środa, 13 grudnia 2023 05:00

Anna Mieszczanek: "Stan wojenny przetrącił nam trochę kręgosłup"

Autor Mirosław Haładyj
Anna Mieszczanek: "Stan wojenny przetrącił nam trochę kręgosłup"

13 grudnia 1981 roku. Dzień, którego nie da się (i nie można) zapomnieć. – Mam wrażenie, że wciąż jesteśmy strasznie poranionym narodem i że stan wojenny poranił nas jeszcze bardziej. On tak naprawdę przetrącił nam trochę kręgosłup. To, że fala solidarnościowa odbiła się, że ludzie (też ci, o których piszę), zorganizowali potem w 1989 roku Komitety Obywatelskie i jeszcze raz zaczęli walkę, która była dla nich najważniejsza (o prawdę, o wolność) jest niezwykłe – mówi w rozmowie z Głosem24 Anna Mieszczanek i dodaje: –  My to umiemy, ale, jak patrzę na nas dzisiaj, jak się wszyscy kłócimy, to mam wrażenie, że po prostu ciągle nie mamy czasu, żeby na serio zająć się własnymi traumami i ponosimy tego konsekwencje.

22 września 2021 r. miała miejsce premiera reportażu Anny Mieszczanek „Dzień bez teleranka. Jak się żyło w stanie wojennym”, który ukazał się nakładem wydawnictwa Muza. Autorka skupia się w nim na tym, ale i kolejnych dniach oraz latach stanu wojennego. Porzuca przy tym znaną nam martyrologiczną narrację na rzecz emocji i opowieści osób, które walczyły z systemem, ale też walczyły o zwykłe, codzienne przeżycie.

„Dzień bez teleranka” to oddanie głosu ludziom, najczęściej młodym, którzy wchodzili w tamtym pamiętnym roku 1981 w dorosłe życie. Wielu z nich sympatyzowało z Solidarnością, choć nie byli jej działaczami, inni z różnych powodów działali w partii. Niezależnie od ich wyborów czy motywacji, Anna Mieszczanek uchwyciła życie, codzienność, towarzyszące przełomowym wydarzeniom emocje czy nieznane historie rodzinne, które kształtowały osobowości młodych i postawy. Zestawiła to z dokumentami służb i partyjnych komitetów z ich peerelowska nowomową.

Początkująca dziennikarka z młodzieżowej gazety, zaangażowana w sprawy rolników Maria, goniec sporego wydawnictwa, młody filmowiec czy Kapitan „od zabójstw” z Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. To są właśnie zapomniani i pomijani przez historię bohaterowie „Dnia bez teleranka”. Każdy z nich stał się częścią opowieści o jednym z najboleśniejszych i najdziwniejszych momentów w historii powojennej Polski. Formalnie stan wojenny trwał półtora roku, niewiele dłużej niż solidarnościowy „karnawał”. W lipcu 1983 został zniesiony, jednak ostatni więźniowie polityczni byli przetrzymywani do połowy 1986 roku.

Pamięta się o strajku rolników, ale czy ktoś wie, że to właśnie niepozorna Maria zorganizowała autobus dla ludzi z Płocka, aby mogli pojechać wspólnie do Warszawy? Albo przed jakim dylematem moralnym stawał Kapitan, który chciał przestrzec innych przed prowokacjami służb? Ludzi tych, niezależnie od tego, po której stronie barykady stali, łączy nierozerwalnie niełatwa historia czasów ich młodości. To bohaterowie szarej codzienności, wciągnięci w wojnę z niewidzialną siłą politycznej przemocy PZPR.

Z autorką "Dnia bez teleranka" Anną Mieszczanek rozmawiamy na temat jej najnowszej książki.

Pani Anno, na wstępie gratuluję książki. Ilość opowiedzianych historii robi wrażenie.
– To jest lektura na długie czytanie (śmiech).

Na długie czytanie i na długie rozważanie, bo te historie, świadectwo tamtych czasów, nieco przytłaczają. Jak długo pracowała pani nad książką?
– Rok z haczykiem, półtora. Taki mamy cykl w wydawnictwie, on to właściwie wymusza (śmiech), ale opowiem panu, skąd w ogóle wzięłam ten materiał, bo on częściowo był już w mojej głowie i być może dlatego tak szybko poszło mi pisanie. Prawda jest taka, że w ogóle nie miałam zamiaru pisać tej książki. Miałam robić coś zupełnie innego, bo fascynuję się przedwojennymi ziemianami i zależało mi na drugim tomie mojej książki (pierwszy zatytułowany jest „Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór”). Wracając do „Dnia bez teleranka” – opowiem tę historię trochę „na okrągło”. Straciłam pracę zaraz po 13 grudnia, który przypadł trzy dni po moich 27. urodzinach, dosyć szybko wyleciałam z pracy, bo była weryfikacja. Straciłam swój pierwszy poważny dziennikarski etat, co było dla mnie okropne i po latach bardzo chciałam znaleźć stenogramy z tej weryfikacji, bo wtedy wielu z nas straciło pracę (wyrzucono około tysiąca osób). Chciałam znaleźć stenogramy i szukałam ich po różnych archiwach, ale nie udało mi się ich odnaleźć. Nie udało mi się ani w Archiwum Akt Nowych, ani w IPN-ie, za to przy okazji tych poszukiwań znajdowałam różne inne, ciekawe rzeczy, które sobie notowałam. To było lata temu, teraz z kolei, kiedy zaczęła się zbliżać 40. rocznica wybuchu stanu wojennego, przypomniałam sobie, co mam we własnej szafie! W 1989 roku moja druga córeczka miała pół roku, w związku z tym nie poszłam razem z moimi kolegami do różnych poważnych redakcji i instytucji, do których oni poszli, tylko siedziałam w domu z dzieckiem. Trochę z tej rozpaczy zaczęłam wtedy nagrywać opowieści swoich znajomych i znajomych ich znajomych o tym, jak przeżyli lata 80. Przez lata naprawdę zapomniałam o tych nagraniach, bo chciałam, by zostały wykorzystane do książki, którą wtedy miałam zrobić, ale jej nie zrobiłam, bo zaczęłam prowadzić wydawnictwo. Było mnóstwo innych rzeczy do zrobienia i te nagrania tam leżały. Część nawet była już trochę spisana z taśmy, bo dwa fragmenty tekstów zostały opublikowane w „Tygodniku Solidarność” w ‘89 czy w ‘90 roku. Miałam materiał, dużo materiału, który potem uzupełniłam o różne historie, ale generalnie coś było w głowie, w szafie, w notatkach.

Byłem przekonany, gdy patrzyłem na ilość osób i wątków w książce, że materiały były zbierane latami, a książka powstawała bardzo długo. À propos postaci występujących w „Dniu bez teleranka”, wie pani, ilu ma pani bohaterów?
– Wiem, bo uwielbiam liczyć. Głównych jest 17, ale jest mnóstwo postaci pomniejszych.

Trudno te postaci nazwać pobocznymi, ponieważ te wątki doskonale uzupełniają opowieści o głównych bohaterach.
– Tak, można powiedzieć, że ich historie są po prostu krócej opowiedziane.

Panorama, którą pani kreśli jest wyjątkowa, bo w książce znajdują się bohaterowie z dwóch stron barykady. Perspektywa poznawacza jest szeroka…
– Przepraszam, że się wetnę, ale dzisiaj miałam spokojniejsze pół dnia (bo ostatnio jest okropny młyn), więc mogłam sobie pomyśleć o różnych rzeczach i przyszło mi do głowy, że to, co chyba mi się w tej książce udało zrobić, jest takim Polaków portretem własnym z tego czasu. Nawet nie chodziło mi o to, żeby pokazać, co nam zrobiono, tylko komu to zrobiono, jacy byliśmy, jaka była ta solidarnościowa fala, na którą się to wszystko zwaliło. I tak sobie pomyślałam, że to dobrze, iż w książce znajdują się różne perspektywy.

Czy motywacją do napisania była tylko zbliżająca się okrągła 40. rocznica wprowadzenia stanu wojennego?
– Tutaj zbiegły się dwie motywacje. Wydawnictwo bardzo chciało, żebym napisała tę książkę. Z drugiej strony miałam jasność, że ten okres mam właściwie zamknięty i odsunięty od siebie. Już się nauczyłam (na zasadzie takiej racjonalizacji), na przykład jak opowiadam znajomym, mówić, że dzięki komunistom to nawet zdobyłam drugi zawód, bo zostałam psychoedukatorem (zajmuję się konfliktami) i to tylko dzięki temu, że mnie wtedy wyrzucili z roboty. Potem wszystko się poukładało, więc myślałam, że mam to przepracowane, ale jak zaczęłam pisać, to się zorientowałam, że cały czas jest to gdzieś mocno we mnie, nieprzerobione. I, wie pan, nawet taka banalna rzecz, która świadczy też o traumie, jaka ciągle gdzieś była we mnie – wciąż miałam poczucie, że nie mogę sobie pewnych zdarzeń poukładać chronologicznie. One mi się zlewały w jedną całość i dlatego postanowiłam tak po Bożemu, chronologicznie ten stan wojenny opowiedzieć, żeby też dla samej siebie nabrać jasności, co było najpierw, a co później i jakie rzeczy z siebie wynikały. W sumie to pisanie nie było łatwe. Nie spodziewałam się nawet, że to będzie takie mocne doświadczenie, ale to dobrze, na pewno było to pożyteczne.

Tak naprawdę jednak tę książkę pisałam dla swojego wnuka. To już jest dorosły człowiek, kończy teraz w Zurychu studia ze sztucznej inteligencji (właśnie pojechał na 2 ostatnie lata). On bardzo lubi słuchać, jak opowiadam różne historie o tym, co było, ale, ponieważ się zorientowałam, że on wielu rzeczy nie rozumie, to pomyślałam, że zrobię to dla niego. I właśnie też dlatego tak obszernie. Dlatego jest taki wielki początkowy rozdział zatytułowany „Uwertura” – żeby pokazać, co się właściwie działo, co takiego zrobiliśmy, my wszyscy w tej solidarnościowej fali, że reakcja władz musiała być aż taka okrutna i mocna. Zawsze też patrzę na historię pod tym kątem, czy materiał jest wystarczająco jasny i zrozumiały, czy on pokazuje w miarę pełny obraz. Ale wszystkie moje materiały archiwalne istnieją w moim komputerze właściwie tylko dlatego, że szukałam czegoś innego. Szukałam stenogramów z weryfikacji, nigdy ich nie znalazłam i nie wiem, gdzie one tak naprawdę są.

Stan wojenny oficjalnie trwał półtora roku, pani jednak opisuje losy swoich bohaterów do jesieni ‘86. Dlaczego wyznaczyła pani sobie taką granicę?
– Z lektury moich notatek wynikało, że prawie wszyscy polityczni więźniowie wyszli jednak po tej długiej, przeniesionej na jesień 1986 roku amnestii i tę granicę przyjęłam. Tak naprawdę mogłabym ją dociągnąć do wyborów 4 czerwca, ponieważ między 86’ a 89’ rokiem działo się mnóstwo rzeczy, które na to pozwalały. Były lekkie represje, bo wtedy zmieniła się koncepcja władzy i już nie bardzo chciała ona wsadzać ludzi do więzień, ale raczej zabierać im różne rzeczy (np. samochody) lub karać ich grzywnami. Poza tym zaczął się ruch związany z odradzaniem się „Solidarności”. On tak naprawdę był bardzo trudny. Jest takie bardzo wyraźne pęknięcie gdzieś w okolicach jesieni ‘86 roku, kiedy Lech Wałęsa oświadczył, że istnieje Tymczasowa Rada Solidarności, omijając Tymczasową Komisję Koordynacyjną, która cały czas działała w podziemiu. To pęknięcie było strasznie mocne. Trochę bałam się, że jak wejdę w ten temat, to już z niego nie wyjdę, więc trzymałam się granicy 1986 r. Jak wspomniałam, wszyscy więźniowie polityczni w zasadzie wtedy wyszli. Jedna z ostatnich bohaterek, o których piszę, Ewa Heynar-Skowrońska (jej historię znam dzięki zrobionej i wydanej w podziemiu przez Kartę książce „Polityczni”), redaktorka z Polskiego Wydawnictwa Naukowego jest właśnie związana z tą ostatnią falą i pomyślałam, że na tym mogę zakończyć.

Jak ocenia pani konsekwencje wprowadzenia stanu wojennego?
– Niektórzy moi bohaterowie opowiadają, że wprowadzenie stanu wojennego spowodowało, iż zaczęli myśleć o zmianach, które nie mogą być takie szybkie, ale wydaje mi się, że ważna była inna jakość. Wtedy wszyscy musieliśmy po prostu poradzić sobie z rzeczywistością stanu wojennego i wydaje mi się, że konsekwencje tego ciążą nad nami właściwie do dzisiaj, że to nie jest coś, co minęło. Stan wojenny był kolejną rzeczą, która przeszła nad Polakami jak tsunami, nie była ona jednak pierwsza. W pewnym momencie zaczęłam nawet używać w książce określenia „nurt” (pisanego kursywą), bo nagle okazywało się przy różnych zdarzeniach, wchodzimy w jakiś rodzaj nurtu, który jest związany z naszą historią. Na przykład Inka Słodkowska, która wiozła dokumenty do Gdyni na początku stanu wojennego, dostała taki maleńki prezencik od dziewczyny, której oddawała paczkę z aktami (żeby tam dojechać, musiała uzyskać specjalne pozwolenie w urzędzie, bo przecież nie wolno było się przemieszczać). Był to malutki pierścionek z czarnym agatem, który jakby wrzucił ją w nurt historii – kiedy to kobiety w czasie powstania styczniowego nosiły żałobną biżuterię i czarne suknie. Mam wrażenie, że wciąż jesteśmy strasznie poranionym narodem i że stan wojenny poranił nas jeszcze bardziej. On tak naprawdę przetrącił nam trochę kręgosłup. To, że fala solidarnościowa odbiła się, że ludzie (też ci, o których piszę), zorganizowali potem w 1989 roku Komitety Obywatelskie i jeszcze raz zaczęli walkę, która była dla nich najważniejsza (o prawdę, o wolność) jest niezwykłe. My to umiemy, ale, jak patrzę na nas dzisiaj, jak się wszyscy kłócimy, to mam wrażenie, że po prostu ciągle nie mamy czasu, żeby na serio zająć się własnymi traumami i ponosimy tego konsekwencje.

Dzisiaj dyskusja nad stanem wojennym często jest redukowana do tego, czy postępowanie generała Jaruzelskiego było uzasadnione i czy rzeczywiście wojska radzieckie stały na polskiej granicy.
– To jest właśnie niesamowite, że one nie stały. Wszystkim się wydawało, że oni już tu są. Owszem, oni stacjonowali w Legnicy, ale wprost powiedzieli tuż przed stanem wojennym, że nie wejdą. W pewnym momencie cytuję dziennik jednego z rosyjskich dyplomatów, gdzie generał Milewski zadaje Rosjanom przez ambasadę cztery pytania. Jedno z nich brzmiało właśnie, czy przyjdą z pomocą wojskową. Natychmiast uzyskał odpowiedź: „Nie, nie wejdziemy”. To było tuż przed 13 grudnia, ale rzeczywiście ta dyskusja została właśnie do tego zredukowana. W swojej książce bardzo chciałam od tego odejść i opowiedzieć o kompletnie innej perspektywie. O perspektywie fali solidarnościowej, ludzi, którzy byli z takiego pospolitego ruszenia, które tworzyło tę pierwszą Solidarność, bo to, co jest teraz, jest czymś zupełnie innym.

Decyzja generała zaważyła nie tylko na roku ’81, ale też latach późniejszych, kiedy oficjalnie komunizm został obalony. Z jego punku widzenia był to ruch zdecydowanie opłacalny.
– Nie potrafię tego dokładnie ocenić. Na pewno potrafię zrozumieć, dlaczego generałowie od samego początku prowadzili jakieś gry, w których się zastanawiali, jak ludzi spacyfikować. Od samego początku przygotowywali dokumenty, które potem zostały wykorzystane w stanie wojennym. Oni naprawdę robili to od samego początku. Komitet Obrony Kraju zbierał się już wczesną jesienią 1980 roku (zaraz po strajkach), więc potrafię to zrozumieć. Z ich wykształceniem, ze studiami w akademiach sztabu generalnego w Moskwie pewnie było im trudno zobaczyć kompletnie inną perspektywę, którą rysowały strajki i solidarnościowa fala. Natomiast myślę, że w końcu stało się tak, że pan generał nie był jakoś niezwykle poszkodowany po tych wszystkich latach. W końcu był prezydentem. Utrudnił nam też jasne widzenie spraw, prawda? Nagle okazało się, że niby to nowe jest już nasze, ale jednak nie. Myślę, że on nie był specjalnie poszkodowanym człowiekiem w kolejnych latach. Utrzymał władzę i dotrwał do emerytury.

Wracając do Solidarności, wydaje się, że jej działacze, gdy zaczynali organizować się po raz drugi, tak naprawdę mieli dużo ciężej niż na początku. Z pewnością ciążyły im wspomnienia niedawnego okresu.
– Tak, pamiętajmy też, że były ofiary śmiertelne stanu wojennego. Nie zapominajmy, że ludzie naprawdę zginęli. To musiało być trudne. Miałam to szczęście, że nie byłam w samym centrum, więc nie mogę o sobie powiedzieć, że jakoś strasznie się bałam. Wyobrażam sobie, że oni bali się dużo bardziej, chociaż właśnie w takich traumatycznych sytuacjach ludzie działają trochę na autopilocie i niezależnie od tego, czy się boją, czy nie boją, to zrobią swoje. Mnie się udało. Owszem, byłam w Podziemnej Karcie, ale to w ogóle nie jest porównywalne z tym, co przeżywali ludzie nieustannie ciągani na jakieś kolegia albo karani grzywnami. Już nie mówiąc o tych, którzy siedzieli w ośrodkach odosobnienia i byli internowani albo aresztowani po wyrokach. To są w ogóle nieporównywalne kwestie, ale pamiętam, że nawet ja na zebrania Podziemnej Karty jeździłam z torbą z lakierowanej skórki, w której zawsze miałam szczotkę do zębów i skarpety na wszelki wypadek. To z jednej strony było świadome i racjonalne, a z drugiej miałam takie poczucie absurdalności, ale jednak to robiłam. Pan pytał, czy to było dla nich cięższe. Myślę, że było, ale też stawka była większa i nie chcę wchodzić tutaj w różne polityczne niuanse, bo jeszcze była kwestia tego, że ci najważniejsi, o których na wszelki wypadek nie piszę, musieli mieć poczucie, iż tu naprawdę rozgrywa się walka o władzę i że to jest nam naprawdę potrzebne. W związku z tym myślę, że ich motywacja do tego, żeby przetrwać te wszystkie najważniejsze momenty, była dużo silniejsza.

Pamięta pani, co pani robiła 13 grudnia i w jaki sposób dotarła do pani wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego?
– Tak, napisałam o tym, Początkująca z tej książki to jestem ja. Dowiedziałam się rano, bo już telewizor śnieżył. Pojechałam do miasta, bo to był 3. Dzień Kongresu Kultury Polskiej (to było takie trzydniowe spotkanie mnóstwa stowarzyszeń naukowych, twórców, literatów, architektów - fantastyczna rzecz), niedziela. Drzwi do Teatru Dramatycznego, w którym się to odbywało, były już zamknięte. Wisiała tam kartka, że kongres jest zawieszony i myśmy taką gromadą w mokrym śniegu doszli na Stare Miasto, do Kościoła Świętej Anny, który był kościołem duszpasterstwa środowisk twórczych. W zakrystii, gdzie było nas mnóstwo, podpisywaliśmy protest, który poszedł i do KC, i do prymasa Glempa. Tak pamiętam ten dzień.

Proszę powiedzieć, czy później miała pani jakąś okazję spotkać się ze swoimi rozmówcami? Nie mówię, że ze wszystkimi, bo rozumiem, że dotarcie do nich byłoby ciężkie, ale wspomniała pani, że część rozmów miała pani nagranych. Podejrzewam też, że z niektórymi osobami utrzymywała pani jakiś kontakt.
– Udało się, bo w większości to byli moi znajomi albo znajomi znajomych. Z tymi drugimi już raczej kontaktu nie miewałam, natomiast ze znajomymi cały czas. Nie tak często, jak kiedyś, bo też specyfika lat osiemdziesiątych była taka, że myśmy się wtedy wszyscy nieustannie spotykali i nieustannie po nocach po domach gadali. Nie było Facebooka, nie było Internetu, nie było tego wszystkiego, co teraz nam pozwala siedzieć w domu i kontaktować się ze światem. Myśmy się po prostu fizycznie nieustannie spotykali, więc i później też te kontakty się utrzymywały. Części osób z tej książki nie poznałam osobiście, ale poznałam ich w inny sposób. To ta wymieniona w bibliografii lista osób, o których dowiedziałam się dzięki Instytutowi Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Inka Słodkowska, która zajmuje się historią Komitetów Obywatelskich "Solidarność", robiła wywiady z ludźmi, którzy budowali je na swoich terenach, a ja część z tych rozmów miałam szczęście redagować. Była to dosyć ciężka i żmudna praca, ale dzięki temu poznałam kilka osób od podszewki. To też jest zupełnie fantastyczne doświadczenie. Zresztą te wywiady, o których mówię teraz, w całości wyjdą na dniach (czy już wyszły) w książce Inki Słodkowskiej poświęconej tylko tym ludziom.

Czy podczas spotkań ze znajomymi powraca czasem temat stanu wojennego?
– Ciągle powraca, ale w takich powiedziałabym zupełnie idiotycznych formach. Część ludzi lubi się kłócić, bo przeszłość jest jednym, ale dzisiejsze polityka jest czymś innym. W związku z tym środowisko starych solidarnościowych i działaczy i sympatyków jest bardzo podzielone, tak jak cała Polska jest podzielona. Spotykamy się czasem i rozmawiamy w Stowarzyszeniu Wolnego Słowa, czyli organizacji ludzi jakoś powiązanych z „Solidarnością” i identyfikujący się z nią. To jest takie miejsce, gdzie jego członkowie zajmują się np. emeryturami byłych działaczy, które są po prostu żadne (np. uposażenia drukarzy, którzy wtedy pracowali w podziemiu). W końcu udało się to zmienić, dzięki Stowarzyszeniu Wolnego Słowa i fantastycznym chłopakom, którzy tam pracują. Mają oni mnóstwo energii i poświęcili sporo czasu, żeby wywalczyć jeszcze jakieś kwoty osobom, które mają bardzo małe emerytury

Nie podejmuje pani tego wątku w książce, ale jak ocenia pani postępowanie Lecha Wałęsy w świetle faktów na temat jego współpracy z SB?
– To jest za bardzo upolityczniona sytuacja, żeby to jakoś rozwikłać. Pamiętam taką wczesną książkę wydaną przez Znak, podpisaną jako Lecha Wałęsy – „Droga nadziei”, w której były jego pierwsze wspomnienia na temat roku 1970 i gdzie przyznał, że jakiś dokument podpisał. Mam tę książkę do tej pory u siebie na półce – to wydano oficjalnie, nie w „bibule”. To, co potem Wałęsa wyrabiał, no to… Wyrabiał. Staram się w to nie wchodzić, bo nie mamy sposobu, żeby przekonać się, jak było naprawdę. Jest nieustający spór w tej sprawie. Bardzo się cieszę, że udało mi się napisać takie zdanie gdzieś na początku mojej książki, że Lech dla wielu stał się Bolkiem. Z naciskiem na „stał się”.

Wracając jeszcze do historii, które pani opisała, to skąd taki, a nie inny wybór? Domyślam się, że dysponowała pani większym materiałem i musiała pani dokonać jakiejś selekcji, odsiewu. Czym się pani kierowała?
– Nie do końca potrafię odpowiedzieć na takie pytanie racjonalnie, to znaczy ja czuję takie rzeczy. Na przykład, jak grzebię w archiwach i znajduję jakiś dokument czy fotografię, to czuję, czy to mi pasuje. Wtedy to notuję albo fotografuje i w domu jeszcze raz oglądam. Potem w którymś momencie się okazuje, że o właśnie tutaj do tego kawałka pasuje mi generał, który zarządza, co żołnierze mają jeść na wigilię. Tu miałam jakąś dziurę, tu mi czegoś brakowało i w to miejsce pasuje gra, którą robiono w Komitecie Obrony Kraju. To jest zawsze wybór pod kątem dopełnienia obrazu, na którym mi zależało, a mnie zależało na tym dodatkowym obrazie.

Która z przedstawionych w książce historii jest dla pani najważniejsza, a która najbardziej panią poruszyła?
– Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć, bo one wszystkie są i ważne, i poruszające. Pewnie jest tak, że najbardziej lubię Marię spod Płocka. Ona jest cudowną kobietą, która zrezygnowała na przykład z bycia posłanką po 4 czerwca. To jest ta osoba, która jeszcze przed stanem wojennym pod Płockiem organizowała rolników. Jest niezwykle uduchowiona i przejęta tym, że jak coś ma być prawdziwe, to niech to będzie prawdziwe, więc jak się zaczyna polityka, to ona już sobie pójdzie. Myślę, że Marię lubię najbardziej też z tego powodu, że ona zawsze miała takie cudowne podejście i zawsze wierzyła, że jest pod opieką. Maria jest głęboko wierzącą osobą. Ona zawsze wiedziała, że jest pod ochroną i że to jest bardzo ważne. Maria na przykład była taką osobą, która, jak nie mogła się zdecydować, co zrobić, żeby ludzi podnieść na duchu, to zaczęła organizować msze za ojczyznę u siebie w okolicy.

W pewnym momencie zrobiła rzecz cudowną. Ubecja już za nią chodziła, już jej grozili, żeby tego nie robiła, bo za chwilę ją zamkną, a ona się zastanawiała, jak to zrobić, żeby coś księdzu przekazać przy okazji mszy za ojczyznę, jakiś rodzaj podarunku. Maria wymyśliła, że kupią taki zestaw do odprawiania mszy polowej i pamiętam jak mówiła: „Tak pomyślałam: No, panie Jezu, bo nie wiadomo przecież może będzie i czas, że msze polowe będziemy odprawiać”. No i rzeczywiście, pamiętam parę lat później, kiedy z kolegą ze Studia Irzykowskiego byłam w ekipie, która robiła dokumentalny film o Zbroszy Dużej (to jest taka bardzo wierząca wieś, która walczyła latami o kościół, a w 1983 roku szła z pielgrzymką do papieża). W tej książce jest nawet zdjęcie z planu tego filmu, kiedy ksiądz Sadłowski ze Zbroszy Dużej pod stodołą odprawia mszę polową. Wie pan, to są takie rzeczy, które budzą we mnie niesamowite wzruszenie, że to się naprawdę działo i mogłam to zobaczyć.

„Dzień bez teleranka. Jak się żyło w stanie wojennym”

13 grudnia 1981 roku zatrzymał na moment rozpędzoną polską rzeczywistość. Przerwał wielkie marzenie ludzi o wolnym kraju. Siłami wojska i służby bezpieczeństwa przywrócił dawny „porządek”. Internował wolność. Chwilowo.

Formalnie stan trwał półtora roku, niewiele dłużej niż solidarnościowy „karnawał”. W lipcu ‘83 został zniesiony. Jednak ostatni więźniowie polityczni siedzieli do połowy 1986 roku.

Goniec z wydawnictwa, reżyser zaraz po filmówce, młody pracownik komitetu dzielnicowego, początkująca dziennikarka, motorniczy, ogrodniczka z MSW, kapitan z wydziału zabójstw, sekretarz organizacji partyjnej w dużej firmie, mały chłopiec, któremu zamknęli ojca, i inni to bohaterowie, których historia zwykle nie zauważa. Każdy z nich stał się częścią reporterskiej opowieści o jednym z najboleśniejszych momentów w dziejach powojennej Polski, kiedy wszystko przesiąknięte było polityką. Ludzi tych, niezależnie od tego, po której stronie barykady stali, łączy trudna historia czasów ich młodości. To bohaterowie szarej codzienności, wciągnięci w wojnę z niewidzialną siłą politycznej przemocy.

Jak dostosowywali się do zakazów i nakazów stanu? W jaki sposób zamykały się za nimi ścieżki otwarte przed grudniem ‘81? Co pozwalało im trwać, i tworzyć enklawy wolności? Jakich musieli dokonywać wyborów? Kiedy słabli i gorzknieli? Dzięki czemu znów ogarniała ich nadzieja? Czy ten proces naprawdę się zakończył?

Relacje bohaterów, nagrywane na bieżąco, a także w roku 1989 i w latach dwutysięcznych, przeplatają się z dokumentami władz partyjnych czy SB. Pokazują szczegóły tego kolizyjnego kursu, na którym Polacy znaleźli się w latach 80.


Anna Mieszczanek – publicystka, redaktorka, animatorka społeczna, psychoedukatorka w konfliktach i kryzysach rodzinnych. Za pracę w podziemnej „Karcie” i książkę o Marcu 1968 „Krajobraz po szoku” wyróżniona przez Fundację Polcul i nagrodzona odznaką „Zasłużonego Działacza Kultury”. Współautorka – z Wojciechem Eichelbergerem – bestsellerowej rozmowy eseju „Jak wychować szczęśliwe dzieci”. Autorka książki „Przedwojenni. Zawsze był jakiś dwór. Historie ziemian”, która ukazała się w 2020 roku nakładem wydawnictwa MUZA.

Fot. i inf.: pochodzą od wydawcy

Dobra książka

Dobra książka - najnowsze informacje

Rozrywka