czwartek, 2 maja 2019 13:40

Historia pewnego zegara. Rozdział II. Odcinek 10

Autor Bernard Szwabowski
Historia pewnego zegara. Rozdział  II. Odcinek 10

Chłop zbladł, widzę, że się przestraszył, bo takiego obrotu sprawy zapewne się nie spodziewał. Szybko odpiął z szyi konia naszelnik, a potem postronki i ciągnie go za kantar, mówi do niego już innym tonem, a koń leży dalej. Miał na wozie jakieś stare wiaderko, złapał go i w pośpiechu pobiegł do pobliskiego strumyka. Nabrał wody i pędzi z powrotem, aż ta woda rozlewa mu się wokół. Przybiegł i wszystką wodę jaką miał w wiadrze chlusnął na łeb koniowi. Reakcja była piorunująca. Koń jak szybko padł, tak również szybko zerwał się z ziemi i stoi. Mieczysław, bo tak było na imię temu rolnikowi nagle ochłódł, nerwy go trochę opuściły, poklepał konia po szyi, złapał ręką za uzdę i poprowadził luźno po łące, bo koń był wyprzęgnięty. Tak szedł z nim około pięćdziesiąt metrów, a gdy wrócili z powrotem, zaprzęgł go do wozu ponownie, chwycił za lejce, w drugiej ręce bat i nie wsiadając na wóz, wio krzyknął do konia, który natychmiast ruszył z kopyta i pogalopował z tym wozem, a Mieczysław za nim, nie mogąc go w żaden sposób powstrzymać, chociaż ciągnął,  szarpał za lejce i krzyczał. Wreszcie trochę chyba wyhamował, bo Mietek dał radę wdrapać się w biegu na wóz jak cyrkowy akrobata, nie zważając na bat, który zginął gdzieś po drodze, a ja straciłem ich już z oczu. Jak się dowiedziałem później obaj dojechali szczęśliwie do domu.

Teraz za znęcanie się nad koniem mógłby iść nawet do więzienia. Koń był winien, bo nie chciał prawie pustego wozu ciągnąć, ale koń to koń, a człowiek to człowiek. Koń nie jest przecież taką istotą rozumną jak człowiek, ale w tym wypadku było odwrotnie. Takie oto scenki rozgrywały się nie tak jeszcze bardzo dawno, bo zaledwie ponad sześćdziesiąt lat temu. Tę scenę pamiętam do dziś z detalami. Był okres, że Gromadzka Rada zatrudniała kilku robotników do budowy drogi, przeważnie do kopania rowów i przygotowania tzw. koryta. Wszystko robiło się ręcznie. W tym czasie zaczęła wchodzić „moda” na tzw. stabilizację gruntu pod nową drogę. Stabilizację cementowo - wapniową. W wykonanym korycie rozprowadzało się warstwę wapna i w odpowiedniej proporcji cement. Do konnego kultywatora, którego rolnicy używali do pracy w gospodarstwie, zaprzęgało się parę koni i tym kultywatorem mieszało się to wszystko z cienką warstwa ziemi, a później po dokładnym wymieszaniu i polaniu wodą – walcowano. Do tego celu używano walca też konnego, który służył w gospodarstwie rolnym do prac polowych. Dopiero na tak przygotowane podłoże kładziono odpowiednią warstwę kamienia. O kamień nie było łatwo ponieważ nasz teren nie obfituje w złoża kamienia. Trzeba go było sprowadzać spoza naszego powiatu. Nie wiem skąd władze  Gromadzkiej Rady dowiedziały się, że takowy kamień, nadający się na budowę dróg można kupić w Drugni.  Drugnia to miejscowość położona około 15 kilometrów za Chmielnikiem. Oczywiście nie przy trasie w kierunku Kielc, ani Pierzchnicy, tylko bardziej w kierunku wschodnim. W tejże Drugni była też Gromadzka Rada, która miała własny wapiennik, tak jak my cegielnię.

Kamień, który kupowaliśmy w Gromadzkiej Radzie w Drugni był odpadem z wapiennika. Na wapno szedł kamień gruby, mniej więcej jednakowej wielkości, a ten który kupowaliśmy był różnej wielkości: grubszy, taka kostka, średni, drobny i bardzo drobny, ale świetnie nadawał się na utwardzenie wiejskich dróg. Przysyłany był wagonami kolejką wąskotorową, najczęściej na stację kolejową w Kazimierzy Wielkiej lub w Wielgusie, a stamtąd furmankami lub traktorem z Kółka Rolniczego na drogi.

Foto 1: Takim pociągiem wożono wszelkie towary.

Żeby zakupić w Drugni kamień trzeba było złożyć zamówienie, które można było doręczyć osobiście lub przesłać pocztą. Aby jednak było szybciej postanowiliśmy pojechać motocyklem.Dlaczego motocyklem? Otóż dlatego, że nikt w Gromadzkiej Radzie nie miał samochodu, a i autobusem nie bardzo było po drodze. Do Chmielnika można było dojechać, a z Chmielnika do Drugni czym? Może był tam jakiś autobus, ale zapewne nie kursował zbyt często i trzeba było długo na niego czekać, a i z powrotem też, więc chociaż niedaleko, to mogło nam jednego dnia zabraknąć na tą wyprawę. Więc postawiliśmy na motocykl. Wybraliśmy pogodny i ciepły dzień i pojechaliśmy z przewodniczącym Falęckim na mojej WFM – ce. Byliśmy młodzi, to zrobiliśmy sobie przy okazji  wycieczkę – przejażdżkę na świeżym powietrzu. Moja WFM – ka nie była pierwszej młodości, ponieważ odkupiłem ją za marne pieniądze od brata, który jeździł nią już ładnych parę lat, a i ja już trochę nią jeździłem.

Foto 2: Mój brat Tadeusz na motocyklu, którym pojechaliśmy z przewodniczącym

Jechaliśmy przez Busko do Chmielnika, tam odnaleźliśmy drogę, którą można dojechać do Drugni i ruszyliśmy. Do celu z Chmielnika było około piętnaście kilometrów, więc w sumie z naszych Donos do Drugni było ponad sześćdziesiąt kilometrów w jedną stronę, dołożyć do tego powrót, przejechaliśmy około sto trzydzieści kilometrów. Jak na moją maszynę, to wcale niemało. Zajechaliśmy szczęśliwie do Drugni, odnaleźliśmy Gromadzką Radę i weszliśmy załatwiać sprawę. Tam przyjęto nas bardzo ciepło, poczęstowano herbatą i po krótkim czasie obaj przewodniczący podpisali umowę na dostawę kamienia, która była już wcześniej przygotowana. Po tych czynnościach przewodniczący i sekretarz Drugni zaprosili nas na obiad do niedaleko położonej małej knajpki. Zaproponowali nam nawet po setce, z czego ja nie skorzystałem, ponieważ byłem przecież kierowcą. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do wapiennika, którym dysponowała Gromadzka Rada w Drugni i ruszyliśmy w drogę powrotną. Jechało nam się dobrze, aż do miejscowości Młyny za Buskiem. W tych to Młynach niespodziewanie coś strzeliło przy moim motorze, który natychmiast zaczął tracić prędkość, pomimo że silnik chodził na wysokich obrotach i po chwili stoimy. Urwał się łańcuch, który napędzał tylne koło. Odprowadziłem motor na pobocze i myślimy co dalej. W pobliżu stał dom, z którego wyszedł jakiś pan i idzie w naszym kierunku. Co się stało? - zapytał i po chwili sam dał sobie odpowiedź, że poszedł łańcuch i zaoferował pomoc. Po dokładnym obejrzeniu tegoż łańcucha okazało się, że nie jest tak źle, bo łańcuch nie urwał się, tylko się rozpiął. Wprowadziliśmy motocykl na podwórko tego pana, który przyniósł odpowiednie narzędzia i w niedługim czasie motor znów był sprawny. Okazało się, że pan, który nam pomógł był mechanikiem, a w dodatku miał własny młyn. Zapłaty nawet nie chciał, ale gdy powiedziałem, że należy mu się przynajmniej pół litra, chętnie wziął równowartość jednej półlitrówki. Jeszcze podziękowanie i ruszamy w dalszą drogę. Do Donos wróciliśmy bez niespodzianek, a na tym łańcuchu jeździłem jeszcze parę lat, dokąd nie sprzedałem motocykla byłemu sekretarzowi Kazimierzowi Nalepie, który był wcześniej sekretarzem Gromadzkiej Rady w Donosach i odszedł dwa lata wcześniej do pracy w powiecie, a na jego miejsce przyszedł Kazimierz Oleś, który uprzednio był sekretarzem Gromadzkiej Rady w Wielgusie.

Ciąg dalszy nastąpi Zdzisław Kuliś

KAPLICZKA

Mała kapliczka przy wiejskiej drodze stoi.

Ile ma lat nikt nie wie,

Stojąc samotnie, żadnej burzy się nie boi,

Przy starym połamanym drzewie.

Droga przed nią asfaltowa

Zasłania w glinie wyrobione dziury,

Wygląda jeszcze całkiem nowa,

Kryjąc wyboje, wyżłobione dłutem natury.

Ową drogą, od zachodu na wschód,

Sunęły konne zaprzęgi,

Którą woził towary gnębiony lud,

A zapłatą były baty i cięgi.

Tędy wojsko na front maszerowało,

Modląc się o zwycięstwo,

Aby swego wroga pokonało,

A Bóg błogosławił ich odwagę i męstwo.

Dla wędrowca kapliczka azylem była,

Wytyczając drogę podróżnym,

Niekiedy wiele tajemnic kryła

O charakterze przeróżnym.

Przed dzikim zwierzem broniła kapliczka mała

Podczas zamierzchłych czasów,

Gdyż jeszcze wtedy stała

Pośród gęstych, dębowych lasów.

Na przestrzeni lat lasy wykarczowano,

Gdyż pola uprawnego było mało,

I przez długie czasy z niego korzystano,

Aby w końcu ugorem stało.

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka