sobota, 24 lutego 2024 05:56

„Ja się tam po prostu rozpłakałem”. Niosą pomoc potrzebującym na Ukrainie od początku wojny

Autor Mirosław Haładyj
„Ja się tam po prostu rozpłakałem”. Niosą pomoc potrzebującym na Ukrainie od początku wojny

– Opowiadam teraz wyrywkowo te historie, ale ta z ładą i powracającymi nią młodymi kobietami, o których wspominałem, była przysłowiową kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Ja się tam po prostu rozpłakałem. Mówię: jedźmy już do domu, nie dam rady już więcej tego słuchać. Nie dam rady słuchać o śmierci, gwałtach – mówi w rozmowie z Głosem24 ks. Maciej Gierula, założyciel i prezes Fundacji Pro Spe, która od początku wojny w Ukrainie niesie pomoc jej mieszkańcom. –Jak Rosjanie weszli, szukali młodych dziewczyn. Ktoś z pistoletem przy skroni zdradził miejsce ukrycia dwóch sióstr. Jedna miała piętnaście, druga, pamiętam dobrze, dwadzieścia dwa lata. Kiedy chcieli zabrać do zbiorowego i publicznego gwałtu tą piętnastoletnią dziewczynę, starsza powiedziała, żeby wzięli ją, a młodszą zostawili. I wzięli. Przywiązali ją gdzieś do słupa czy stołu, nie pamiętam, i przez dwa dni tkwiła tam przywiązana, całkowicie naga. Kto z sołdatów chciał to przychodził i gwałcił ją. Dwa dni… – dodaje.

Fundacja Pro Spe („Ku nadziei”) działa od 2016 r. Jej misją jest pomoc dzieciom, ubogim, chorym i niepełnosprawnym poprzez misjonarzy w różnych zakątkach świata. Powstała z inicjatywy księdza Macieja Gieruli, a swoimi początkami sięga 2006 r. Obecnie fundacja działa na kilku kontynentach. Jest również obecna na Ukrainie, gdzie od początku wojny niesie potrzebną pomoc miejscowej ludności. Dzięki zaangażowaniu darczyńców i wolontariuszy wsparcie trafiło i nadal trafia do tysięcy osób. – Od początku wojny staramy się regularnie zasilać nasz punkt rozdzielania żywności i dystrybucji w Kijowie oraz Pierszotraweńsku. W naszą pomoc angażują się setki, jeśli nie tysiące ludzi, ponieważ wozimy rzeczy, które otrzymujemy w darach. Towar najpierw trafia do naszego magazynu, gdzie jest odpowiednio segregowany i dzielony. Ładowność busa to ok. półtorej tony. Jedzenie jest ciężkie, a chcemy zapełnić bagażnik także objętościowo. Jest więc trochę jedzenia, trochę chemii, trochę ubrań. Po przewiezieniu na miejsce docelowe, żywność porcjowana jest do reklamówek na 2-3-dniowe racje i kolejnym busem zawozimy ją w miejsca zapotrzebowania – mówi w rozmowie z Głosem24 ks. Gierula.

Irpień, punkt rozdzielania żywności i dystrybucji/Fot. Fundacja Pro Spe
Irpień, punkt rozdzielania żywności i dystrybucji/Fot. Fundacja Pro Spe

Założyciel Pro Spe przyznał, że widok kraju ogarniętego wojną jest trudnym doświadczeniem, podobnie jak słuchanie relacji miejscowej ludności. – Na terenach pochodu armii rosyjskiej wiele kobiet zostało zgwałconych, pobitych. Jest bardzo dużo traum związanych ze śmiercią, strachem, przemocą… Najlepiej by było, gdyby zajęli się nimi specjaliści, a my niestety nimi nie jesteśmy. Natomiast w mojej ocenie sytuacja wygląda tak, że im bardziej na wschód tym gorzej. To znaczy, że, jak jadę busem naszej fundacji do Kijowa, to ślady wojny zaczynają się tak naprawdę 30 czy 40 km przed Kijowem. Wcześniej ich nie ma. Oczywiście na Lwów czy Równe też uderzały rakiety, ale z drogi tego nie widać. Natomiast już kilkadziesiąt kilometrów przed Kijowem sytuacja jest całkowicie odmienna. Widać po krajobrazie, że trwa wojna i jest to tym bardziej wyraźne, im bliżej ukraińskiej stolicy – relacjonuje kapłan, dodając: – Jak Rosjanie weszli, szukali młodych dziewczyn. Ktoś z pistoletem przy skroni zdradził miejsce ukrycia dwóch sióstr. Jedna miała piętnaście, druga, pamiętam dobrze, dwadzieścia dwa lata. Kiedy chcieli zabrać do zbiorowego i publicznego gwałtu tą piętnastoletnią dziewczynę, starsza powiedziała, żeby wzięli ją, a młodszą zostawili. I wzięli. Przywiązali ją gdzieś do słupa czy stołu, nie pamiętam, i przez dwa dni tkwiła tam przywiązana, całkowicie naga. Kto z sołdatów chciał to przychodził i gwałcił ją. Dwa dni…

Borodianka, dom zniszczony w wyniku działań wojennych/Fot. Fundacja Pro Spe
Borodianka, dom zniszczony w wyniku działań wojennych/Fot. Fundacja Pro Spe

Z ks. Maciejem Gierulą, założycielem i prezesem Fundacji Pro Spe porozmawialiśmy na temat misji pomocowej na Ukrainie i sytuacji za naszą wschodnią granicą.

W tym roku mijają 2 lata od rozpoczęcia wojny w Ukrainie. Końca na razie nie widać. Nie maleje też ilość dotkniętych przez konflikt osób, którym trzeba nieść pomoc. Jak w księdza ocenie wygląda sytuacja za nasza wschodnią granicą?

– Na początku wojny jeździliśmy z pomocą na tereny na północ od Kijowa. Tam znajdowały się wioski i miasteczka, w których ludzie bardzo ucierpieli, bo znalazły się na linii przemarszu wojsk rosyjskich, które czyniły ogromne spustoszenie i to różnego rodzaju. Po pierwsze, niszcząc ludziom domy i obejścia. Po drugie, kradnąc - na przykład jedzenie, ponieważ gdzieś stacjonowali i w trakcie postoju zabierali krowy, kury czy ziemniaki z piwnicy. A wszystko to na przednówku. Po trzecie były (i są) to szkody duchowe, psychologiczne. Ukraińskiej ludności potrzebna jest pomoc w tym zakresie, ale niestety nie mamy możliwości, żeby jej udzielać. Skupiamy się więc na pomocy materialnej. Na terenach pochodu armii rosyjskiej wiele kobiet zostało zgwałconych, pobitych. Jest bardzo dużo traum związanych ze śmiercią, strachem, przemocą… Najlepiej by było, gdyby zajęli się nimi specjaliści, a my niestety nimi nie jesteśmy. Natomiast w mojej ocenie sytuacja wygląda tak, że im bardziej na wschód tym gorzej. To znaczy, że, jak jadę busem naszej fundacji do Kijowa, to ślady wojny zaczynają się tak naprawdę 30 czy 40 km przed Kijowem. Wcześniej ich nie ma. Oczywiście na Lwów czy Równe też uderzały rakiety, ale z drogi tego nie widać. Natomiast już kilkadziesiąt kilometrów przed Kijowem sytuacja jest całkowicie odmienna. Widać po krajobrazie, że trwa wojna i jest to tym bardziej wyraźne, im bliżej ukraińskiej stolicy. Mam na myśli m.in. podkijowskie Borodzianka, Bucza, Irpień, Szewczenkowe, Zalesie, Obrowarów... W tych wioskach bywałem osobiście. Natomiast ci, którzy rozwożą nasze jedzenie dalej, byli pod Czernichowem, żeby rozpoznać sytuację. Po powrocie mówili, że sytuacja wygląda źle.

Powiedział ksiądz, że niesiecie pomoc materialną.

– Od początku wojny staramy się regularnie zasilać nasz punkt rozdzielania żywności i dystrybucji w Kijowie oraz Pierszotraweńsku. W naszą pomoc angażuje się setki, jeśli nie tysiące ludzi, ponieważ wozimy rzeczy, które otrzymujemy w darach. Towar najpierw trafia do naszego magazynu, gdzie jest odpowiednio segregowany i dzielony. Ładowność busa to ok. półtorej tony. Jedzenie jest ciężkie, a chcemy zapełnić bagażnik także objętościowo. Jest więc trochę jedzenia, trochę chemii, trochę ubrań. Po przewiezieniu na miejsce docelowe, żywność porcjowana jest do reklamówek na 2-3 dniowe racje i kolejnym busem zawozimy ją w miejsca zapotrzebowania. Tym zajmują się już ukraińscy wolontariusze, a pieczę nad ich zadaniem mają ojcowie karmelici z Kijowa i ojcowie sercanie z Pierszotraweńska. Dystrybucja odbywa się pod okiem ojca Benedykta czy ojca Marka (i ojca Jana), tak, żeby pomoc rzeczywiście pomoc trafiła do rąk potrzebujących, a nie, broń Boże, na jakiś handel, co w przypadku tego rodzaju pomocy, niestety się zdarza. Wolontariat i jego zaangażowanie to druga twarz naszej pomocy. To dzięki tym osobom jest możliwe niesienie pomocy w takim wymiarze. Dodam jeszcze, że nasi kierowcy to również wolontariusze. Mamy do dyspozycji trzy busy. Jeden jeździ po Polsce, zwożąc żywność, drugi transportuje ją do Kijowa, trzeci jeździ po Ukrainie, dystrybuując nasze paczki. Niestety, bus, który jeździ do Kijowa, wymagał naprawy.

Czy niesienie pomocy ludziom w kraju ogarniętym wojną nie jest niebezpieczne?

– Dzięki Bogu nie mieliśmy groźnej sytuacji, poza jedną kolizją, co skończyło się lekkim rozbiciem auta. Dobrze, że nic nie stało się naszym wolontariuszom. Byłem jednak świadkiem wybuchu miny pod samochodem wojskowym, który chciał ominąć korek. Rozwaliło potężnego ruskiego urala należącego do ukraińskiej armii i do tego jeszcze dwie inne ciężarówki przejeżdżające obok.

Wspomniał ksiądz, że, pracując w terenie, macie okazję słyszeć z ust naocznych świadków relacje z wojny. Były takie, które szczególnie zapadły księdzu albo księdza współpracownikom w pamięć?

– Były. Powiem za siebie, ponieważ wszystkie te relacje mają potężną dawkę emocjonalną i trudno mi mówić za kogoś. Natomiast nie wiem, czy te historie nie powinny być czytane tylko przez dorosłych, bo to, co dotknęło i dotyka tych ludzi, jest niewyobrażalne. Widziałem ukraińskiego mężczyznę płaczącego, kiedy opowiadał o gwałtach kobiet w swojej wiosce. To było wstrząsające patrzeć na jego cierpienie, które wynikało z bezsilności, z tego, że nie był w stanie temu zapobiec. To naprawdę jest niewyobrażalne, jeśli czternastoletnia dziewczynka jest w ciąży po gwałcie. I to oczywiście nie jest odosobniony przypadek… Widziałem leżącą w lesie zmiażdżoną ładę z plamami krwi w środku. Pytałem okolicznych mieszkańców, co się wydarzyło. Powiedzieli, że dwie młode dziewczyny wracały nią z pracy i zostały zastrzelone przez Rosjan, a później przejechał po nich czołg. Tam leżały jeszcze koszulki we krwi…Powiem szczerze, że rozpłakałem się nad tym samochodem. To rozbroiło mnie totalnie. A ktoś jeszcze przyniósł i położył na wraku tego samochodu kwiat, tulipan… Albo jechaliśmy z naszą pomocą i przed Borodianką, która, jak wiadomo, jest strasznie zniszczona, spotkaliśmy jedenasto-, dwunastoletniego chłopca jadącego na rowerze. Ze stojącego przed nami ukraińskiego samochodu ktoś go zawołał i dał reklamówkę z jedzeniem. Chłopak ją wziął i odjechał. Był ubrany w kamizelkę kuloodporną. Dziecko. Jedenasto-, dwunastoletnie. Tak nie powinno być. Widziałem też zawalony segment bloku w Borodiance, który miał pięć klatek. Rosjanie zniszczyli tylko jedną, środkową. Wyburzył ją bliski strzał w fundamenty z jakiegoś działa, pewnie czołgu. I przez to ta część bloku, z tak zwanej wielkiej płyty, po prostu się złożyła jak domek z kart. Pod gruzami znaleziono około 25 ciał. Pamiętam też ostrzelanego Opla Vectrę, stojącego przy jednej z dróg. Zatrzymaliśmy się przy nim. Będący z nami Ukrainiec opowiadał, że uciekająca nim ukraińska rodzina zjechała z drogi, przed nadjeżdżającymi rosyjskimi czołgami. Zjechali całkowicie z drogi, stanęli na trawie przy poboczu. A żołnierze ostrzelali ich z karabinu. Zginęli ojciec i matką z trójką dzieci. Z kolei, jak sołtys wioski Bogdanówka chciał jakoś zainterweniować u Rosjan, to po jego subaru przejechali czołgiem.

Do głębi wstrząsnęła mną też historia ze wsi Szewczenko. Byliśmy wraz z jej mieszkańcami na terenie szkoły. To była naprawdę duża placówka, ale jej budynek został spalony przez najeźdźców. Pod szkołą stał żółty autobus szkolny. Wszystkie szyby miał wybite i tylko firanki powiewały na zewnątrz. Przygnębiający widok. Dlaczego zniszczyli dzieciom szkołę? Czemu one były winne? Pytałem mieszkańców, czy w budynku są jakieś ciała. Nie wiedzieli. Chciałem wejść do środka, żeby sprawdzić, ale zaczęli krzyczeć do mnie, żebym absolutnie tego nie robił, bo w środku mogą być miny… Opowiadano mi też, jak Rosjanie pytali Ukraińców o to, jak długo mają asfalt we wsi, a gdy słyszeli, że od kiedy pamiętają, to tamci się dziwili i przyznawali, że u siebie nie mają. Słyszałem też różne historie o kradzieżach, pewnie pan kojarzy takie historie z mediów. Rosjanie naprawdę kradli tylko stare telewizory, bo nie wiedzieli, że są plazmowe. Jeden z mieszkańców mówił mi, że, kiedy weszli do sklepu ze sprzętem, to zabrali stare, duże, kineskopowe telewizory, a plazmę wiszącą na ścianie zostawili. Nie wiedzieli, co to jest. W wiosce Zalesie widziałem, jak pewne małżeństwo sprzątało obejście. Okazało się, że mężczyzna jest szefem ochrony Dynama Kijów. Opowiadał, że zjeździł z drużyną Europę, był też w Polsce… Pokazał mi zniszczony dom, był całkowicie do rozbiórki. Na płocie wisiała skóra jakiegoś zwierzęcia. Zapytałem o nią. Powiedział, że to z jego psa. Rosyjscy żołnierze zabili go, obdarli ze skóry i zjedli. Pokazał mi obrożę. Powiedział, że, jak zbliżali się najeźdźcy, to uciekł do Kijowa, do syna. Żołnierze byli buriatami (mieszkańcami Buriatii, republiki autonomicznej wchodząca w skład Federacji Rosyjskiej, położonej w Syberii Wschodniej – dop. red.), a buriaci chyba jedzą psy.

Zawalony segment bloku w Borodiance/Fot. Fundacja Pro Spe
Zawalony segment bloku w Borodiance/Fot. Fundacja Pro Spe

Ciężko się tego słucha.

– Proszę pana, to jest nie do wyobrażenia. Opowiadam teraz wyrywkowo te historie, ale ta z ładą i powracającymi nią młodymi kobietami, o których wspominałem, była przysłowiową kroplą, która przepełniła czarę goryczy. Ja się tam po prostu rozpłakałem. Mówię: jedźmy już do domu, nie dam rady już więcej tego słuchać. Nie dam rady słuchać o śmierci, gwałtach. Ten Ukrainiec, który płakał z bezsilności, pokazywał, kolejne domy i mówił: tu zgwałcili dziewczynę, tu kolejną i jeszcze tu… Okropnie słuchało się tych historii… Jak Rosjanie weszli, szukali młodych dziewczyn. Ktoś z pistoletem przy skroni zdradził miejsce ukrycia dwóch sióstr. Jedna miała piętnaście, druga, pamiętam dobrze, dwadzieścia dwa lata. Kiedy chcieli zabrać do zbiorowego i publicznego gwałtu tą piętnastoletnią dziewczynę, starsza powiedziała, żeby wzięli ją, a młodszą zostawili. I wzięli. Przywiązali ją gdzieś do słupa czy stołu, nie pamiętam, i przez dwa dni tkwiła tam przywiązana, całkowicie naga. Kto z sołdatów chciał to przychodził i gwałcił ją. Dwa dni… Tak mi opowiadali mężczyźni z tej wioski. Spuszczali przy tym głowy. Nie mogli patrzeć w oczy. To były ich sąsiadki, znajome. Często rodzina… Mocno to przeżywałem. Powiedzieli mi jeszcze jedną rzecz: takie rzeczy dzieją się u nas od 2014 r., a dopiero teraz się wszyscy się interesują. To, co widzimy teraz, trwa tam od 2014 r.

Ma ksiądz rację, to jest nie do wyobrażenia…

– Dowodzi to jednego: najgorszą rzeczą, jaką możemy zrobić w życiu, to upolitycznić spojrzenie na człowieka. To jest świństwo, bez względu na to, czy żyjemy w pokoju, czy żyjemy w czasie wojny, czy pomagamy, czy nie pomagamy. Upolitycznienie spojrzenia na człowieka jest chyba najgorszym świństwem dzisiaj, jakie istnieje i jest mi zwyczajnie smutno, słuchając tych historii, oglądając te rzeczy… Wie pan, byłem też kiedyś w Rwandzie, słuchałem wtedy ludzkich historii o tym, jak to jest żyć z doświadczeniem ludobójstwa. Pojechałem też do Kambodży. Afrykańczycy chętnie opowiadali o tych ciężkich doświadczeniach. Tu na wschodzie niezbyt chętnie. To są skryci, skromni ludzie. I też doświadczenie tej wojny jest jeszcze bardzo świeże. Przykro mi też, że instytucje typu ONZ są po prostu niewydolne. Wszędzie liczy się pieniądz, a nie człowiek, jakby ten świat został stworzony pod interesy, pod biznesy, pod produkcję pieniędzy, a nie pod człowieka. Przykre to jest. Chętnie bym zaprosił za naszą wschodnią granicę tych wszystkich decydentów i polityków, ale bez obstawy, samych. Osobiście bym ich zawiózł do właśnie takich zwykłych ludzi, żeby posłuchali takich historii, żeby opuścili swoje pałace.

Proszę księdza, a jak można wam pomóc?

– Niesiemy pomoc na tyle, na ile sami dajemy radę. Dodam, że Ukraina, to nie są nasze jedyne projekty. Budujemy też przedszkole w Burundi i Papui Nowej Gwinei, cały czas kontynuujemy swoją misję w Gruzji, wysłaliśmy też transport z pomocą do Tanzanii i na Kubę. Zajęć mamy więc sporo. Nie ukrywam, że liczymy na wsparcie materiałowe i finansowe dla naszej fundacji, bo wywiezienie jednego transportu na Ukrainę to koszt ok. 1500 zł. Dużo i niedużo, bo dzięki wolontariuszom nie musimy płacić za pracę, ale paliwo i eksploatacja pojazdów kosztują. Dane potrzebne do wpłat można znaleźć na naszej stronie internetowej. Jeśli chodzi o pomoc materialną, to potrzebujemy żywności z długim terminem ważności. Sami kupujemy żywność w hurtowych ilościach, żeby było jak najtaniej.

Fot.: Fundacja Pro Spe

Wojna - najnowsze informacje

Rozrywka