sobota, 29 lutego 2020 18:00

Dziś Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Piotr Zychowicz: Ani anioły, ani diabły

Autor Mirosław Haładyj
Dziś Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Piotr Zychowicz: Ani anioły, ani diabły

1 marca obchodzony jest jako Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Święto zostało uchwalone w 2011 roku i jest wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji.

Prezydent Lech Kaczyński, który podjął inicjatywę ustawodawczą upamiętnienia żołnierzy polskich, którzy po roku 45. nie złożyli broni, napisał: „Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych ma być wyrazem hołdu dla żołnierzy drugiej konspiracji za świadectwo męstwa, niezłomnej postawy patriotycznej i przywiązania do tradycji niepodległościowych, za krew przelaną w obronie ojczyzny”.

Dzień 1 marca, jako termin celebrowanie Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych” wybrano nieprzypadkowo. Jego pomysłodawcą był ówczesny prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka. Data związana jest z rokiem 1951 – 1 marca w więzieniu mokotowskim wykonano wyrok śmierci na siedmiu członkach IV Zarządu Głównego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”: Łukaszu Cieplińskim, Mieczysławie Kawalcu, Józefie Batorym, Adamie Lazarowiczu, Franciszku Błażeju, Karolu Chmielu i Józefie Rzepce, którzy byli ostatnimi ogólnopolskimi koordynatorami organizacji „Walki o Wolność i Niezawisłość Polski z nową sowiecką okupacją”. Inicjatorom uchwały nowego święta zależało na ustanowieniu go przed 1 marca 2011 roku, tak aby pierwszymi obchodami uczcić 60. rocznicę zamordowania dowództwa WiN-u.

Żołnierze 5 Wileńskiej Brygady AK. Od lewej: ppor. Henryk Wieliczko „Lufa”, por. Marian Pluciński „Mścisław”, mjr Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, wachm. Jerzy Lejkowski „Szpagat”, por. Zdzisław Badocha „Żelazny”. Fot.: By unknown-anonymous - Institute of National Remembrance Archive, Domena publiczna

Powojenne podziemne formacje niepodległościowe stawiały sobie za cel odzyskanie niepodległości i stawienie oporu sowietyzacji Polski. Przez jej szeregi przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. Z dany MSW z lat 70. wynika, że w latach 1945-55 około 9 tys. członków konspiracji poniosło śmierć z bronią w ręku. Statystyki te są jednak niepewne, ponieważ skala oporu była znacznie większa.

Uczestnicy ruchu partyzanckiego określani są jako „żołnierze wyklęci”, „żołnierze drugiej konspiracji”, czy „żołnierze niezłomni”. Propaganda PRL określała żołnierzy podziemia niepodległościowego, jako „bandy reakcyjnego podziemia”, „wrogów ludu”. Samo określenie „żołnierze wyklęci” powstało w 1993 – użyto go pierwszy raz w tytule wystawy: „Żołnierze Wyklęci – antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 r.”, organizowanej przez Ligę Republikańską na Uniwersytecie Warszawskim. Jego autorem był Leszek Żebrowski. Stanowi ono bezpośrednie odwołanie do listu otrzymanego przez wdowę po jednym z żołnierzy podziemia, w którym, zawiadamiając o wykonaniu wyroku śmierci na jej mężu. Dowódca jednostki wojskowej, w której wykonano egzekucję pisze o straconym: „wieczna hańba i nienawiść naszych żołnierzy i oficerów towarzyszy mu i poza grób. Każdy, kto czuje w sobie polską krew, przeklina go – niech więc wyrzeknie się go własna jego żona i dziecko”. Termin „żołnierze wyklęci” upowszechnił Jerzy Ślaski, publikując książkę o takim tytule.

Przełom roku 1989, nie przyniósł natychmiastowego przywrócenia społecznej pamięci o postaciach z antykomunistycznego podziemia. Również starania środowisk kombatanckich, organizacji patriotycznych, stowarzyszeń naukowych, przyjaciół i rodzin „Wyklętych”  na długo pozostawały bez odpowiedzi. Prawdziwym przełomem był dopiero rok 2001, kiedy Sejm podjął uchwałę, w której uznał zasługi organizacji i grup niepodległościowych, które po zakończeniu II wojny światowej zdecydowały się na podjęcie nierównej walki o suwerenność i niepodległość Polski, oddając w ten sposób hołd poległym i pomordowanym oraz wszystkim więzionym i prześladowanym członkom organizacji Wolność i Niezawisłość. Było to pierwsze tej rangi uhonorowanie żołnierzy zbrojnego podziemia antykomunistycznego. Dziesięć lat później, 9 lutego 2011 r. prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę ustanawiającą pierwszy dzień marca Narodowym Dniem Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”.

W związku ze świętem członkow drugiej konspirscji porozmawialiśmy z Piotrem Zychowiczem, historykiem, pisarzem i publicystą, autorem książki „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”, która dwa lata temu ukazała się nakładem wydawnictwa Rebis. Publikacja Zychowicza wywołała duże kontrowersje i odbiła się szerokim echem wzbudzając liczne dyskusje.

Panie Piotrze, co pan myśli o Żołnierzach Wyklętych?
– Jako antykomunista i zwolennik teorii, że z bolszewikami się nie negocjuje, tylko się do nich strzela, jestem wielkim admiratorem legendy zbrojnego podziemia antykomunistycznego. Uważam, że w jego szeregach było wielu bohaterów. Uważam, że sprawa za którą przelewali krew była słuszna.

Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych obchodzimy od 2011 r. Czy nie uważa pan, że został on ustanowiony za późno?
– Jasne, że za późno. Ten dzień powinien być ustanowiony w roku 1989. Oczywiście, było to jednak wówczas niemożliwe. Był to okres, kiedy postkomunizm miał ogromne wpływy w Polsce, ale – co kluczowe – powojenne podziemie niepodległościowe nie wywoływało większego zainteresowania opinii publicznej. To zmieniło się dopiero po mniej więcej dwóch dekadach istnienia III RP. Fenomen, jakim jest olbrzymia fascynacja Wyklętymi – i to jest w tej sprawie najciekawsze – zrodził się oddolnie. Od rozmaitych lokalnych inicjatyw, podejmowanych głównie przez młodzież. To ona odkryła tych wojowników straconej sprawy. Żołnierzy, którzy kroczyli tropem wilka, wbrew wszystkiemu – zdrowemu rozsądkowi i światowemu układowi sił, ale w imię wolności walczyli z Sowietami. Dopiero później, podłączyli się do tego politycy, którzy próbowali zainteresowanie Wyklętymi zdyskontować dla swoich interesów. Bryluje w tym obecny obóz rządzący, który wziął Wyklętych na sztandary, żeby pozyskać głosy patriotycznej młodzieży.

Por. Józef Kuraś, ps. „Orzeł”, „Ogień”. Fot.: By nieznany - Institute of National Remembrance, Poland see http://www.rp.pl/galeria/2,6,629250.html, Domena publiczna,

Panie Piotrze, wspomniał pan o walce Wyklętych na przekór wszystkiemu. Czy nie była ona bezsensowną, bo z góry skazaną na porażkę?
– Oczywiście, że była z góry skazana na porażkę. Powojenne podziemie nie mogło pokonać imperium sowieckiego, które dopiero co zmiażdżyło Wehrmacht. Proszę jednak pamiętać, jaka była alternatywa dla tych żołnierzy. To nie jest taka sama sytuacja, w jakiej znajdowało się dowództwo Armii Krajowej w lipcu 1944 roku, gdy podjęło decyzję o wywołaniu Powstania Warszawskiego. Decyzję, która doprowadziła do największej jednorazowej tragedii i katastrofy w dziejach Polski – straszliwej hekatomby 150 tys. cywili, zniszczenia polskiej stolicy z jej bezcennymi zabytkami, kościołami, dziełami sztuki. W przypadku gen. Bora-Komorowskiego i jego kolegów z Komendy Głównej AK, był to wybór między życiem, a śmiercią. Oni wybrali śmierć. Oczywiście nie dla siebie – bo żaden z oficerów wyższego stopnia, który podejmował tę decyzję nie poległ w powstaniu – tylko dla dziesiątek tysięcy swoich rodaków. Z kolei Wyklęci stali przed wyborem między śmiercią, a śmiercią. Mogli chwycić za karabin i iść do lasu, aby strzelać do czerwonych. Albo dać się aresztować, zgnoić w więzieniu, a potem skonać w ubeckich kazamatach. Trudno się dziwić, że wybierali to pierwsze. Po wojnie każdy decydował o sobie, to była indywidualna decyzja. Wyklęci na ogół ryzykowali tylko własnym życiem.

Żołnierze niepodległościowej partyzantki antykomunistycznej. Od lewej: Henryk Wybranowski „Tarzan”, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, Mieczysław Małecki „Sokół” i Stanisław Pakuła „Krzewina” (czerwiec 1947) Fot.: By Unknown. Photograph from the archives of Solidarność Walcząca, Poland. - http://swkatowice.mojeforum.net/post-vp19170.html, Domena publiczna,

Rozmowy wokół tematu Żołnierzy Wyklętych cały czas w społeczeństwie są gorące, ten dyskurs jest też mocno spolaryzowany, jak pan myśli, co jest tego przyczyną?
– Tak jak wspominałem – doszło do najgorszej możliwej sytuacji. W tę historię wmieszali się politycy. Żołnierze Wyklęci i ich legenda stała się elementem rozgrywki między dwoma wpływowymi obozami politycznymi w Polsce. Jeden z tych obozów lansuje białą legendę Żołnierzy Wyklętych, zgodnie z którą wszyscy żołnierze podziemia, jak jeden mąż, byli nieskazitelnymi, wielkimi bohaterami. Aniołami, które zstąpiły na ziemię. Natomiast druga strona lasuje czarną legendę Żołnierzy Wyklętych, która mówi, że była to zdegenerowana banda morderców, gwałcicieli i łupieżców. Szubrawców, którzy zamiast odbudowywać Polskę z wojennych zniszczeń biegali po lasach i dręczyli ludność cywilną. Innymi słowy – diabły wcielone. Obie te narracje są oczywiście nieprawdziwe, ponieważ historia nigdy nie jest czarno-biała. Te sprawy nie są takie proste, jak próbują to przedstawiać propagandyści. Czarna legenda jest bowiem oczywiście oparta na propagandzie komunistycznie i należy ją odrzucić. To Żołnierze Wyklęci, a nie komuniści mieli rację, to oni bili się o niepodległość Polski. Większość z nich nie dopuściła się również żadnych zbrodni. Z dużą rezerwą należy jednak traktować również tę hurra-patriotyczną, romantyczną wizję epopei Żołnierzy Wyklętych. Jest to bowiem wizja wyidealizowana. Przez powojenne oddziały przewinęły się dziesiątki tysięcy żołnierzy i oczywiście wśród ich znaleźli się i tacy, którzy dokonali czynów, które należy potępić. To jest sytuacja normalna. W każdej społeczności, w każdej armii znajdą się czarne owce i zaprzeczanie temu jest dziecinne. Przynosi skutki przeciwne do zamierzonych, bo tylko zniechęca ludzi do historii. Lukrowanej wersji dziejów po prostu nikt nie kupuje. Ona jest nie tylko nieprawdziwa, ale i śmiertelnie nudna. O Żołnierzach Wyklętych trzeba więc po prostu pisać prawdę. A ona jest taka, że niektórzy Żołnierze Wyklęci – całe szczęście nieliczni – dopuścili się zbrodni na ludności cywilnej. Zaklinanie rzeczywistości nic tu nie pomoże. Trzeba się z tym uczciwie zmierzyć.

I tutaj dochodzimy do pana książki, którą w 2018 r. wydało Wydawnictwo Rebis, zatytułowanej „Skazy na pancerzach: czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”. Czy nie myślał pan o tym, żeby najpierw, zanim opublikuje książkę o niechlubnych postaciach drugiego podziemia, napisać książkę poświęconą jego bohaterom?
– Przede wszystkim trzeba pamiętać, że takich książek są już setki. Nie jestem autorem, który kopiuje pomysły innych i pisze po raz kolejny to, co zostało już wielokrotnie powiedziane. Staram się do debaty historycznej dodać coś oryginalnego. Taką książkę napisałbym, gdyby Polską rządziło SLD i oficjalna polityka historyczna państwa polegałaby na piętnowaniu Żołnierzy Wyklętych i pokazywania wyłącznie ich niegodnych czynów. Sytuacja jest jednak odwrotna. Powstaje kolosalna literatura brązownicza na temat powojennego podziemia, wspierana przez rządowy aparat propagandowy, w której nie ma ani słowa o zbrodniach, jakich dopuścili się niektórzy dowódcy oddziałów partyzanckich. To zniekształca, wypacza obraz przeszłości. Jest to po prostu nieprawda i na to przyzwoity człowiek nie może się godzić. W „Skazach na pancerzach” przedstawiłem wielowymiarowe sylwetki oficerów podziemia. Ukazałem ich całą drogę życiową. Ich wielkie zasługi dla ojczyzny, ale i grzechy. Tytuł tej książki nie jest przypadkowy – „Skazy na pancerzach”. Pancerze noszą przecież rycerze, bohaterowie. Weźmy majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”. W książce opisałem, jak bohatersko walczył z Sowietami i Niemcami, przedstawiłem okoliczności jego męczeńskiej śmierci. Przedstawiłem jednak również tragedię, do której doszło w Dubinkach i innych litewskich miejscowościach, w których żołnierze „Łupaszki” dopuścili się przerażających zbrodni na ludności cywilnej. Mężczyznach, kobietach i dzieciach. To był odwet za litewską masakrę Polaków w Glinciszkach. Nie można udawać, że to wszystko się nie wydarzyło. Nie można wyciągać z biografii „Łupaszki” tylko tego, co nam pasuje. On był człowiekiem z krwi i kości. Dokonywał wspaniałych czynów, ale popełniał również błędy. Tak, jak każdy śmiertelnik, był grzeszny. Zgodnie z tym samym kluczem opisałem innych bohaterów mojej książki. Nie jest to więc książka jednowymiarowa, taka, jak książki opiewające tylko i wyłącznie zasługi Wyklętych.

Romuald Rajs, ps. "Bury" w 1943 r. Fot.: By nieznany - www.podziemiezbrojne.pl, Domena publiczna

I tak napisał pan książkę, która wprawiła w zakłopotanie ludzi, którzy jakoś sympatyzowali z pana poglądami, czy pisarstwem, a w zdumienie pana oponentów. Spodziewał się pan takich reakcji?
– Jestem chyba jednym z niewielu uczestników debaty historycznej, którego nie da się łatwo zaszufladkować. Nie identyfikuję się z żadnym ugrupowaniem politycznym. Nie chodzę na wybory, nie wspieram żadnej partii. Mam komfort niezależności, który powoduje, że nie muszę nikomu się podlizywać, iść na kompromisy, czy dokonywać zabiegów auto-cenzuralnych. Staram się kroczyć swoją drogą, mieć własne poglądy. Jednym ze zjawisk, z którymi walczę jest brązownictwo historyczne. Czyli preparowanie historii w ten sposób, że uwypukla się tylko to, co chwalebne, a zamiata pod dywan to, co wstydliwe. Właśnie takim zabiegom poddawana jest zaś epopeja Wyklętych. I druga sprawa – uważam, że przyzwoity człowiek musi zawsze opowiadać się po stronie ofiar. Niezależnie od tego, jakiej te ofiary były narodowości. To mnie odróżnia od nacjonalistów, którzy w każdej sytuacji opowiadają się po stronie Polaków. Niezależnie od tego, czy byli ofiarami, czy sprawcami. To pewnie wypływa z tego, że wywodzę się z rodziny o długich tradycjach żołnierskich. Już w dzieciństwie wpojono mi, że wojnę należy prowadzić w sposób rycerski. Czyli przeciwko uzbrojonym mężczyznom, a nie kobietom i dzieciom. Puszczanie z dymem wiosek i strzelanie do kobiet – jak robili to choćby żołnierze „Burego” – chwały nie przynosi. Jest sprzeczne z kodeksem honorowym. Uważni czytelnicy moich książek znali moje poglądy i „Skazy na pancerzach” nie były dla nich zaskoczeniem. Książka spotkała się natomiast z niezwykle wrogą i agresywną reakcją badaczy piszących z pozycji nacjonalistycznych. Badaczy, którzy nie zajmują się obiektywnym, bezstronnym badaniem podziemia powojennego – ale piszą o nim na kolanach. Posuwali się oni do rozmaitych manipulacji i obelg, żeby zdyskredytować moją książkę. Ale to ja mam rację. Oni zresztą doskonale zdają sobie z tego sprawę, co czyni tę dyskusję nieco absurdalną.

Panie Piotrze, opisał pan niechlubne przypadki z armii Żołnierzy Wyklętych. Chciałem, trochę w kontrze, zapytać, czy mam pan w takim razie, nazwijmy to swojego „idola” bądź „idoli”, wywodzących się z tego środowiska?
– Tak. Wywodzą się oni z Wielkiego Księstwa Litewskiego. A konkretnie z, opisanej tak pięknie przez Henryka Sienkiewicza w „Potopie”, Laudy. Obecnej Kowieńszczyzny. Jestem związany rodzinnie i sentymentalnie ze wschodem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. To jest moja ziemia. W tę ziemię wsiąkała krew moich przodków, którzy przez wiele pokoleń bronili jej przed Moskalami. W związku z tym, największą sympatią darzę tych Żołnierzy Wyklętych, którzy walczyli za Linią Curzona. Na terenach, które Sowieci zabrali Polsce w latach 1944-1945 r. Mowa o oficerach takich jak „Olech”. Tam podziemie antykomunistyczne miało wyjątkowo ciężko. Walczyło na ziemiach, które były systematycznie oczyszczane przez Sowietów z ludności polskiej, które były w znacznie większym stopniu nasycone NKWD i innymi jednostkami sowieckimi, niż tereny polski centralnej. Ich heroizm był wprost niewyobrażalny. Ze względów rodzinnych mam również sentyment do kawalerii i słabość do zagończyków z rubieży Rzeczypospolitej, którzy na stepach Ukrainy w XVII w. toczyli wojny podjazdowe z Tatarami i Turkami. Jeśli więc pyta mnie pan, na jakie hasło krew w moich żyłach zaczyna szybciej krążyć, to bez wątpienia są to żołnierze niepodległościowego podziemia, którzy walczyli z Sowietami za Linia Curzona.

Fot.: By Willtron - Praca własna, CC BY-SA 3.0

Czego panu brakuje w debatach i dyskusjach toczących przy okazji takich świąt, jak Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych?

– To co teraz powiem, będzie ilustrowało moją niechęć do polityki historycznej, którą uważam za propagandę. W gruncie rzeczy jest to akcja PR-owa państwa, która ma na celu manipulację historią, aby pokazać, że to my zawsze mieliśmy rację i wszystko, co robiliśmy było słuszne. Jak to wygląda w praktyce? Weźmy Powstanie Warszawskie – w każdą rocznicę politycy mówią tylko i wyłącznie o bohaterstwie. A co z wymordowaną ludnością cywilną? Co ze zburzeniem miasta? To jest przecież najważniejsze doświadczenie Powstania Warszawskiego. Walka powstańców była bardzo bohaterska, ale sprowadzanie Powstania tylko do niej jest naruszeniem wszelkich proporcji. Powstanie to przede wszystkim totalna zagłada milionowej stolicy dużego europejskiego państwa, cierpienie i rzeź ludności cywilnej na niespotykaną wcześniej skalę. Tymczasem o tym mówi się półgębkiem, żeby nie zepsuć wrażenia, że było pięknie i wspaniale. Mam również do czynienia z gloryfikacją nieodpowiedzialności politycznej, jaką wykazali się dowódcy AK podejmując decyzję o wywołaniu Powstania, co może tylko przynieść opłakane skutki w przyszłości. Mówi się nawet bzdury, że powstanie było naszym „zwycięstwem moralnym”. Obawiam się, że w ten sposób wychowujemy kolejne pokolenia przegranych. Tylko przez gloryfikację zwycięstw można bowiem wychować pokolenia zwycięzców. Idźmy dalej. Obchody Bitwy Warszawskiej i wojny polsko-bolszewickiej z 1920 r. Tutaj również mamy do czynienia tylko i wyłącznie z tryumfalną narracją opartą na tym, że pogoniliśmy czerwonych spod Warszawy. A co z Traktatem Ryskim? Nie możemy oczywiście zapomnieć o tym, że ta wojna przyniosła wspaniałą, zwycięską Bitwę Warszawską. Ale należy również mówić o tym, że to zwycięstwo nie zostało wykorzystane. W Rydze nasza nieszczęsna delegacja sejmowa zgodziła się na fatalne warunki zawieszenia broni, a potem pokoju. Przebieg wschodniej granicy II RP był katastrofalny. Pozostawił po stronie sowieckiej olbrzymie tereny Rzeczypospolitej. Mało tego, po części, były to tereny, które wojsko polskie już dążyło wyzwolić! Więc formalnie zwycięska strona polska musiała wycofać się z odzyskanych ziem i oddać je stronie formalnie przegranej. Na pastwę czerwonych komisarzy porzucono ponad milion Polaków, m. in. z Kamieńca Podolskiego, Żytomierza, czy Mińska Litewskiego. Porzucono Nadberezyńców. Późniejszy los tych ludzi był straszliwy. W latach 30. padli oni ofiarą przerażających zbrodni sowieckich na czele z operacją polską NKWD w której zginąć mogło nawet 200 tys. naszych rodaków. Oczywiście z triumfalnych przemówień polityków tego się nie dowiemy. O selektywnym traktowaniu Żołnierzy Wyklętych już mówiliśmy. Wszystko to jest przedstawianiem historii bez żadnych niuansów, bez pokazania tragizmu wydarzeń – w konwencji akademii szkolnej. Efekt może być tylko jeden – zrazi to społeczeństwo do historii.

Panie Piotrze wiele osób nie jest w stanie zrozumieć pana postępowania i wypowiedzi. Z jednej strony mówi pan o tym, że należy się szacunek uczestnikom Powstania Warszawskiego, ale krytykuje pan jego wybuch, albo mówi pan o Żołnierzach Wyklętych, jako bohaterach, ale jednocześnie pokazuje, że niektórzy z nich na takie miano nie zasłużyli.

– To co Pan mówi to jest najlepszy dowód na to, jakie spustoszenie w umysłach ludzkich poczynili nasi historyczni propagandyści. Spowodowali, że część Polaków nie jest w stanie krytycznie myśleć, a rodzimą historię traktuje, jak western klasy B. Jednowymiarową opowieść o dobrych kowbojach i złych Indianach. Krytyczna ocena grupy zawodowych oficerów – generałów i pułkowników – którzy w 1944 roku rzucili młodzież z butelkami z benzyną przeciwko czołgom to jedno. A duma z młodzieży, która te butelki ciskała – to drugie. To są dwie zupełnie inne sprawy. One się nie wykluczają. Już w trakcie powstania mówił to generał Władysław Anders: „jestem na kolanach przed walczącą stolicą, ale oficerów, którzy wywołali powstanie po wojnie trzeba będzie postawić przed sądem”. To samo dotyczy Żołnierzy Wyklętych. Można podziwiać powojenne podziemie antykomunistyczne, a jednocześnie pisać o nim prawdę. Czyli to, że nie wszyscy jego żołnierze byli święci. Niestety w naszym kraju działają bardzo agresywne, krzykliwe środowiska biało-czerwonych bolszewików. To ludzie o mentalności post-sowieckiej. Są patriotyczni w treści, ale komunistyczni w formie. Dla nich każda krytyka polskiej historii jest tym samym, czym dla fanatycznych bolszewików była krytyka partii, komunizmu i Józefa Stalina. Dla nich taki człowiek, jak ja jest „wrogiem ludu”, którego należy – wszelkimi dostępnymi metodami – zniszczyć. Ja się jednak tym towarzystwem nie przejmuję. Bo wierzę w to co robię. Wierzę, że racja jest po mojej stronie.

Rozmawiał Mirosław Haładyj

"Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych"

Płonące wioski i masowe egzekucje. Grabieże i gwałty. Zabójstwa niewinnych cywilów i jeńców – Ukraińców, Żydów, Białorusinów i Polaków. Nie, to nie jest komunistyczna propaganda. Niektórzy Żołnierze Wyklęci naprawdę dopuszczali się takich zbrodni.

Dla jednych "Łupaszka", "Bury", "Ogień" czy "Wołyniak" to wielcy narodowi bohaterowie, ale dla innych – mordercy ich bliskich. Skazy na pancerzach to pierwsza książka, która przedstawia czarne karty z epopei Żołnierzy Wyklętych.

Napisana bez przemilczeń i lukrowania rzeczywistości charakterystycznych dla części polskiej literatury historycznej. Napisana bez znieczulenia. Na jej kartach znalazły się szokujące zeznania świadków i drastyczne opisy mordów.

Piotr Zychowicz nie ma wątpliwości – Żołnierze Wyklęci walczyli z niebywałą odwagą o słuszną sprawę. Nie oznacza to jednak, że należy ukrywać przed opinią publiczną niewygodne fakty, które ich dotyczą. Historia bowiem nigdy nie jest czarno-biała...

Fot.: Facebook/Piotr Zychowicz, wikipedia.pl/Archiwum IPN
Fot. i opis książki pochodzą od wydawcy.

Historia

Historia - najnowsze informacje

Rozrywka