tego nie odczuły. Ja też nie, bo uważałam, że trzeba ludzi ratować. Zresztą wciągnął dzieci do WOPR-u. Starsza córka zrobiła kurs ratownika, potem kurs motorowodny i mąż zabierał ją na akcje ratownicze.
Rozumiem, że wszyscy państwo pływacie?
– Dzieci pływają jak ryby, ja troszeczkę gorzej. Może nie miałam tyle czasu, aby trenować, ale moje dzieci czują się jak ryby w wodzie.
Czy to prawda, że potrafił wytrzymać pod wodą 4 minuty i zanurkować na głębokość 20 metrów?
– Tak, to jest prawda. Kiedyś go sprawdzali i rzeczywiście okazało się, że może tyle wytrzymać. Miał kiedyś operację na serce i podczas niej okazało się, że lekarze nie potrafili z powrotem schować płuc, bo tak były rozbudowane od nurkowania. Lekarze powiedzieli, że urosły od nurkowania.
W jakich okolicznościach zmarł pan Jerzy?
– Mąż miał mocną astmę i problemy z sercem. Ostatnio zmienił lekarza i czuł się rewelacyjnie. Tego dnia dostał ataku duszności, od rana był pod tlenem WOPR-owskim, ale tlen się skończył, a duszności nie. Zadzwoniliśmy po pogotowie, które podłączyło tlen. Gdy lekarz zrobił EKG, okazało się, że już było migotanie przedsionków. Zabrali męża do Wilkowic, nad czym bardzo ubolewam. Żałuję, że nie zabrali go do nowego szpitala w Żywcu, gdzie jest OIOM, natomiast przewieźli go do Wilkowic, gdzie go nie było. Stan zaczął się pogarszać, a nie można było go przetransportować do Żywca, bo nie było lekarza, który mógłby towarzyszyć mu w podróży (taki jest wymóg). Nie mógł to być ratownik. Lekarza sprowadzano z Bielska, więc jak go zabrano o 16:00 po południu, to dopiero o 23:00 wieczorem był w Żywcu. Troszkę się to dłużyło. W nocy raz stanęło mu serce, ale go odratowali, potem drugi raz, a trzeci raz o 12:45 w niedzielę i już nie udało się go odratować. W sobotę zabrało go pogotowie, a w niedzielę już niestety…
Proszę wybaczyć pytanie, może pani nie odpowiadać, jeżeli nie chce, ale myśląc o mężu, za czym tęskni pani najbardziej?
– Przede wszystkim za nim. Jestem w ośrodku i nie ukrywam, że jest mi ciężko. On wszystko prowadził, ja byłam żoną u boku. Jest mi ciężko. Mam przy sobie córkę, wnuczkę, które wspierają mnie cały czas (druga córka jest w Szwajcarii) i pana, który razem z nami pracuję. Mam nadzieję, że razem damy radę. Córka obiecała mężowi przy pożegnaniu, że zrobi wszystko, by ośrodek istniał i tego chcemy dotrzymać. Mąż to zaczął, a my dla jego pamięci chcemy to nadal prowadzić.
Jak mówi córka: tato patrzy z góry, dodaje nam sił i nas wspiera…
Fot.: Archiwum prywatne Haliny Ziomek